Gdyby nie było tragedii smoleńskiej
Co wydarzyłoby się w polskiej polityce? Czy wyniki wyborów byłyby inne?
Nie powinno się pisać historii alternatywnej zbyt świeżo po wydarzeniach, i chodzi tu nie tyle o lata, ile wręcz o dekady. To niebezpieczne przede wszystkim dlatego, że nie wiemy, które z procesów społecznych czy politycznych są trwałe, a które tylko takimi wydają się być. A już na pewno nie powinno się tworzyć historycznej fikcji w czasie, gdy w nas samych wciąż dużo bólu, żalu, a często i gniewu. A przecież takie właśnie uczucia wciąż nam towarzyszą; nam, czyli tym wszystkim, dla których Smoleńsk był czymś więcej niż – najpierw – rzekomo banalnym wypadkiem lotniczym, a później jedynie pretekstem do prostackich dowcipów. W takiej sytuacji można co najwyżej postawić kilka pytań, które – jak uważam – dotykają najbardziej istotnych wydarzeń oraz zjawisk minionych miesięcy, i spróbować na nie odpowiedzieć. Co niniejszym czynię.
Czy Bronisław Komorowski byłby prezydentem?
Sądzę, że jednak by był. To prawda, tuż przed Smoleńskiem śp. Lech Kaczyński zaczynał odrabiać sondażowe i wizerunkowe straty, ale jednak dystans był zbyt duży. To prawda, że łagodniejszy Lech miał zawsze mniejszy elektorat negatywny niż twardy Jarosław. Ale zasadniczy mechanizm niszczenia i poniżania tej prezydentury wciąż działał sprawnie. Trudno dostrzec jakiś czynnik – może poza możliwym utrzymaniem pluralizmu w mediach publicznych (gdyby trwała prezydentura) – który mógłby odmienić losy kampanii. Z tego, co wiadomo, miała być ona oparta na motywach patriotycznych – rocznicach Katynia, Grunwaldu, Bitwy Warszawskiej, powstania warszawskiego czy kampanii wrześniowej. To mogło dać impet, ale chyba jednak za mały, by wygrać. Dziś przecież wiemy, że większość Polaków, poddana od 20 lat rozmaitym zabiegom pedagogicznym, uśpiła swój patriotyzm i właściwie w pełni zasługuje na miano „tutejszych”. Zresztą, zorganizowanie wraz z Moskwą konkurencyjnych obchodów w Katyniu pokazało, że ekipa Tuska nie zawahałaby się
przed niczym, co pomogłoby jej uderzyć w śp. prezydenta.
Na czym jeszcze mógł oprzeć się śp. Lech Kaczyński? Na polityce zagranicznej, tak straszliwie zdegradowanej przez ekipę Tuska? To czynnik jednak mało nośny. Może skuteczna okazałaby się krytyka niesprawnego rządu? Znów złudzenie. Spójrzmy na ostatnie wybory: ekipa, która zadłużyła Polskę po uszy, która nie umiała zmienić rozkładu jazdy pociągów, która obiecywała i natychmiast o tych obietnicach zapominała, nie miała większego problemu z przedłużeniem mandatu. A przecież w roku 2010 te słabości były jeszcze mniej widoczne. I jeszcze jeden argument: przegrana śp. Lecha Kaczyńskiego byłaby ostatnim punktem tego niezwykle dobrze zorganizowanego i precyzyjnie zaplanowanego rokoszu przeciwko IV RP, który rozpoczął się już kilka godzin po podwójnym zwycięstwie sprzed sześciu lat. To byłaby logiczna konsekwencja triumfu PO z roku 2007. Obóz IV RP miał za mało kart, by wówczas, w hipotetycznych wyborach prezydenckich, które miały się odbyć jesienią 2010 r., odwrócić falę. A na kampanię „monarszą”, w stylu
Kwaśniewskiego czy obecnego Komorowskiego, było już za późno. Taka kampania powinna była rozpocząć się tuż po wyborze, ale śp. Lech Kaczyński nie mógł obrać tej drogi, ponieważ musiał spleść swoją prezydenturę z losami rządu. Musiał, bo taka jest logika prezydenta opowiadającego się za zmianą.
