Dżokej ze Służewca 10 deko przytyć nie może. Kromkę chleba powącha i już jest najedzony© Kuba Głębicki

Dżokej ze Służewca 10 deko przytyć nie może. Kromkę chleba powącha i już jest najedzony

Joanna Kocik

U dżokeja waga najważniejsza. Trzeba się pilnować, po zimie chudnąć. Wiesiek w jeden dzień potrafi zrzucić cztery kilogramy. Jak zje tabliczkę czekolady, starczy mu na dwa dni.

Na moich nagraniach ze Służewca na początku słychać dudnienie. Miarowy, narastający dźwięk jak nadchodzące trzęsienie ziemi. Słychać, jak spod kopyt pryska piach i błoto. A potem znów dudnienie, ale inne - niosący się w powietrzu huk. Z pobliskiego Okęcia startuje kolejny samolot.
Siódma rano. Na torze treningowym kilku jeźdźców. Poza torem parę osób leniwie opiera się o barierkę.

- Co tu u pana dzisiaj tak pusto na budzie, panie Czesiu?
- A widzi pani, galopiarzy nie ma. Puchy.

Czesław przyszedł w 1953 roku. Miał 15 lat, ważył 65 kilo. Trochę dużo jak na jeźdźca, ale w domu, w Słubicach, bieda aż piszczała. Trzeba było uciekać. Przyjechali raz do Słubic trenerzy, Czesław już nie pamięta, z jakiej okazji. Może byli z wizytacją w pobliskim stadzie ogierów w Łącku? Przyjechali, powiedzieli, że jest arbeit w stajni w Warszawie. Czesław poszedł. Żyć się dało: dostał mieszkanie, było gdzie się wyspać i zjeść.

Od tego wysypiania się i jedzenia Czesław szybko przytył do 90 kg i jeździć wyścigów nie mógł. Zresztą, wkurzył się trochę, bo do roboty musiał wstawać świątek, piątek. Potem wzięli go do wojska, a kiedy wrócił, poszedł na kierowcę i 44 lata woził: dzieci na kolonie, słomę i owies do stajni.

Dzisiaj ma 82 lata i pilnuje bramy przy torze treningowym. Jak jeździec grzmotnie, to bramę trzeba zamknąć, bo konie dzikusy, od razu lecą do stajni. Czasami Czesław nie zdąży, konia trzeba potem łapać. Co z jeźdźcem? Jak wstanie, to dobrze. Jak nie, znaczy że się połamał i trzeba dzwonić po pogotowie.

Ręce w szyję

Maciek Kacprzyk jest jednym z niewielu młodych trenerów na Służewcu. Reszta to stara gwardia. Maciek trenuje dopiero drugi sezon, ale ma już na koncie pierwsze sukcesy. W stajniach ma 30 koni. Araby i folbluty, pół na pół. Konie oczywiście nie jego, należą do saudyjskich książąt, którzy lubią przed znajomymi chwalić się kosztownym hobby. Ceny na aukcjach zaczynają się o 2 tysięcy euro. Górnej granicy nie ma.

W stajni Maćka dzień zaczyna się o 6 rano. Asia, Agnieszka, Wiesiek i Maciek wpinają konie do karuzeli, niech się rozgrzeją przed przejażdżką. Karuzele są antyczne, sporo starsze od Maćka. Stajniom też by się przydał remont, ale na to nie ma pieniędzy. Służewiec – prawie 140 hektarów zieleni w środku dwumilionowego miasta – należy do Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. Ten z kolei dzierżawi go Totalizatorowi Sportowemu. Od Totalizatora dzierżawi Maciek. Miesięcznie płaci 4,5 tysiąca złotych. Na stałe zatrudnia pięć osób.

Po rozgrzewce idą na tor, na przejażdżkę. Później do stajni: koniom trzeba schłodzić nogi, wpiąć w karuzelę, wziąć następne. Iść na tor, wrócić do stajni, schłodzić nogi, wpiąć w karuzelę. I tak w kółko, 6 razy dziennie. Deszcz, śnieg, mróz – nieważne. Karuzela kręci się 6 dni w tygodniu

– Ludziom się wydaje, że my tylko siedzimy na koniu – mówi Agnieszka, zlewając wodą pęciny Shehany, nazywanej w stajni pieszczotliwie Shakirą. Agnieszka dopiero wraca do formy po zimowej przerwie w treningach i od „siedzenia na koniu” ma potworne zakwasy. Pytam, co boli najbardziej. Odpowiada, że nie ma na ciele miejsca, które by nie bolało.

O tym, jak ciężka to praca, co nieco wie też Asia. Żeby dojechać na Służewiec, zrywa się codziennie o 4 rano. Najgorzej jest wstać, potem już jakoś idzie. – Ale to nie jest tak, że wkładamy tym koniom ręce w szyje i one galopują. Trzeba się napracować – mówi. To już jej czwarta stajnia. – Tu jest mi dobrze, ale w poprzedniej stajni traktowana byłam jak niewolnik. Nie chcieli mi płacić, a jak zapłacili, dostałam za miesiąc 900 zł.

