Gaz Turkmenbaszego
Władze Turkmenistanu twierdzą, że pod ich pustynnym krajem leży ponad 20 bilionów metrów sześciennych gazu. Jeżeli to prawda, są to trzecie co do wielkości złoża świata.
16.02.2006 | aktual.: 16.02.2006 15:51
Trudno oszacować ilość turkmeńskiego gazu. Wiadomo jednak, że jest go dużo. Dane wahają się od 2,9 do 20,4 biliona metrów sześciennych gazu ziemnego. Taka duża rozbieżność bierze się stąd, że międzynarodowe gremia nie ufają danym władz Turkmenistanu. Państwo Turkmenbaszego może zatem posiadać nawet trzecie pod względem wielkości złoża świata. Surowiec ten - głównie leżący pod dnem Morza Kaspijskiego i w dorzeczu Amu-Darii - jest kilkakrotnie tańszy w wydobyciu od gazu rosyjskiego. Wiele turkmeńskich pól gazowych wciąż jednak nie jest eksploatowanych, a ciągle odkrywane są nowe. Jeżeli dane turkmeńskiego rządu o 20 bilionach metrów sześciennych są prawdziwe, to niespełna pięciomilionowe państwo Saparmurata Nijazowa ma pod pustynią towar wart kilkaset miliardów dolarów. Jedyna duża sieć przesyłowa prowadzi jednak do Rosji, która z chęcią kupuje turkmeński gaz i odsprzedaje go następnie jako swój Europie Zachodniej po zawyżonej cenie. Gdyby Turkmenistan mógł sam sprzedawać surowiec, zarabiałby zatem znacznie
więcej. Problemem jest jednak jego oddalenie od potencjalnych nabywców i to, że nawet wówczas, gdy sprzedaje surowiec bezpośrednio, zawsze musi korzystać z rosyjskich gazociągów.
W 2005 roku Saparmurat Nijazow prowadził rozmowy z Chinami, których dynamiczna i gazochłonna gospodarka potrzebuje gigantycznych dostaw. Poprowadzenie gazociągu do najbardziej rozwiniętych gospodarczo części Państwa Środka wymagałoby jednak inwestycji idących w dziesiątki miliardów dolarów. Turkmenistan bardzo chętnie sprzedawałby gaz zachodniej Europie, ale nie jest w stanie znaleźć inwestora, który wybudowałby długi gazociąg prowadzony przez niestabilne rejony. Mógłby on przebiegać przez Iran, ale to spotkałoby się z niechęcią Waszyngtonu i potencjalnych inwestorów. Mógłby biec pod dnem Morza Kaspijskiego, ale to nie po myśli Azerbejdżanu, który sam ma duże złoża gazu i nie jest w stanie dojść do porozumienia z Turkmenistanem w sprawie części złóż położonych na samym środku akwenu.
Długo trwały negocjacje z Iranem. Państwo ajatollahów ma złoża własnego gazu na południu, ale najbardziej uprzemysłowione rejony na północy. Teheran proponował transakcję wiązaną - Turkmenistan zapewniałby gaz północnemu Iranowi, zaś Iran oddawałby Aszchabadowi zyski z eksportu z południowych pól. O ile pierwsza sprawa nie jest problemem, o tyle druga jest bardzo trudna do realizacji. Iran musiałby wybudować drogi terminal i na dodatek znaleźć nabywców. W sytuacji gdy Islamska Republika jest pariasem wspólnoty międzynarodowej, trudno znaleźć gazochłonną gospodarkę, która chciałaby się wiązać długoterminowymi dostawami z Iranem.
Jeden z projektów, który miał szansę realizacji w połowie lat 90., zakładał wielką rurę przebiegającą przez Afganistan, Pakistan i kończącą się w przeżywających okres dużego wzrostu gospodarczego Indiach. Projekt miał realizować amerykański koncern Unocal, ale i on nie okazał się realny. Po pierwsze, Afganistan jest zbyt mało stabilny, by zaryzykować budowanie w nim gazociągu, po drugie, Indie buntują się przeciwko uzależnieniu gazowemu od tranzytowego Pakistanu. Dopiero w 2002 roku podpisano pierwszy dokument w sprawie budowy Gazociągu Transafgańskiego. Ma prowadzić do Pakistanu z ewentualną budową nitki irańskiej i indyjskiej. Projekt wyceniany jest na trzy miliardy dolarów. Wciąż jednak trwają w jego sprawie rozmowy. Inwestorzy podważają realną wielkość złóż w turkmeńskim Dauletabadzie, gdzie miałaby się zaczynać wielka rura przenosząca rocznie 20 miliardów metrów sześciennych. Zdaniem wielu złoża te są niewystarczające dla tak dużego projektu, a jego koszty wzrastają, bo należy dokonać eksploracji
kolejnych złóż i mocno przedłużyć rurę. Inwestycja bardzo zależy od stabilności państwa afgańskiego. Im silniejsza jest w nim centralna władza, tym większe szanse na budowę. Tym chętniej również do bram pałacu Turkmenbaszego Wielkiego pukać będą amerykańskie koncerny.
Na razie Saparmurat Nijazow Turkmenbaszy pozostaje sam z olbrzymimi złożami rozsianymi w kilku punktach kraju i kuszeniem rosyjskiego Gazpromu, który chciałby w całości przejąć kontrolę nad sprzedażą turkmeńskiego surowca. W kwietniu 2003 roku Nijazow podpisał z Gazpromem ramowy kontrakt stulecia. Przez 25 lat, począwszy od 2010 roku, Turkmenistan przeciętnie ma dostarczać Rosji 100 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie i dostawać za to 4,4 miliarda dolarów. Dla Rosjan to niezwykle korzystna transakcja. Formalnie oznacza ona ni mniej, ni więcej, tyle że nikt inny nie jest już w stanie kupować turkmeńskiego gazu idącego przez rosyjską sieć przesyłową, bo dodatkowy surowiec po prostu się nie mieści. Rosjanie nie wzięli jednak pod uwagę mentalności Nijazowa. W ubiegłym roku - nie bacząc na kontrakt z Gazpromem - ogłosił on sprzedaż ponad 40 miliardów metrów sześciennych Ukrainie. - Turkmenbaszy sprzedał dwa razy ten sam gaz - mówiono potem w Moskwie. Nijazow nie jest uważany za wiarygodnego partnera. Ma
opinię osoby, dla której umowa to jedynie świstek papieru. Nie ma możliwości zastosowania przeciwko niemu sankcji, a on sam ma nad swoim krajem władzę satrapy.
Mimo to w kolejce po turkmeński gaz ustawiają się coraz to nowe kraje, które mają kłopoty z Rosją i chcą balansować między dwoma dostawcami. Gruzja i Armenia chcą przez Iran zbudować gazociąg i uniezależnić się od Moskwy. Siła nabywcza tych krajów z punktu widzenia Turkmenistanu jest jednak słaba. Najsilniejsza jest Rosja, która czyni wszystko, by z Turkmenistanu zrobić swój gazowy rezerwuar. Wówczas może odkładać w czasie inwestycje w swój przestarzały system wydobywczy i eksploatację kolejnych złóż. Turkmenistan chce oczywiście sprzedawać gaz we wszystkich kierunkach samemu, ale tak czy inaczej - nawet po sprzedaniu go Gazpromowi - olbrzymie ilości gotówki co roku zapełniają budżet pustynnego kraju. A jego wodzowi zapewniają dożywotnią władzę.