I jeszcze jedna uwaga: by wygrać tę kampanię, drużyna śp. Lecha Kaczyńskiego musiałaby dać z siebie wszystko i liczyć na wpadki rywala (na co akurat mogłaby liczyć, bo przecież Tusk zrezygnował z kandydowania w styczniu 2010 r., a więc kontrkandydatem byłby Komorowski). Dziś wiemy jednak, że w znacznej części była to drużyna zajęta nie tyle zastanawianiem się nad biciem się do końca, ile myśleniem o posezonowym oknie transferowym.
Sądzę więc, że śp. Lech Kaczyński przegrałby wybory w mniej więcej takim stosunku, jak przegrał je Jarosław: 46 do 54. Miałby premię za swoją zdolność do bycia lubianym, nie miałby fali smoleńskiej, która poniosła nieco Jarosława Kaczyńskiego.
Czy Prawo i Sprawiedliwość przegrałoby wybory 2011 r.?
Znów sądzę, że raczej tak. Zwróćmy uwagę – właściwie już kilka tygodni po Smoleńsku notowania partyjne powróciły do poziomu sprzed tragedii. Wszelkie zyski i straty okazały się iluzoryczne. PiS jak miał 25–35 proc., tak tyle ma, i poparcie ani specjalnie nie spada, ani specjalnie nie rośnie. Bo choć to już banał, to jednak prawdziwy: podział partyjny jest w Polsce wtórny wobec podziału kulturowego i historycznego. Im większe zakorzenienie, tym większa skłonność do głosowania na PiS jako partię obozu niepodległościowego. Im więcej „ludzi luźnych” w danym regionie, tym większe poparcie albo dla postkomunistów, albo Platformy (widzimy, jak wiele znaczy ziemia i jej tajemna moc wiązania ze sobą ludzi). W tym ujęciu – to uwaga na marginesie – wykluczywszy sytuację nadzwyczajną, kryzysową, jedyną szansą dla partii Kaczyńskiego na zwycięstwo jest silne zmobilizowanie wschodniej i południowej Polski – by zrównoważyć naturalne przewagi PO wśród tych wyborców, którzy nie myślą kategoriami Polski, ale kategoriami
wspomnianej już „tutejszości”.
PiS zapewne więc by przegrał, bo – tak jak w przypadku wyścigu prezydenckiego – nie widać żadnego czynnika, który mógłby zmienić nastroje do czasu październikowego głosowania. Owszem, obóz IV RP byłby personalnie znacznie silniejszy, bo przecież stracił w Smoleńsku prawdziwą, sprawdzoną elitę. Platforma nie zdołałaby też przejąć kontroli nad wszystkimi (literalnie wszystkimi) instytucjami państwa, co skwapliwie uczyniła po Smoleńsku. Ale jednocześnie nie byłoby narodowej żałoby – tego wszystkiego, co tak scementowało PiS-owską rodzinę. Rodzinę, bo – jak już ktoś słusznie zauważył – relacja wyborców PiS i Jarosława Kaczyńskiego jest pod względem psychicznym relacją rodzinną. To zaczęło się już wcześniej, w trakcie obalania rządu lat 2005–2007, ale Smoleńsk to zjawisko jeszcze zwielokrotnił. Dlatego odpowiedzią na kolejne nowe propozycje skierowane do prawicowego wyborcy są wyłącznie głucha cisza, pogarda, a nawet nienawiść. Bo ta rodzina straciła w Smoleńsku bliskich, ze śp. prezydentem na czele, i jej
członkowie nie uważają za stosowne wypisywać się z rodziny tylko dlatego, że ma oczywiste dla wszystkich wady czy też przeżywa materialne kłopoty. Rodziny się nie porzuca, uważają wyborcy PiS. Zwłaszcza takiej, która tyle wspólnie przeżyła. I tylko kolejni, nieco naiwni rozłamowcy z PiS tego nie zauważają, biorąc refleksową (odbitą od lidera) popularność za prawdziwie własną. Ktoś powie: to, co scementowało PiS-owską rodzinę, jednocześnie wybudowało mur pomiędzy nią a resztą Polaków. To prawda. Ten mur istniał też wcześniej, ale nigdy nie był tak wysoki i tak gruby. Ma to skutki znacznie głębsze niż tylko taki a nie inny wynik wyborów, ale o tym niżej.
