"Gdzie są akta z sekcji zwłok tłumacza L. Kaczyńskiego?"
Odnajdywane w Smoleńsku fragmenty zwłok świadczą o ogromnym zakresie obrażeń, których doznali pasażerowie Tu-154 M. Należałoby się bardzo dokładnie tym ciałom przyjrzeć, bo przy zwykłych urazach mechanicznych aż tak duże rozdrobnienie jest naprawdę zadziwiające. Tymczasem w aktach śledztwa smoleńskiego nie ma materiałów dotyczących sekcji zwłok. Nie widziałem nawet fotokopii tych materiałów w języku rosyjskim. Dlatego ja i moi najbliżsi nie wykluczamy ekshumacji ciała brata – z lekarzem wojskowym, kapitanem rezerwy Dariuszem Fedorowiczem, bratem Aleksandra Fedorowicza, dyplomaty i prezydenckiego tłumacza, który zginął w katastrofie smoleńskiej, rozmawia Dorota Kania.
(...)
W Warszawie pogrzeby ofiar katastrofy gromadziły tłumy. Jak wyglądała ostatnia droga Pańskiego brata?
Dzięki pomocy ks. prałata Romualda Biniaka trumna brata od wczesnych godzin porannych była wystawiona w kościele pw. Świętych Polskich Braci Męczenników w Bydgoszczy (w historii tej parafii coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy). Świątynię tę Jan Paweł II podczas wizyty w Bydgoszczy ustanowił Sanktuarium Nowych Męczenników, tam też swoją ostatnią mszę św. sprawował ks. Jerzy Popiełuszko. Po uroczystej mszy św. ulicami miasta przeszedł na cmentarz kondukt żałobny – szliśmy prawie 3 km. Mimo że był to dzień powszedni, nie napotkaliśmy żadnych utrudnień, o co zadbały władze miasta, które zachowały się bardzo dobrze. Pełnomocnik wojewody Kamila Dominiak zrobiła bardzo dużo dobrego: była z nami w Warszawie na placu Piłsudskiego, była na Torwarze, gdzie stały trumny. W pogrzebie uczestniczyło ok. 20 tys. osób. Było to niezwykle wzruszająca uroczystość: ludzie rzucali kwiaty na karawan, stali wzdłuż ulic, wyglądało to jak w Warszawie podczas przejazdów konduktów żałobnych. Mrowie ludzi, których kościół nie był w
stanie pomieścić; wypełniony po brzegi cmentarz. Takiego pogrzebu Bydgoszcz, przynajmniej za mojej pamięci, nie widziała.
A na drugi dzień w gazetach przeczytałem, że na pogrzeb mojego brata przyszły „setki bydgoszczan”.
To było pierwsze twarde zderzenie z kreowaną przez media rzeczywistością, chociaż do tego, co w sprawie katastrofy smoleńskiej wyprawiają prorządowe media, lepiej pasuje słowo „propaganda”. Równie boleśnie odebraliśmy kwestię Krzyża Pamięci na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. To naród spontanicznie wybrał miejsce, gdzie powinien stanąć pomnik upamiętniający ofiary katastrofy. Władze zdecydowały się – nie wiadomo dlaczego – na Powązki i na dodatek nikt z wieloma rodzinami tego nie konsultował. Kolejną przykrość przeżyliśmy, gdy okazało się, jak dużym problemem było dopisanie do nazwiska mojego brata słowa „dyplomata”. Ten pomnik dla mnie osobiście jest okropny, jest symbolem rozłamu narodu polskiego i na pewno jego miejsce nie jest na cmentarzu.
Ale najgorsze spadło na Państwa parę tygodni po pogrzebie.
