Egipt kontra Etiopia na Nilu. Spór o zasoby rzeki może zdestabilizować cały Róg Afryki
• Wody Nilu zostały podzielone między Sudan i Egipt w czasach kolonialnych
• Etiopia została wyłączona z podziału, ale w 2011 rozpoczęła budowę tamy
• Kair nie wierzy, że etiopska hydroelektrownia nie obniży poziomu wód
• Inwestycji nie da się już zatrzymać, bo budowa jest na ukończeniu
• Egipt nie wypowie Etiopii wojny, ale ma narzędzia, by ją destabilizować
• Ewentualne osłabienie Etiopii może mieć opłakane skutki dla całego Rogu Afryki
Dla Etiopii od dekad było to drażliwym tematem.
Nil Błękitny, który zaczyna się na jej terytorium i łączy się z Nilem Białym w okolicach Chartumu, odpowiada za ponad 80 proc. objętości całej rzeki. Spisane jeszcze w kolonialnych czasach traktaty rozdzieliły jednak wodne zasoby wyłącznie między Egipt i Sudan. Główny argument głosił, że bez wyłączności do czerpania wody z Nilu pustynne narody umrą z pragnienia. A z perspektywy Londynu były one po prostu ważniejsze od innych.
Ludy osiadłe w górnej części dorzecza, w nieco wilgotniejszym klimacie, musiały sobie jakoś poradzić same.
Nie chcąc prowokować konfliktów, ubodzy Etiopczycy - mimo regularnych susz i ogromnego zacofania m.in. w elektryfikacji - przez długi czas pokornie przestrzegali narzuconych ustaleń. Ale niewygodne pytania w końcu się pojawiły. Jeśli nikt nie zabrania naftowym państwom zarabiać na “czarnym złocie”, zastanawiano się coraz głośniej w Addis Abebie, to dlaczego Etiopia ma nie korzystać z bogactwa, jakim są wody Nilu?
Sfrustrowani czekaniem, w 2011 roku Etiopczycy ogłosili rozpoczęcie budowy Tamy Wielkiego Odrodzenia. Opracowywany w tajemnicy projekt gigantycznej zapory ze zbiornikiem o pojemności 67 mld m3 oraz dwiema turbinami do produkcji 6000 megawatów prądu miał powstać 40 kilometrów od granicy z Sudanem. W pogrążonym w porewolucyjnym chaosie Egipcie natychmiast zapaliły się wszystkie lampki ostrzegawcze. Nie zgasły do dzisiaj. Dla świata nie oznacza to nic dobrego.
Wyschnięta ziemia
Etiopia od początku zapiera się, że wznoszona tama nie ograniczy ilości wody, która płynie w dół Nilu, lecz pomoże ją oczyścić i utlenić. Addis Abeba podkreśla, że na konstrukcję specjalnie wybrano obszar, który nie nadaje się pod uprawę roli (zatem rezerwa nie posłuży do irygacji), a jedynym celem projektu jest spieniężenie hydroenergetycznego potencjału Nilu - wygenerowany prąd ma nie tylko rozświetlić Etiopię, ale i trafić na eksport. Kairowi te zapewnienia jednak nie wystarczą.
Gdy w 1959 roku Brytyjczycy przyznawali Egiptowi 80 proc. zasobów najdłuższej rzeki świata, populacja kraju sięgała 27 mln - na głowę przypadało więc około 2000 m3 wody rocznie. Dziś Egipcjan jest blisko 90 mln, a ich zużycie wody per capita spadło do 650 litrów, przeszło dziesięciokrotnie poniżej światowej średniej. O ile nie zapowiada to jeszcze masowych zgonów (człowiek wypija niecały metr sześcienny wody rocznie), egipskie rolnictwo dosłownie stęka z pragnienia. Państwo Faraonów importuje obecnie ponad 30 proc. cukru, 60 proc. kukurydzy oraz 70 proc. mąki i fasoli. A demografia jest nieubłagana: w ciągu dekady egipska populacja ma zbliżyć się do 110 mln. Jeśli już teraz kraj nie może wyżywić się bez sprowadzania jedzenia z zagranicy, co będzie za dziesięć lat?
Nawet, jeśli Kair wierzyłby w zapewnienia Etiopii dotyczące niewykorzystywania Nilu do irygacji (a raczej nie wierzy), obawy będzie w nim wzbudzać do samego końca coś innego. Pewnikiem jest, że napełnianie zbiornika połączonego z Tamą Wielkiego Odrodzenia zajmie co najmniej kilka lat. Etiopczycy zaklinają się, że nikt na tym nie ucierpi; Egipcjanie są z kolei przekonani, że życiodajna rzeka znacznie obniży w tym czasie swój poziom. Aby rozstrzygnąć, kto ma racje, oba kraje, wraz z Sudanem, zdecydowały się zamówić zagraniczną ekspertyzę. Ustalenie warunków badania i wybór odpowiednich wykonawców zajął jednak półtora roku. W lutym kontrakt powierzono ostatecznie dwóm firmom konsultingowym z Francji. Ale do rozwiązania problemu jest bardzo daleko.