Maciek załogi jak niewolników nie traktuje. Chwali ich, bo kłopoty ze znalezieniem ludzi są duże. Największym problemem jest to, że nie ma gdzie mieszkać. Na torze zarobi się 2,5 tysiąca na rękę. W okolicy Służewca same eleganckie apartamenty, byle pokój kosztuje połowę pensji.

10 deko przytyć nie wolno

Wiaczesław Szymczuk to na wyścigach legenda. Dżokej, o jakim marzy każdy trener. Żeby w ogóle nazywać się dżokejem, trzeba wygrać sto gonitw.

- Panie Wiesiu, a pan ile wygrał?
- A, z tysiąc dwieście.

Na Służewiec trafił z Podlasia, z Gredeli. Stamtąd pochodzi też Zenek Martyniuk, a parę lat temu zbudowano w Gredelach park jurajski ze sztucznymi dinozaurami. Wiesio uczył się w szkole budowlanej, ale chciał przeżyć przygodę. W czasopiśmie rolniczym przeczytał, że szukają ludzi do pracy przy koniach. Wysłał podanie, 14 kwietnia 1986 roku przyjechał do Warszawy, tydzień później był już przyjęty. Ciężki był, 62 kg, ale szybko zrzucał. Po dwóch miesiącach zszedł do 53. Miał 19 lat.

- Fajnie było. Nowy świat, nowe życie. Dyskoteki. Ile razy wracałem ze Śródmieścia pieszo, 12 kilometrów szedłem. Z Ochoty, z Pragi wracałem. Niedziele były wolne. No, może na początku byłem załamany, że w środku Polski w centrum miasta mam gnój wynosić na plecach. Ale wciągnąłem się, byłem pracowity i zrobili ze mnie gwiazdę – mówi.

Dzisiaj ma 51 lat. Waży 55 kilo. U dżokeja waga najważniejsza. Trzeba się pilnować, po zimie chudnąć. Wiesiu w jeden dzień potrafi zrzucić dwa, trzy kilo, czasem nawet w 24 godziny cztery kilogramy. Jak?

- Dużo biegam. Ubiera się człowiek cieplej i pije dużo wody, jak jest organizm wciągnięty, to da radę wypocić. Przed wyścigiem to nie mogę 10 deko przytyć. Czy można coś zjeść? Coś tam można na żołądek wrzucić, ale ja jestem przygotowany na takie cierpienia, mogę nie jeść. Tabliczkę czekolady zjem i wystarczy mi na dwa dni.

- Wiesiu kromkę chleba powącha i już jest najedzony – żartują w stajni.

I tak już 32 lata. Jak mówi Wiesiu – trochę za dużo. Ale do innego zawodu już za późno.

- Cały czas jeżdżę i mi spokoju nie dają – żali się półżartem. – Ale może jeszcze dwa, trzy lata i to wszystko padnie. Niesprzątane to, zarośnięte, od lat są plany, żeby chaszcze wyciąć i bloki stawiać.

Gagatki ze złego domu

Godzina 11.15, piąta przejażdżka. Czas przyzwoity, można chwilę pogadać. Jest czwartek, otwarcie sezonu w najbliższą niedzielę. Trener Maciek zdradza trochę wyścigowej kuchni. W pierwszej gonitwie musi iść co najmniej siedem koni, jak poszedł się zapisać – były tylko cztery. Szło jak krew z nosa, nikt zgłaszać nie chciał, musiał więc dopisać konia, który ostatecznie nie pobiegnie. Wszyscy wiedzą, że koń zostanie wycofany. Ale przynajmniej gonitwa dojdzie do skutku.

Wyścigi są bezwzględne. Liczy się tylko zwycięstwo, tylko ono daje prestiż i jakie takie pieniądze. Nagrody są w Polsce niewielkie. Kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy. 85 procent bierze właściciel, 10 procent – trener, 5 – dżokej.

O dżokejów zresztą trudno. W piłkę za dzieciaka kopią wszyscy, za jazdę konną rodzice muszą płacić. Po stajniach same dziewczyny, ale na wyścigach lepiej radzą sobie mężczyźni. A taki chłopak, żeby pojechać, musi razem z siodłem ważyć 54 kilo.

- Czasem zdarza się chłopaczek ze smykałką, ale ma 170 cm wzrostu. I nic z tego. Za wysoki. No i musi się prowadzić. Wiesiu, jak zdejmie koszulkę, to widać, że sportowiec, ale brakuje młodych. W Polsce jest może ze dwóch. Kiedyś trener czy dżokej to był ktoś. A dzisiaj? Poza tym to niebezpieczna praca, wypadków jest dużo. A oprócz umiejętności jeździeckich trzeba być oazą spokoju.

Spokój. To słowo Maciek powtarza jak mantrę. Konie na tor przychodzą młode, zestresowane. Boją się wszystkiego: jeźdźca, toru, wiatru. Nawet chodzić je trzeba nauczyć. I w żadnym wypadku nie reagować agresją. Niektóre mają problemy wychowawcze. Na te mówi się: gagatki ze złego domu.

