Polska"Gdyby uzdrowił chorą duszę narodu - to byłby cud"

"Gdyby uzdrowił chorą duszę narodu - to byłby cud"

Kim był Jan Paweł II dla Polaków, skoro nie wyniósł nas na szczyty moralności? Jaką rolę odegrał w życiu naszego narodu?

"Gdyby uzdrowił chorą duszę narodu - to byłby cud"
Źródło zdjęć: © AFP

04.05.2011 | aktual.: 04.05.2011 14:13

Nie przyczynił się do gwałtownego wzrostu moralności Polaków, nasze zachowania zwłaszcza w sferze publicznej pozostawiają wiele do życzenia. Praktyki religijne, choć na tle innych krajów europejskich imponujące, to niewiele ponad 40% uczestniczących w niedzielnej mszy świętej. Do tego wybiórczy stosunek do nauczania Kościoła, niska świadomość religijna, kiepska znajomość prawd wiary.

Jesteśmy jednymi z najniebezpieczniejszych kierowców w Europie, w niepłaceniu podatków i wszelkich innych sposobach łamania prawa gospodarczego nie mamy zahamowań. Jedynie lęk przed karą, mandatem i sądem może mitygować Polaka. Jeśli tego brakuje – wszystko wolno. Moralność publiczna to nasza słabość. Wyraźny jest brak uwewnętrznienia społecznych norm moralności. Przykład z ostatnich tygodni – europosłowie podpisujący listy obecności, by zainkasować kilkaset euro mimo nieuczestniczenia w posiedzeniach komisji parlamentarnych. Jakby nieświadomi, że zachowują się jak zwykli oszuści (zdaje się, że tylko poseł Sonik uderzył się w pierś i przeprosił). Nikogo to nie razi, nie jest to sprawa, przez którą można stracić twarz, zapaść się ze wstydu pod ziemię (vide poseł Kowal). Inny radykalny przykład to masowość lewych zwolnień lekarskich – kto w Polsce pomyślałby, że to jest oszustwo, że to kradzież, że tak nie wolno, że to nieetyczne (wspominam o tym, nie by moralizować, lecz by rzecz opisać, świadom, iż sam
jestem produktem naszej kultury). Tego typu kwestii nie znajdziemy w dyskursie społecznym, nie usłyszymy o tym na ambonie, nie powie tego biskup, nie wspomni katolicki głos w twoim domu. Mało konkretnie przedstawiał problemy społeczne papież.

Ogólna nieżyczliwość, napastliwość w życiu publicznym, wrogość i burkliwość, obojętność, wszechobecna walka, zawiść i frustracja, jeden z najniższych w Europie poziom zaufania społecznego (wyjście na ulicę, wyjazd samochodem równa się wyruszeniu na wojnę) – to kolejne elementy układanki. Chyba zbyteczne jest przywoływanie pozbawionego subtelności stylu uprawiania polityki. Świat publiczny nasycony jest u nas insynuacyjno-wrogo-podjudzającym dyskursem, którego głównymi generatorami są Kościół katolicki, reprezentowany przez Radio Maryja oraz występujących w tym duchu biskupów i proboszczów, a także partie polityczne z wyraźną obecnie dominacją PiS (choć nie miało ono i nie ma w tej materii monopolu). Temu wszystkiemu nie zapobiegł pontyfikat Jana Pawła II. Nie wydał owoców przemiany. Pojedyncze uzdrowienia za sprawą papieża, o których głośno w prasie, byłyby niczym wobec cudu uzdrowienia chorej duszy polskiego narodu. Cudu jednak nie było. Na nic się nie zdały liczne pielgrzymki, na nic kazania, listy,
encykliki, msze święte, rozdane w milionach sztuk komunikanty. Ziarno rzucone padło na kamień twardy i oporny: „Polacy kochają papieża, ale go nie słuchają”, powiada się mądrze. Pozostaje pytanie, czy to jedynie naród twardego karku, czy też słowo papieskie słabe i nieskuteczne – marne ziarno. Odpowiedzi oczywiście nie będzie. Tyle wiemy, że trwała obecność i znaczenie papieża Polaka, jego misja i dzieło w polskim narodzie nie dokonały przemiany. Prawda to gorzka, lecz czas już spojrzeć w lustro i zobaczyć szpetną polską twarz. Przestać się narcystycznie łudzić. Zacząć pracę nad sobą.