Teoretycznie PiS mógłby w wyborach do Sejmu pomóc nieco złagodzić czynnik związany z przejęciem całej władzy przez PO (zakładamy przegraną śp. Lecha Kaczyńskiego). Teoretycznie, bo rok, który upłynąłby między wyborami prezydenckimi a parlamentarnymi to zbyt mało, by wykorzystać naturalną skłonność Polaków do przekory. Partia Tuska głosiłaby zapewne, że teraz, gdy ma już swojego prezydenta, potrzebuje kolejnych czterech lat, by zbudować jeszcze więcej wszystkiego. Z kolei były prezydent byłby ograniczonym atutem opozycji. W końcu stałby się atutem bezcennym, ale dopiero za jakiś czas, po odpoczynku, naturalnym po przegranej. Tak po prostu jest – gdy przegrywasz, musisz na chwilę wycofać się na drugi plan.
Czy w PiS doszłoby do rozłamów?
Tym razem jednoznaczna odpowiedź: tak. Dziś już niewiele osób o tym pamięta, ale tuż przed Smoleńskiem nastroje wśród części polityków PiS – i także wśród wielu jego wyborców i sympatyków – były fatalne. Dominowało poczucie, że Jarosław Kaczyński nie ma pomysłu, jak obronić prezydenturę brata i jak przejąć inicjatywę. To wciąż był okres fascynacji PR Platformy i w tym kontekście wielu posłom PiS Jarosław Kaczyński wydawał się politykiem notorycznie niezdolnym do wygrania w warunkach demokracji medialnej. Dziś, gdy przed nami kryzys i naprawdę poważne wyzwania, to poczucie wszechpotęgi picu powoli mija, ale wówczas było niezwykle silne.
Do rozłamu – mniej więcej w kształcie PJN – doszłoby więc, choć zapewne nieco później, może właśnie teraz, po wyborczej porażce (zakładanej przeze mnie również w wersji alternatywnej, pomijającej Smoleńsk). Wśród polityków wiernych Jarosławowi Kaczyńskiemu nie od dziś krążą relacje o rzekomym sylwestrze 2009/2010, na którym snuto ponoć plany rozłamu, ale to oczywiście plotka niemożliwa do potwierdzenia. Jednak przesłanek potwierdzających nieuchronność rozłamu jest więcej. Przede wszystkim – stale narastające ciśnienie związane z olbrzymią instytucjonalną przewagą obozu władzy. Mówiąc wprost, wiele osób po prostu pęka, nie wytrzymuje sytuacji, w której bycie w opozycji wiąże się z tak silnym piętnem i często ostracyzmem. Potrzeba silnej osobowości, by to znieść, potrzeba wiary w słuszność sprawy. A w dodatku relacje z liderem nie zawsze są łatwe, często wiążą się z poczuciem – realnej bądź wydumanej – krzywdy, no i jeszcze dochodzą wielkie ambicje. To uczucia powszechne w polityce, Tusk również ich
doświadcza, jednak jako szef partii władzy może je neutralizować setkami stanowisk, wszelkimi dobrami, poczuciem przynależności do obozu zwycięzców. Jarosław Kaczyński takich możliwości nie posiada, ma za to partię wystawioną na ciągłe opady deszczu, a nawet gradu, do tego przy silnym, przenikliwym wietrze. Nie wszyscy wytrzymują, zwłaszcza że wokół tyle pokus, a do obozu III RP wstęp ma każdy, oczywiście pod warunkiem, że potępi swoją dotychczasową drogę.
Czy przemysł pogardy nadal by działał?
Działałby i to znacznie żywiej niż obecnie. Bo jednak przyhamował, zniuansował metody działania. Trochę z poczucia, że już nie musi tak aktywnie działać, bo przecież zasadnicze cele – nie mam wątpliwości, że realnie wyznaczane przez paru facetów jak z rysunków Andrzeja Krauzego – zostały osiągnięte. Ale jednak w znacznej mierze pod wpływem Smoleńska. Dziś przemysł pogardy zszedł nieco do podziemia. Pewien szybko starzejący się infantyl, może co prawda bezkarnie porównywać śmierć kota Jarosława Kaczyńskiego do śmierci jego brata w Smoleńsku (stawia znak równości żałoba narodowa – żałoba po kocie, wykorzystuje zdjęcia z 10 kwietnia), ale czyni to jednak w niszowym radiu, a nie w stacji TV, w której udaje gimnazjalistę.