Akurat byłem w Warszawie, gdy zadzwonił pracownik MSWiA i poprosił o spotkanie. Umówiłem się z nim w mieszkaniu brata i wtedy on przekazał mi informację, która mnie prawie ścięła z nóg: że odnaleziono kolejne fragmenty ciała brata. Pytałem o szczegóły. Interesowało mnie to z punktu widzenia lekarskiego – jakie szczątki odnaleziono, jakie były uszkodzenia ciała. Usłyszałem, że on nie może mi takiej informacji udzielić, gdyż jest objęta tajemnicą.
Na spotkaniu z premierem, które odbyło się 10 listopada, zapytałem o to samo obecnego tam ministra Michała Boniego. Obiecał, że udzieli mi pełnej informacji, ale do tej pory się nie doczekałem. Inne osoby też podnosiły te kwestie. Tu nie chodziło o żadną sensację – my nie tylko chcielibyśmy mieć pewność, kto jest w tych trumnach, ale przede wszystkim dowiedzieć się, jak zginęli nasi bliscy. Wszyscy jesteśmy zjednoczeni przez tę wielką tragedię i gdyby nawet okazało się, że w trumnie brata są też szczątki innej osoby, nie byłby to dla mnie problem.
W październiku polscy archeolodzy znaleźli w Smoleńsku kolejne szczątki ludzkie, najprawdopodobniej ofiar katastrofy.
To są szokujące sprawy. Odnajdywane fragmenty zwłok świadczą o ogromnym zakresie obrażeń, których doznali pasażerowie Tu-154 M. Pojawiające się kolejne znaki zapytania potwierdzają, że należałoby się bardzo dokładnie tym ciałom przyjrzeć, bo przy zwykłych urazach mechanicznych aż tak duże rozdrobnienie jest naprawdę zadziwiające.
Czy widział Pan akta prokuratorskie dotyczące katastrofy smoleńskiej?
Tak. Co prawda są one opatrzone klauzulą „ściśle tajne” i podpisałem zobowiązanie do nieujawniania zawartych w nich informacji, jednak chcę powiedzieć – co nie jest żadnym przestępstwem – o rzeczach, których w tych aktach brakuje, a nie powinno. Nie było tam żadnych materiałów dotyczących sekcji zwłok, których bezskutecznie domagamy się od kwietnia. Cały czas dominuje jedno tłumaczenie: że są właśnie przekazywane, właśnie przekładane na polski. A czas mija. Nie widziałem nawet fotokopii tych materiałów w języku rosyjskim.
Zupełnie niezrozumiały jest dla mnie fakt, że po przyjeździe ciał naszych najbliższych do kraju nie wykonano sekcji. To były naprawdę bardzo ważne dowody, które można było jeszcze w kwietniu wykorzystać. Oczywiście szczątki ciał z biegiem czasu, na skutek rozkładu biologicznego, będą miały coraz mniejszą wartość dowodową. Odnoszę wrażenie, że na naszych oczach odbywa się pewnego rodzaju gra na czas. Równie niezrozumiałe są tłumaczenia naszych władz w tej sprawie. Najpierw usłyszałem, że trumny objęte są rosyjską jurysdykcją i dlatego nie można ich było otwierać. Jest to dla mnie zupełny absurd, bo podobno jesteśmy krajem suwerennym. Podczas spotkania u premiera miałem okazję zapytać o to minister Ewę Kopacz, która znalazła inne wytłumaczenie: że nieotwieranie trumien po ich przyjeździe do kraju było spowodowane zapisami ustawy o cmentarzach i pochówkach z 1959 r. Jest to tłumaczenie tak samo pokrętne i nie do przyjęcia, jak poprzednie, ponieważ przepisy natury sanitarnej nie mogą górować nad postępowaniem
prokuratorskim. Nie wolno bowiem odrzucać żadnych hipotez i zakładać, że miał miejsce taki czy inny scenariusz. Sekcje to badania, które powinny być wykonane rutynowo. Tego być może nie dopełniono. A jeśli nawet same sekcje się odbyły, to nie wiemy, jak zostały wykonane i jakie dodatkowe badania zrobiono. Dlatego nie wykluczamy ekshumacji ciała brata, choć będzie to dla naszej rodziny kolejne bolesne przeżycie.