Kim więc był papież dla Polaków, skoro nie wyniósł nas na szczyty moralności? Jaką rolę odegrał w życiu naszego narodu (bo jasne jest, że była to rola pierwszorzędna)? Wiemy, że był wsparciem w trudnym okresie schyłkowej PRL. Ale to przecież nie wszystko. Jest jeszcze coś więcej, coś bardziej intymnego, co łączy praktycznie każdego rodaka, od lewa do prawa, z postacią papieża.

Gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że zrządzeniem Opatrzności, tajemną logiką dziejów lub logiką (nielogiką) przypadku – jak kto woli – jego wybór w tym szczególnym momencie naszej historii podziałał jak katalizator polskiej coraz bardziej już rozchwianej narodowej tożsamości. Stał się jej zwornikiem. Okazał się dopełnieniem polskiego losu, zamknięciem epoki, wypełnieniem dziejów (także proroctw mesjańskich). Jego historyczna misja, której aktorem (wykonawcą) okazał się wybornym, była otwarciem czegoś nowego w społecznej świadomości Polaków – epoki zbawienia, symbolicznego tysiącletniego panowania królestwa wolności. Stał się papież polskim mitem, znakiem nadziei, wcieleniem marzeń skrywanych gdzieś w nieświadomości, zapisanych w rozmaitych tekstach z ostatnich kilkuset lat literatury, u romantyków, u pozytywistów, lecz także – jakby w kontrze – u Gombrowicza, Witkacego, Mrożka. Wszędzie tam Jan Paweł II Wielki był dopełnieniem. Ustanowieniem na nowo Narodu. Stał się jego obrazem. Nadał Polakom tożsamość,
porozbijane kawałki lustra poskładał w całość. Zobaczyliśmy, kim jesteśmy razem, od lewa do prawa, razem nawet z Edwardem Gierkiem, Piotrem Jaroszewiczem i Wojciechem Jaruzelskim (choćby przez chwilę), z którymi papież spotykał się w czasie wizyt w Polsce. Naród w nim zobaczył siebie – takim, jakim chciał siebie widzieć (i nikt się nie wymknął). Z chaosu ostatnich 300 lat historii, w której był tym i tamtym, aż być przestał, nie wiedział, czym był, czym chciał być, raczej walczył o to, by być, niż o to, czym być – z zaburzonej tożsamości niebytu pojawił się oto ten, który naszą egzystencję jako czegoś więcej niż tylko jednostki, jako narodu właśnie, uczynił w świecie realną.

Tożsamość społeczności to wypadkowa bardzo wielu elementów historycznych, społecznych, kulturowych. A historia Polski sprawiła, że tę tożsamość mogliśmy mieć wyjątkowo chwiejną, poszatkowaną, sterowaną mitami będącymi w radykalnej opozycji. Przy braku wspólnej płaszczyzny kulturowej różnice stają się przepaściami. Niemożliwość pracy nad pamięcią, fałszowaną przez kilkadziesiąt lat pracy PRL-owskich kacyków, sprawiła, że w pamięci polskiej puchł bajzel nie do ogarnięcia.

Jan Paweł II był ucieczką do przodu. Wszyscy dali się na to nabrać – i z lewa, i z prawa. On dał nam nową tożsamość. Maskę. Teraz już wiedzieliśmy, kim jesteśmy – ponad podziałami. Utopia – miejsce poza, którego nie ma, tam zawędrowaliśmy razem z papieżem Polakiem. Dlatego właśnie nie było przemiany moralnej, bo w świecie iluzji nie może być pracy wewnętrznej.

Beatyfikacja, przeniesienie w zaświaty i obecność Świętego z zaświatów, będzie działać w nowy sposób. Możliwe są dwie strategie. Pierwsza klasyczna. Święty jako wzorzec kształtować będzie charaktery, zgodnie z utworzoną legendą Świętego. Oby legenda zawierała to, co najlepsze – dialog z religiami, otwarcie na drugiego człowieka, a nie syndrom oblężonej twierdzy. W tym procesie idealizacji umieszczamy w nowym przedmiocie kultu to, co w nas najlepsze, nasze ideały, pragnienia, wyobrażenia siebie takimi, jakimi chcielibyśmy się widzieć. Temu służą bohaterowie. Oto sens – pomnikowy – jaki może mieć beatyfikacja papieża. Wyniesienie narodowego bohatera. Jaka będzie siła moralnego oddziaływania papieża z nieba, tak jak za życia na ziemi – to kwestia otwarta. Pewniejsze jest dalsze wzmocnienie poczucia narodowej dumy, jednego z niewielu elementów spajających naród. Od lewicy do prawicy – od Leszka Millera po Jarosława Kaczyńskiego – przynajmniej w wystąpieniach publicznych będziemy przed papieskim ołtarzem narodową
jednością.