Przemysł pogardy nieco przycichł, ale mamy za to nowe, równie brutalne zjawisko: gaszenie pamięci. Niewidzialni medialno-polityczni strażako-zomowcy wkraczają wszędzie tam, gdzie wyczuwają choćby zarodek czegokolwiek, co miałoby służyć utrwaleniu uczuć żałoby narodowej. Odgradzają barierkami, gaszą znicze, wywożą na śmietnik wieńce, zbierają kwiaty ułożone na chodniku, kpią z modlących się, z cierpiących. Atakują punktowo każdą inicjatywę ustawienia popiersia, wmurowania tablicy. Dopadną każdą nauczycielkę, która weźmie dzieci na smoleńskie uroczystości, każdego dyrektora domu kultury, który wynajmie salę nie temu, komu trzeba. Gdy już nie mogą wprost zabronić, stosują stare taktyki: w ogóle tak, ale nie teraz, nie tu, nie w ten sposób. Wszystko bardzo konsekwentnie. Byle nie mówić o Smoleńsku.
Co szczególnie ważne – gaszenie pamięci nie zatrzymuje się przed kulturowym tabu. Znicze, wieńce, uczucia żałobników do tej pory zawsze były pod szczególną ochroną, nawet w czasie władzy komunistów. Dziś już tak nie jest. Dziś władze samorządowe wysyłają straż miejską, by zbierała tulipany Marii Kaczyńskiej z Krakowskiego Przedmieścia, by wyrywała portrety pary prezydenckiej z rąk żałobnika. To zjawisko mające poważne konsekwencje. Władza przekracza granice uświęcone tradycją, daje przykład, toleruje przemoc wobec starszych obrońców krzyża i tym samym tworzy nowego człowieka, pozbawionego jakichkolwiek hamulców, nauczonego, że nic nie jest świętą „strefą zero”. Władza tak działająca – wsparta na medialnej przemocy – przeciera szlak palikotyzmowi, bo niszczy normy kulturowe. A może to robić, bo otoczyła PiS-owską rodzinę kordonem sanitarnym, w pewnym sensie wyzuła z pełnego obywatelstwa, pośrednio „odczłowieczyła” – tak, jak swoje ofiary odczłowieczali, poprzez propagandę, dyktatorzy w ubiegłym stuleciu.
Tylko wobec osób, które większość uważa za „jakościowo niższe”, można pozwolić sobie na takie de facto bolszewickie zabiegi jak gaszenie palących się zniczy.
Ten proces – znów, obecny i wcześniej – nie byłby możliwy bez Smoleńska. Żałoba smoleńska okazała się tak silnym przeżyciem, że możliwe były dwa wyjścia: albo zwycięży, albo jeszcze bardziej ugettowi tę jedną trzecią społeczeństwa, której silna tożsamość nie pozwala pokłonić się Michnikowi, choćby pośrednio, w takiej czy innej audycji Agnieszki Kublik. Żałoba przegrała i stworzyła lewar, którym domknięto bramy ogrodzenia. Na marginesie – podobny skutek wywarł Smoleńsk na polityce zagranicznej: skoro Polacy raz zaakceptowali swoją niższą pozycję w relacjach z Rosją w kontekście śledztwa, znacznie łatwiej akceptują obecną politykę zagraniczną opartą na realnej grze wyłącznie o malutkie stawki przy całkowitej kapitulacji w rozgrywce o prawdziwą pozycję.
Czy wrogowie Kościoła zaatakowaliby równie mocno jak obecnie?
Czyli czy palikotyzm – realnie silniejszy niż owe 10 proc., bo bardzo nadreprezentowany w mediach – odniósłby sukces bez Smoleńska? Odniósłby, ale znacznie później. Tragedia jedynie spowodowała eksplozję tego barbarzyństwa, grunt przygotowywano znacznie wcześniej; w tym sensie agorowe zdanie „udał nam się Palikot” odnosi się nie tylko do ostatnich wyborów, ale do ostatnich 20 lat. Cała medialno-kulturowa konstrukcja zbudowana z prefabrykatów przygotowanych przez komunę (medialne koncesje, dystrybucja majątku, system „autorytetów”) od 1990 r. pracowała na ten sukces. I wcześniej czy później on by nastąpił, a detonatorem byłby taki czy inny czynnik. Smoleńsk był o tyle doskonałym pretekstem, że był przeżyciem bardzo intensywnym, wzmacniającym u wielu więź z Kościołem, ale także – u innych – nienawiść do Kościoła. Co ważne – także ten esbecki rodzaj nienawiści. Bo przecież wszyscy czujemy, że między palikotyzmem a śmiercią ks. Jerzego Popiełuszki jest jakiś związek, nie tylko personalny, widoczny w redakcji
„Faktów i Mitów”. Czy przypadkowo pierwsze żądanie Palikota dotyczyło zdjęcia z sejmowej sali krzyża, który posłowie AWS dostali od matki błogosławionego kapłana?