W aktach śledztwa nie widział Pan protokołu sekcji zwłok Pańskiego brata. Czy otrzymał Pan akt zgonu?
Tak, jest na nim napisana data, godzina i miejsce śmierci. Widziałem przywiezioną z Moskwy kserokopię krótkiego rosyjskiego dokumentu sporządzonego na małej karteczce, na którym było stwierdzone, że śmierć nastąpiła w wyniku urazu wielonarządowego. Na tym dokumencie znajdowały się rubryki do zakreślenia, na jakiej podstawie to stwierdzono. I wszystkie rubryki – łącznie z tą dotyczącą wykonania sekcji zwłok oraz innych badań – były puste. Tam po prostu nie było nic. Ten dokument nie był aktem zgonu, ale lekarskim świadectwem śmierci, który wystawił rosyjski lekarz. I to był jedyny dokument, który widziałem poza aktem zgonu.
Czy polska dokumentacja medyczna wystawiana w przypadku zgonu różni się od dokumentacji rosyjskiej?
Bardzo niewiele. Kluczowe sprawy muszą się znaleźć: jeżeli mamy do czynienia z nagłą śmiercią, to zawsze należy przeprowadzić badanie sekcyjne, choćby ta przyczyna wydawała się jak najbardziej oczywista. Weźmy na przykład wypadki drogowe, w których ginie tak wiele osób. Te wszystkie ofiary są poddawane sekcji zwłok, nawet jeżeli przyczyna zgonu wydaje się niepodważalna i oczywista. Zawsze należy zbadać, czy dana osoba nie była pod wpływem alkoholu, narkotyków, leków czy jakichkolwiek środków odurzających oraz jakich dokładnie doznała urazów. Ma to kapitalne znaczenie dla odtworzenia przebiegu zdarzeń.
Czy na spotkaniu z premierem udało się Panu zadać konkretne, specjalistyczne pytania dotyczące badań ciał po katastrofie?
Tak, gdy zapytałem o te kwestie minister Ewę Kopacz, stwierdziła, że właśnie jest na sali pan profesor, specjalista z zakresu medycyny sądowej, który był z nią w Moskwie i odpowie na te pytania.
Odpowiedział?
Ależ skąd! Zaraz po moim pytaniu ogłoszono przerwę – gdy chciałem panu profesorowi zadać pytania, czy pobierano wycinki z ciał, czy robiono jakiekolwiek badania, czy coś wie na ten temat – on przyłożył do ucha komórkę i pomknął przed siebie, mówiąc: „teraz nie mogę rozmawiać”.
A czy po przerwie udało się Panu uzyskać te odpowiedzi?
Nie, nie wypowiedział się ani pan profesor, ani pani minister Kopacz. Dlatego uważam, że tych badań nie było.
Podczas jednej z przerw, które zarządzano w trakcie spotkania u premiera, uczestniczący w nim z ramienia rządu ks. Henryk Błaszczyk poszedł do TVN24 i udzielił tam wywiadu. Dowiedzieliśmy się o nim znacznie później. Ks. Błaszczyk powiedział w nim, że „najgłośniej krzyczą rodziny, których w Moskwie nie było” oraz „zaświadcza, że pochowano tych, których kochają”, zmieniając całkowicie kontekst naszych pytań. Nam nie chodziło tylko o identyfikację osób, które zostały pochowane. Pytanie brzmiało, dlaczego nie wykonano badań sekcyjnych, które mogły bardzo wiele wnieść w poznanie mechanizmu śmierci, a co za tym idzie, również w poznanie przyczyn tragedii. Mówię to jako lekarz: po śmierci ciało ludzkie jest nam w stanie bardzo wiele „powiedzieć” o mechanizmach powstania urazów, o przyczynach zgonu. Czy na przykład był tam jakiś uraz termiczny, czy był jakiś impuls baryczny. Na takie pytania odpowiadają specjaliści po przeprowadzeniu sekcji zwłok, badań histopatologicznych wycinków czy jeszcze bardziej
specjalistycznych badań, np. chromatografii gazowej, dzięki którym można stwierdzić, czy na ciałach nie było substancji obcych, które znalazły się na pokładzie i mogły być np. użyte do spowodowania wybuchu. To nie jest budowanie żadnych teorii spiskowych, lecz profesjonalne działania, których nie wolno pomijać.
