Dzielny Szwab
Gdy w 1944 roku naziści tłumili powstanie warszawskie, szczególną brutalnością odznaczyła się specjalna jednostka SS Dirlewanger. Teraz Polacy chcą wiedzieć, kto należał do oddziału, w którym pod przymusem służyli również więźniowie obozów koncentracyjnych.
28.07.2008 | aktual.: 28.07.2008 13:30
Niemieccy okupanci pięć lat dławili polską stolicę i prawie nie było dnia bez aktów poniżania ani nocy bez obławy. Nieustannie dochodziło w Warszawie do aktów przemocy i ekscesów. Wreszcie nastał czas odwetu. 1 sierpnia 1944 roku, punktualnie o godzinie 17.00, bojownicy ruchu oporu z Armii Krajowej otworzyli ogień. Wydawało się, że termin został – z taktycznego punktu widzenia – dobrze wybrany. Armia Czerwona stała u wrót miasta, a zachodni alianci wylądowali już w Normandii. „Na przechodzących Niemców zewsząd padał grad kul, dziesiątkował maszerujące kolumny i uderzał w zajmowane przez nich gmachy. W ciągu 15 minut całe miasto zamieszkane przez milion ludzi przekształciło się w pole bitwy” – tak dowódca AK Tadeusz Bór-Komorowski opisywał dramatyczne wydarzenia.
Powstanie warszawskie uchodzi za szczytowy moment polskiego ruchu oporu przeciw Hitlerowi, a zemstą za nie była straszliwa rzeź zgotowana przez oddziały SS i jednostki policji podczas walk, które potrwały ponad dwa miesiące. Wśród żołdaków, dopuszczających się najgorszych czynów, byli członkowie oddziału, który w niemieckiej historii wojskowości stanowi zjawisko wyjątkowe. Jego dowódcą był doktor nauk politycznych Oskar Dirlewanger, którego nazwisko nadano tej jednostce spod ciemnej gwiazdy. Stał on na czele oddziału, który grasując po Europie Wschodniej, zdobył złą sławę z powodu swej skrajnej brutalności. Początkowo służyli w nim tylko kłusownicy, potem większość stanowili karnie przeniesieni żołnierze, a także – to już szczyt cynizmu! – więźniowie obozów koncentracyjnych.
Nie wszyscy z nich ponoszą osobistą winę za nikczemne zbrodnie, ale dopuszczała się ich duża część tego oddziału. W Niemczech nikt do tej pory nie poniósł za to kary. Ani dowódcy, ani ci, którzy strzelali do ludzi, ani ci, którzy wieszali. Podejmowano jednak wiele prób wyjaśnienia zbrodni popełnionych w Warszawie – nie tylko tych, których dopuścili się siepacze Dirlewangera. Próby te spaliły jednak na panewce, podobnie jak wiele innych starań, by wyświetlić zbrodnie nazistowskie. Dochodzenia ugrzęzły z braku zainteresowania ze strony społeczeństwa, problemów prawnych służących nieraz jako pretekst oraz braków w dokumentacji. Z reguły postępowania umarzano.
Wniosek IPN
Teraz, 64 lata po wydarzeniach, ostatni żyjący ludzie Dirlewangera mogą mieć znowu kłopoty. Możliwe, że za późno już na proces sądowy, ale nie za późno, by aparat sprawiedliwości spróbował odtworzyć zbrodnicze orgie w Warszawie i w innych miejscach wschodniej Europy. Od kilku dni na biurku centrali w Ludwigsburgu, zajmującej się badaniem zbrodni nazistowskich, leży oficjalny wniosek polskich prokuratorów z Instytutu Pamięci Narodowej, w którego kompetencjach także leży ściganie nazistowskich zbrodni wojennych. Polskich prokuratorów interesują głównie trzy sprawy. Którzy Niemcy jako członkowie oddziału Dirlewangera uczestniczyli w tłumieniu powstania warszawskiego? Którzy z nich jeszcze żyją? I jaka jest dokumentacja tej zbrodniczej akcji zbrojnej w Warszawie? Dla kogoś, kto miałby udzielić odpowiedzi na te pytania, to wprost mordercza praca. – To potrwa miesiące – mówi prokurator Joachim Riedel, zastępca szefa centrali w Ludwigsburgu. Riedel poprosił polskich kolegów o kopie dokumentów, które naprowadziły
ich na ślad podwładnych Dirlewangera. Są to – same w sobie niewinne – fotokopie 72 kart z archiwum monachijskiej komórki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, która rejestrowała żołnierzy niemieckich powracających ze Wschodu. Życzliwy pracownik tego archiwum – wbrew zwyczajom – wydał w 2006 roku mające 50 i więcej lat karty, by zrobić przysługę pewnej studentce. Młoda kobieta pracowała wówczas dla Muzeum Powstania Warszawskiego i poszukiwała naocznych świadków wydarzeń wśród żołnierzy, którzy w lecie 1944 roku stacjonowali w Warszawie.