No i oczywiście sprawa krzyża sprzed pałacu, ważny element palikotowej detonacji. Tak, ta sprawa dostarczyła palikotyzmowi paliwa – bo dała przestrzeń do rzucenia wyzwania wprost krzyżowi. Bo ten krzyż Kościół – piszę to z bólem – pozostawił bez opieki. Wszystkie komunikaty w tej sprawie miały jeden wspólny mianownik: sugestię, że Kościół się do tego krzyża nie przyznaje, że jest on niczyj, co najwyżej grupki staruszków. To była prawdziwa przyczyna tego, co stało się później. To było złamanie niepisanej zasady, że każdy krzyż jest krzyżem Kościoła, nieważne, czy chodzi o wielką konstrukcję na szczycie góry, czy o małą kapliczkę na rozstaju. Ludzie nie dewastują krzyży, bo wiedzą, że Kościół otacza je opieką – fizyczną i mistyczną. Ten krzyż tego przywileju pozbawiono. I palikotyzm – wówczas w postaci Dominików Tarasów i facetów z półświatka – wyczuł to błyskawicznie. Uderzył, zderzył się bezpośrednio z krzyżem i dzięki temu wykrzesał energię, która dała chwilę później mandaty sejmowe.
Dyktando polonofobów
Tak więc bez Smoleńska żylibyśmy w świecie formalnie dość podobnym. A jednak zasadniczo różnym. Mniejszość obywateli naszego kraju zanurzona w klasycznej polskości byłaby znacznie mniej spojona, znacznie mniej pobudzona. Byłaby ospała, zniechęcona, apatyczna, czekająca spokojnie na werdykt historii pisanej dziś pod dyktando polonofobów. Smoleńsk przyniósł przebudzenie; Polacy z obozu smoleńskiego to najbardziej energiczna dziś, waleczna, najszybciej się organizująca grupa. Grupa odporna na przeciążenia, właściwie niemająca nic do stracenia, w bardzo trudnych warunkach budująca autentyczne społeczeństwo obywatelskie, bez tłustych dotacji, którymi obsypuje się młodą lewicę o co najmniej dwóch podbródkach. A to przecież wciąż niewiele w porównaniu z faktem, na który zwrócił uwagę prof. Andrzej Nowak: ta krypta na Wawelu jeszcze kiedyś się odezwie, i to donośniej niż możemy przypuszczać. I zwycięży, bo przecież po drugiej stronie nie ma nic istotnego. Tam nie ma żadnej propozycji dla Polski poza samolikwidacją i
samozaprzeczeniem. To obóz smoleński przechowuje polskość, to on jest jej sercem.
Rządząca dziś większość jest potężna, ale bardzo, bardzo krucha. Jedno celne puknięcie i to się rozsypie. I może nawet przyjdzie czas, gdy fani obecnej władzy zaczną masowo udowadniać, że właściwie to oni zawsze popierali śp. Lecha Kaczyńskiego, tylko coś tam im przeszkadzało to wysłowić.
Powyższe dywagacje nie zmieniają faktu, że odpowiadając na pytanie, co byłoby, gdyby nie doszło do 10 kwietnia, należy przede wszystkim powiedzieć: tych 96 Polaków byłoby z nami. Nie byłoby morza łez, tych cierpień, których nawet nie umiemy sobie wyobrazić.
Byłaby z nami Maria Kaczyńska, byłby Lech Kaczyński – najlepsza pierwsza dama i najlepszy prezydent, jakich mieliśmy. Niestety, można mieć obawę, że wielu z nas wciąż nie widziałoby ich zalet. Tych zalet, które tak zajaśniały po Smoleńsku. Bo Smoleńsk nie może być zwykłym wypadkiem także z tego powodu, że tym samolotem lecieli naprawdę niezwykli ludzie.
Jacek Karnowski