Druga strategia, niekoniecznie wykluczająca pierwszą, choć z mojej perspektywy bardziej pożądana, wskazywałaby na beatyfikację jako dopełnienie i zamknięcie papieskiego mitu. Być może tak wyraźne symboliczne przeniesienie jego obecności w zaświaty, zaświadczenie, że oto z nieba będzie nasz papież oddziaływał na nas, potwierdzi dobitnie jego ostateczne opuszczenie tego świata. Oby tak było. Tatusia już nie ma, teraz musimy wziąć sprawy w swoje ręce. Warto, byśmy powoli budowali tożsamość na czymś więcej niż tylko na micie bohaterów, królów, wielkich wojowników, powstań i śmierci tragicznych. Byśmy odsyłając papieża do nieba, sami zeszli z nieba na ziemię. Spróbowali pisać swoją historię już na własne konto, nie szukając poczucia godności w wielkich dokonaniach ojców, ale w satysfakcji i zadowoleniu z własnego życia.

Beatyfikacja papieża jest dla nas przedsięwzięciem wewnętrznym, lokalnym, peryferyjnym. Nie stać nas na inną, pozalokalną ocenę pontyfikatu. Nie mamy świadomości, jak przedwczesna jest ta uroczystość, jak niestosowna z uwagi na odpowiedzialność Jana Pawła II za niewykrycie przestępstw seksualnych duchownych, które trwały za jego pontyfikatu. Zakładam przy tym, że papież nic o tym nie wiedział (co jest założeniem niekoniecznie prawdziwym – mógł np. słyszeć i nie dawać wiary, to reakcja częsta wśród duchownych). Odpowiedzialność jego jest przynajmniej tego rodzaju, że dopuścił do takiej izolacji siebie, że nic o tym nie wiedział. A gdy już się dowiedział, jak bardzo był pozbawiony wiedzy o tym, co dzieje się w jego Kościele, nie wyciągnął konsekwencji wobec tych, którzy go izolowali, zwłaszcza wobec swojego sekretarza, który dbał, by papież się „nie denerwował”. Przypominam sobie konferencję prasową biskupa Wiednia Christopha Schönborna, który publicznie skarżył się, iż miesiącami nie mógł dotrzeć do papieża z
pilnymi kwestiami przestępstw seksualnych w jednej z austriackich diecezji.

Wątpliwości wielu katolików na świecie wobec pontyfikatu Jana Pawła II budziła faktyczna likwidacja przemian Soboru Watykańskiego II, wprowadzenie Kościoła na drogę skrajnego konserwatyzmu, likwidacja dialogu wewnętrznego z teologami, którzy zamiast być wysłuchani, dostawali nakazy milczenia, byli usuwani ze swych katedr. Ani to nie przysporzyło popularności papieżowi, ani nie pomogło Kościołom lokalnym – opinia publiczna utwierdzała się w przekonaniu, że soborowe otwarcie katolicyzmu na świat to fikcja, że Kościół pozostaje strukturą autorytarną, niezdolną do dialogu, narzucającą swoje zdanie bez wysłuchania drugiej strony.

Podobnie falę krytyki wywołały w świecie ataki papieża na teologię wyzwolenia, dążenie do jej administracyjnego zniszczenia poprzez nominacje takich biskupów, którzy przenosili duchownych opiekujących się wspólnotami podstawowymi. Przy zupełnym niezrozumieniu, że zasadniczą ideą tej teologii nie jest głoszenie marksizmu (co było jedynie lokalnym wymiarem retorycznym niektórych tekstów tej teologii), ale życie w owych podstawowych wspólnotach razem z najbiedniejszymi z najbiedniejszych tego świata. Przy niezrozumieniu, że hierarchiczny Kościół katolicki w Ameryce Południowej związany jest strukturalnie, administracyjnie i towarzysko z bogatymi katolikami, którzy eksploatowali tych najbiedniejszych z biednych Indian, na różne sposoby nadużywając ich upośledzonej pozycji społecznej i edukacyjnej (pozbawianie ziemi, wykorzystywanie seksualne pomocy domowych itp.).