Z gagatkiem lekko nie ma. Galop podnieca. Prędkość uzależnia. Trzeba nauczyć się kontrolować końskie emocje. Tak, żeby na wyścigu, kiedy koń pędzi 60 km/h, działać odruchowo. Bo czasu na decyzje już nie ma.

Wybuch

Otwarcie sezonu. W stajni od rana robota. Dziewczyny plotą koniom grzywy, lakierują kopytka. Konie tupią, rżą, niecierpliwią się. Krzysztof, koniuszy, lata w tę i z powrotem, po raz dziesiąty zamiata stajnię. Na karku 63 lata, ale nie wygląda. Oczy ma młode. Też jeździł wyścigi. Jak startował pierwszy raz, miał 17 lat i ważył 38 kg. W ubraniu.

- Szykuj, szykuj ją – krzyczy, zakładając klaczy okulary. Wszystko, by zminimalizować strach. Ale trzyletnia Areej i tak ledwie żyje z ekscytacji.

Tymczasem na Służewiec walą tłumy. Na trybunie honorowej eleganccy mężczyźni w garniturach i kobiety w szpilkach popijają szampana, zagryzając serdelkiem, reszta tłoczy się przy wejściu B, tam, gdzie „zwykli ludzie”. Rodziny z dziećmi i wózkami („o, zobacz, zobacz, konik!”) stoją w kolejkach po zapiekanki, emeryci przy śledziku i wódce przegrywają emerytury.

Bo wyścigi nie istniałyby, gdyby nie oni. Gracze.

Na Służewcu mówią, że wyścigi to piękny hazard, w końcu koń to dużo więcej niż cyferki w lotto. Ten, kto gra, obserwuje: jak koń biega, jaką lubi pogodę. Słucha: co mówił trener, co dżokej. Najcenniejszy jest cynk ze stajni, wtedy można trafić wybuch. Konia, który nie rokował, a który okazuje się faworytem. Pule dla graczy są niewielkie, ale jak trafi się kwintę, czyli zwycięzców w pięciu kolejnych gonitwach, do kieszeni wędruje całkiem konkretny pieniądz. Rekordzista wygrał na Służewcu 140 tys. zł.

Śmierć w oczach

Kiedy kasy przyjmują kolejne zakłady, do startu szykuje się Wiesiek. Presja jest ogromna. Jak koń źle pójdzie, to pretensje są najpierw do dżokeja. Potem do trenera, do konia – na samym końcu.

Wiesiek siodła konia, wierzchowce wychodzą zaprezentować się na padok. Jeszcze ważenie i można lecieć na tor. Maciek daje ostatnie wskazówki. Czasu wiele nie ma.

– Porządek sześć jedenaście! – krzyczą przy kasach emeryci, rodziny z dziećmi, kobiety w kapeluszach. Hazard jednoczy. – Trójkę pan obstaw! Trójkę! Albo piątkę! Może fuksem przyjdzie…

Maciek idzie obejrzeć gonitwę do pokoju trenerskiego. Na zwycięstwo nie liczy, ale może jego koń przyjdzie choć w środku stawki?

Na trybunach poruszenie. Gonitwa nie może się zacząć, bo numer siedem, klacz o imieniu Amarillo, nie chce wejść do maszyny startowej. W końcu udaje się ją zapakować, ale klacz jest tak przerażona, że wypełza dołem, gubiąc siodło i jeźdźca. Wyrywa do przodu i spanikowana zaczyna galopować. Wpada na ogrodzenie. Obsługa toru próbuje ją zatrzymać, ale Amarillo jest nie do okiełznania. Na zielonej trawie zostawia czerwoną smugę krwi.

Widzowie cmokają z niezadowoleniem. Dla stajni – prawdziwa kompromitacja. Wiesiek patrzy na to ze spokojem, niejedno już widział. Ale ci, co debiutują – śmierć w oczach.

Wiesiek, jak sam jechał pierwszy raz, pilnował tylko, żeby nikomu drogi nie zajechać. Wtedy się udało. W zeszłym roku ktoś na niego najechał, przeciął ścięgno. Konia odratowali, ale rehabilitacja była długa, pięć miesięcy stał biedak w boksie. Chociaż dzisiaj złamane nogi się składa. Na Służewcu lekarze dokonują cudów.

Zakłady przyjęte, spod kas wszyscy lecą na tor. Wiesiek się koncentruje. Ma minutę, dwie. Tysiąc sześćset metrów do celownika. Pod nim 500 kilo buzujących adrenaliną mięśni. Trzy, dwa, jeden.... Z trybun podnosi się okrzyk.

- Ale piękny jest ten tor – wzdycha Maciek. – Jeszcze jakby więcej pieniędzy na to szło... Ale autostrady jakoś budujemy...

Trybuny go zagłuszają. Na torze Wiesiek zastyga w bezruchu nad końskim kłębem.

Bomba idzie w górę.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (75)