Ks. Błaszczyk określił Pana potem mianem „charakteropaty”.
Nie chcę komentować zachowania ks. prałata i jego szybkiej diagnozy odnośnie mojej osoby. Traktuję to jako element rozgrywki zmierzającej do spacyfikowania mnie czy wręcz zdyskredytowania w oczach pozostałych uczestników spotkania. Na szczęście tak się nie stało.
Czy na spotkaniu z premierem padło pytanie, ilu patomorfologów było w Moskwie?
Patomorfologów właściwie nie powinno tam być, powinni natomiast pojechać specjaliści medycyny sądowej. Z tego, co mówiła minister Kopacz, było trzech „medyków”, trzech genetyków, inspektor sanitarny i czterech techników kryminalistycznych. W takiej skromnej liczbie nie mogli uczestniczyć w sekcjach zwłok, co zresztą po naszych wielokrotnych pytaniach pani minister przyznała. Potwierdziła również i to, że polska strona uczestniczyła jedynie w identyfikacji ciał.
Równocześnie okazało się, że do Moskwy pojechało ok. trzydziestu urzędników, listę ich nazwisk przedstawił nam na spotkaniu premier. Mnie to zadziwiło, bo wydawało mi się, że powinni tam przede wszystkim pojechać lekarze specjaliści i śledczy. Przecież nie wiadomo, co było przyczyną katastrofy i nie można odrzucać żadnej hipotezy. Zginął prezydent, zginęli najważniejsi urzędnicy, posłowie, dowódcy sił zbrojnych, zginęła elita narodu.
(...)
Czy Pana zdaniem rząd chce wyjaśnić tę tragedię?
Na początku odczuwaliśmy niewyobrażalny ból i rozpacz. I mieliśmy zaufanie do strony polskiej, że zrobi wszystko, by wyjaśnić przyczyny tragedii. Potem przyszły pierwsze rozczarowania, np. w związku z żałobą narodową. Byliśmy przekonani, że zostanie przedłużona do miesiąca, do chwili powrotu do kraju i pochowania ostatnich poległych… Ale tak się nie stało. Nie zapomnę, jak ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski powiedział, że po katastrofie państwo polskie zdało egzamin.
A nie zdało?
Moim zdaniem absolutnie nie, czego najlepszym dowodem jest całkowite oddanie śledztwa stronie rosyjskiej, bo właściwie można powiedzieć, że Polska w tym śledztwie nie uczestniczy.
Jak Pan ocenia działania polskiej prokuratury?