Z innej niż zaściankowa polska perspektywa nie jest i nie będzie Jan Paweł II ani wielki, ani święty. Bo nie widział ani nie słyszał tego, co widzieć i słyszeć powinien. Niedoinformowanie papieża wynikało z piramidalnej, dworskiej struktury organizacji kościelnej, której papież zmieniać nie zamierzał, tkwiąc w jakimś magicznym wyobrażeniu nadania jej przez Boga, co sprzeczne jest z elementarną wiedzą na temat historii struktur kościelnych. Nie był Jan Paweł II reformatorem Kościoła w okresie kluczowym dla katolicyzmu w XX w., kiedy tę reformę należało pilnie przeprowadzić. I nie byłaby to rewolucja, ale owa accomodata renovatio, którą głosił Jan XXIII. Byłaby to reforma w duchu soborowym, zgodna z najlepszą tradycją kościelną, opracowana i rozpisana w szczegółach przez mistrzów XX-wiecznej teologii, autorów, którzy stworzyli teologię Soboru Watykańskiego II. Chodziło w tym wszystkim także o wyrwanie Kościoła z rąk kurialnych stronnictw ubijających swoje interesy (vide skandal z upadkiem banku Ambrosiano,
handel godnościami kościelnymi itp.), chodziło o decentralizację, faktyczne upodmiotowienie świeckich, wprowadzenie standardów zarządzania, przejrzystości i odpowiedzialności charakterystycznych dla XX-wiecznych instytucji, a nie dla towarzystwa, które w rozmaitych układach i układzikach załatwiało sobie nominacje, funkcje i stanowiska. Jan Paweł II zostawił Kościół katolicki w opłakanym stanie. Polski Episkopat jest tego dowodem. Poza kilkoma postaciami nie ma w nim właściwie człowieka, który potrafiłby powiedzieć coś podnoszącego na duchu, łagodzącego spory, zachęcającego do twórczego życia. Znacząca reprezentacja tych osobistości mówi dzielącym społeczeństwo językiem oskarżenia, napaści, osądzania innych. Wydają się niezdolni do dialogu, akceptacji odmienności postaw i hierarchii wartości, patrzący z góry, jakby ze szczególnego, uprzywilejowanego siedliska. Całość sprawia wrażenie jakiejś nieznośnej pychy, nadęcia i pogardy. To ich mianował nasz papież. To nasz papież pozostawił na urzędzie nuncjusza
przez 20 lat jednego człowieka, choć zwyczajowo nie powinno to być więcej niż kilka lat, by nie powstał mechanizm układów, klientelizmu, nadwładzy jednostki.

Wszystko to jednak nie jest naszą polską perspektywą. Szerszy horyzont nie jest naszym horyzontem. A kto o tym mówi, uznany zostanie za nienawistnika, wroga Kościoła i… polskości. Jeśli papież jest mitem, którego istotną funkcją jest spajanie narodu, bycie obrazem, w którym możemy się ujrzeć lepszymi, to próba pokazania tego obrazu w ciemniejszych barwach musi irytować. Lub najzwyczajniej jest niezrozumiała. Często spotykałem się z taką reakcją: „Czego ty chcesz od tego papieża?”. Po prostu. Mity tworzą pamięć, ta zaś daje poczucie godności. Walka o godność, udzielanie jej lub jej pozbawianie – to dziś istotne pole walki. Pisze o tym niemało Cezary Michalski. Największym problemem nie jest jednak to, że mamy narodowe mity, lecz raczej charakter tych mitów, ich jednorodność oraz skromna liczba. Papież funkcjonuje niczym ostatnia deska ratunku. Najgorszy zaś jest brak mitów pozytywnych. Nie zbudowaliśmy przecież cywilizacji europejskiej, nie stworzyliśmy europejskiego kapitalizmu, technologii, nowoczesnego
rolnictwa, literatury, teatru, muzyki i czego tam jeszcze, co mogą sobie wymyślić Francuzi, Anglicy, Niemcy, Włosi, Holendrzy. Wszystkośmy wzięli od innych, jesteśmy kulturą peryferyjną, odtwórczą, narażoną na związane z tym rozliczne problemy.

Czas więc już powoli, także z okazji beatyfikacji papieża, umieścić stare mity na półce gdzieś głębiej, by wyjrzeć ku nowym, rozejrzeć się za bardziej przyziemnymi, dającymi szansę na sens i radość z życia tu i teraz. Aby z tego tu i teraz móc później spojrzeć ku gwiazdom.

Tadeusz Bartoś

Autor jest filozofem, profesorem Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Opublikował m.in. „Ścieżki wolności”, „Wolność, równość, katolicyzm”, „Jan Paweł II. Analiza krytyczna”, „W poszukiwaniu mistrzów życia”. Ostatnio w wydawnictwie W.A.B. ukazała się jego nowa książka „Koniec prawdy absolutnej”. Prowadzi blog „Z punktu widzenia” na www.tadeuszbartos.blog.onet.pl.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)