Francuscy eksperci szacują, że ich prace mogą potrwać nawet 18 miesięcy. Sęk w tym, że tama jest już prawie skończona, a Etiopczycy nie mają zamiaru czekać z finalizacją budowy. Kiedy całość będzie gotowa, koszt konstrukcji sięgnie pięciu miliardów dolarów - pokrytych prawie wyłącznie z lokalnych środków. Niezależnie od wyników analizy, Etiopia na pewno nie porzuci tak wielkiej inwestycji. Egiptowi pozostaną wtedy dalsze negocjacje i namawianie Addis Abeby m.in. do powolniejszego napełniania zbiornika zaporowego. Zależność od jednego z państw “czarnej” Afryki będzie dla dumnych Egipcjan zupełną nowością. I mogą mieć problem z zaakceptowaniem tego faktu.
Efekt domina
Chociaż egipskim politykom zdarzało się publicznie debatować nad użyciem siły przeciwko etiopskiej tamie, otwarta konfrontacja od początku wydaje się mało prawdopodobna.
Pierwsza przeszkoda to fizyczny dystans - oba kraje dzieli grubo ponad tysiąc kilometrów sudańskiej pustyni. Nawet gdyby Chartum zezwolił egipskim F16 na przelot nad swoim terytorium (na co raczej nie ma szans, bo w wodnej dyspucie bliżej mu do Etiopii), próba przedarcia się przez ustawioną wokół zapory obronę przeciwlotniczą mogłaby okazać się dla nich misją samobójczą. Agresja niechybnie skazałaby też Egipt na międzynarodowy ostracyzm.
Lecz to nie jedyny sposób, w jaki Kair może uprzykrzyć Etiopczykom życie.
Mimo że na tle sąsiadów Etiopia wygląda jak oaza spokoju, w rzeczywistości od dekad rozrywają ją rozmaite podziały. Najistotniejsze są te na tle wyznaniowym. Jedną trzecią etiopskiej populacji stanowią muzułmanie, a w ostatnich latach sporą popularność zdobywają wśród nich sponsorowane przez Arabię Saudyjską radykalne szkoły koraniczne. Wykorzystując niedawne zbliżenie z Saudami, Egipt może posłużyć się tym kanałem do pobudzenia nowej fali resentymentów wśród etiopskich muzułmanów. Może też próbować ponownie wesprzeć separatystów z zamieszkanego przez somalijską mniejszość Ogadenu (wiadomo, że dostarczał im broń w latach 80.; Addis Adeba twierdzi, że robił to również już w XXI wieku).
Mając kłopoty na własnym podwórku, Etiopia najpewniej straci część swej asertywności w polityce zagranicznej. Sęk w tym, że zamęt w największym kraju Rogu Afryki może mieć znacznie poważniejsze konsekwencje.
Choć dawna Abisynia nie jest bogatym państwem, od dawna uchodzi za regionalnego żandarma. Politycy z Addis Adeby grają pierwsze skrzypce w mediacjach między zwaśnionymi stronami w pogrążonym w wojnie domowej Sudanie Południowym, a etiopscy żołnierze walnie przyczynili się do złamania potęgi islamistów al-Szabaab w Somalii. Gdyby Etiopczycy wycofali teraz swoje wojska do domu, mogłoby to zaprzepaścić część wypracowanych tam w ostatnich latach osiągnięć.
Osłabienie Etiopii nie uszłoby uwadze Erytrei, która na przełomie wieków stoczyła z nią krwawą wojnę o skrawek ziemi na granicy. Ośmielona odnowionym niedawno sojuszem z bardzo aktywnymi dyplomatycznie Saudami Asmara mogłaby pokusić się o kolejną próbę zaanektowania spornego terytorium, co wywołałoby stanowczą odpowiedź Addis Abeby.
Jak ostrzega na łamach “Foreign Policy” znany politolog Alex de Waal, nowy konflikt nad Morzem Czerwonym mógłby stać się “problemem wartym 700 miliardów dolarów” - po drugiej stronie akwenu, w Jemenie, trwa bowiem już inna wojna, a chaos na obu wybrzeżach prędzej czy później musiałby odbić się na bezpieczeństwie tysięcy płynących tym szlakiem statków towarowych.
Nawet jeśli jest to najczarniejszy z możliwych scenariuszy, jedno jest pewne: spór o wody Nilu, choć na pozór całkiem lokalny, nie powinien być ignorowany przez resztę świata.