Na początku mieliśmy ogromne zaufanie, ale od dłuższego czasu to, co się dzieje w tym postępowaniu, ogromnie nas niepokoi. Ta „metodologia” dotycząca wraku samolotu, którą mogliśmy oglądać dzięki programowi „Misja specjalna”, mówi sama za siebie. Dzięki Bogu, że to zostało wyemitowane, bo na własne oczy mogliśmy się przekonać, jak Rosjanie traktują szczątki naszego rządowego samolotu: ćwiartowano je za pomocą sprzętu mechanicznego, wybijano szyby, a duże części przewracano za pomocą ciężkiego sprzętu. I to wszystko zostało nazwane „rekonstrukcją” przez zastępcę gen. Anodiny [szefowej MAK – przyp. red]. Ja przepraszam, ale to zakrawa na czystą kpinę. Mieliśmy okazję zapoznać się z postępowaniami w przypadku innych katastrof, jak np. katastrofa w Lockerbie. Na stelażu odtworzono chyba w 80 proc. samolot, który spadł z prawie 10 km. I ten samolot – tak przynajmniej wynika ze zdjęć – był chyba mniej uszkodzony niż ten nasz nieszczęsny tupolew. Serce boli, gdy widzę te różne standardy, jeżeli to, co robią
Rosjanie, w ogóle można standardami określić. Niestety, naszej prokuraturze także daleko do zachodnich standardów. Polska strona nie wywalczyła sobie nawet możliwości zbadania szczątków samolotu, które nadal niszczeją. Wrak niby przykryto, ale nie oszukujmy się – narzucono na niego jakąś brezentową płachtę, która w żaden sposób nie zabezpiecza przed czynnikami atmosferycznymi, a pozostałe drobne szczątki nadal niszczeją. Jedynym zabezpieczeniem jest blaszany, trzymetrowy płot, który chroni przed dziennikarzami i „postronnymi osobami”. Niedawno na miejsce tragedii udała się z pielgrzymką matka chrzestna mojego brata. Nie mogła nawet zbliżyć się do wraku.
Nasze uczestnictwo w śledztwie sprowadza się do roli petenta, a już na kompletną farsę zakrawają takie fakty jak ten, że Rosjanie wycofują zeznania i dają nam nowe. Świadczy to, tak zupełnie po ludzku, tylko o jednym: że próbuje się pewne rzeczy ukrywać, zakłamywać, przeinaczać, bo inaczej chyba tego wytłumaczyć nie można. A my – członkowie rodzin poległych – chcemy wiedzieć, co tak naprawdę stało się na lotnisku w Smoleńsku. Chcemy wiedzieć, dlaczego rozpętano kampanię oszczerstw i pomówień, wskazując na rzekomo winnych tej katastrofy – na osoby, które nie mogą się bronić, bo poległy. Chcemy wiedzieć, dlaczego jest tyle niejasności i matactw i czy strona polska świadomie w nich uczestniczy. Dlatego mamy nadzieję, że wreszcie w sprawie smoleńskiej katastrofy będzie powołany arbitraż międzynarodowy.
Co Pan sądzi o wizycie w USA byłej minister spraw zagranicznych Anny Fotygi i szefa zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy Antoniego Macierewicza?
Była potrzebna i słuszna, mam też nadzieję, że odniesie pozytywny skutek. Prorządowe media, które usiłują przemilczać niedociągnięcia strony rządowej, niestety nie udzielają rzetelnej informacji w sprawie tej wizyty. Uważam, że minister Fotyga i minister Macierewicz nie udali się po pomoc do obcego mocarstwa – jak to zasugerował minister Graś – lecz do lidera NATO, do naszego sojusznika. Po wypowiedzi ministra Grasia rodzi się pytanie: kogo w takim razie nasz rząd uważa za sojusznika – czy niezbyt przychylną nam Rosję, która prowadzi śledztwo i może nie być obiektywna w swoim postępowaniu, czy też Amerykanów, z którymi jesteśmy powiązani sojuszami militarnymi, i to już od wielu lat.
Tę wizytę uważam za jak najbardziej naturalną, zwłaszcza że strona polska nie radzi sobie z wagą tego śledztwa, z problemami, które się pojawiają. Nie dysponujemy właściwie żadnym ważnym materiałem w tej sprawie – przynajmniej nam, jako rodzinom, nic o tym nie wiadomo. Nie wiemy, na jakiej podstawie Polska ma się odnieść do raportu MAK, nie posiadając własnych ustaleń. Przecież już kilkadziesiąt minut po tragedii rosyjskie agencje podały, że wykluczono techniczne przyczyny katastrofy. To mnie wprawiło w osłupienie: przecież nawet nie otworzono czarnych skrzynek! Ale rosyjski przekaz poszedł w świat. Jesteśmy całkowicie zdani na wolę Rosji, a tak być nie powinno.