Archiwista wybrał żołnierzy oddziału Dirlewangera z roczników nie starszych niż 1920, bo istniała szansa, że jeszcze żyją i byli w 1944 roku w Warszawie. A ponieważ na kartach były zapisane ich adresy z końca lat 40. i z lat 50., wystarczyło przeszukać internet i książki telefoniczne, by stwierdzić, że niektórzy podkomendni Dirlewangera nadal mieszkają pod starymi adresami. Gdy pewien polski dziennikarz dowiedział się o sprawie, kopie kart zostały przekazane do pionu śledczego IPN.
Dokumenty te mogą obecnie stanowić punkt wyjścia do ewentualnego śledztwa. Czterech mężczyzn z kartoteki potwierdziło w rozmowie z tygodnikiem „Der Spiegel”, że służyli w oddziale Dirlewangera. Dwóch zdecydowało się na rozmowę, choć zaprzeczyli, aby brali udział w tłumieniu powstania warszawskiego. – Nie rozumiem, w jaki sposób trafiłem na tę listę – powiedział 83-letni Rupert Z. – Dirlewanger była jednostką karną, nie mam sobie nic do zarzucenia.
Młodszy o rok Heinz K. mówi, że do oddziału został przeniesiony za karę dopiero w lutym 1945 roku, czyli pół roku po powstaniu w Warszawie. – Nikt mnie nie pytał, czy chcę tam iść. Słyszał, że niektórzy z jego kolegów byli przedtem w polskiej stolicy. – Jednostka poniosła wtedy dużo strat, było tam bardzo ciężko. K. – którego w 1944 roku skazano na osiem lat więzienia za działania na szkodę obronności kraju – nie może powiedzieć o Dirlewangerze złego słowa. – To wspaniały facet, zawsze był na przedzie, nigdy nie chował się z tyłu. Śledczy z Ludwigsburga musieliby więc zaczynać dochodzenie od początku, badając skomplikowaną i nader zmienną strukturę jednostki, która liczyła do 7,5 tys. ludzi i – według historyka oraz znawcy oddziału Hansa-Petera Klauscha – była klinicznym przykładem perwersji w siłach zbrojnych.
Wyli z radości
Jednostka Dirlewangera wykorzystywała kobiety i dzieci w charakterze żywych tarcz. W regionach, w których grasowała, pędziła mieszkańców przez zaminowane drogi, a wysokich rangą funkcjonariuszy SS zapraszała na orgie, w trakcie których dokonywano zbiorowych gwałtów. Udokumentowane są jej wyjątkowo brutalne działania, takie jak w trakcie tłumienia powstania warszawskiego. Wielu esesmanów było pijanych, gdy ruszało do ataku, i nie miało żadnych dystynkcji. – Uciekających, krzyczących cywili bezwzględnie rozstrzeliwano lub bito na śmierć – wspomina Matthias Schenk, wówczas 18-letni żołnierz Wehrmachtu. A przed lazaretem był świadkiem wydarzenia tak strasznego i drastycznego, że nie jest w stanie go opisać. Widział, jak ludzie Dirlewangera pędzili nagie siostry Czerwonego Krzyża pod szubienicę, na której wisiało już co najmniej dziesięcioro ludzi. Widział, jak wleczono tam na smyczy lekarza obnażonego od pasa w dół. – Hałastra wyła z radości. Do moich uszu docierały sprośne żarty, których nie można powtórzyć.
Schenk był też świadkiem, jak SS szturmowało klasztor. – Słychać było strzały, krzyki, skowyt. Ludzie Dirlewangera żłopali wino z liturgicznego kielicha, a mocz oddawali na krucyfiks, oparty o mur. Na ziemi leżały podeptane hostie. Gdy autor wspomnień dał rannemu Polakowi coś do picia, nagle ktoś zaczął wrzeszczeć za jego plecami. Był to Dirlewanger, który kazał mu zastrzelić rannego. Schenk odmówił. Wtedy nadszedł jeden z ludzi Dirlewangera i zabił Polaka. – Nigdy nie zapomnę, jak ten na mnie patrzył.
Po upadku powstania na początku października Armia Krajowa miała 16 tys. zabitych. Straty po stronie niemieckiej były znacznie niższe. Najbardziej ucierpiała ludność cywilna. Życie straciło 150 tys., a może nawet 180 tys. warszawiaków: dzieci, kobiety, mężczyźni w każdym wieku, chorzy i starcy. Nie sposób określić, ilu z nich padło ofiarą oddziału Dirlewangera. Polacy chcą teraz wiedzieć, kto uczestniczył w aktach okrucieństwa i – o ile to możliwe – pociągnąć sprawców do odpowiedzialności. Z historycznego, prawnego i moralnego punktu widzenia jest to nadzwyczaj trudne zadanie. Prawie nie jest możliwe udowodnienie poszczególnym żołnierzom czynów, które obciążają oddział. Jeśli ktoś znajdował się w jego szeregach, nie musi to znaczyć, że był sprawcą.
U Dirlewangera służyły także ofiary reżimu – np. mężczyźni, których w III Rzeszy oskarżono o działania na szkodę obronności kraju. Niektórzy z nich byli antyfaszystami, inni mieli po prostu dosyć wojny. Groziło im więzienie, a nawet śmierć. W oddziale mogli odbyć karę, służąc ideologii, która z mordu uczyniła instrument polityki. To tłumaczy, dlaczego w ostatnich tygodniach wojny nawet więźniowie obozów koncentracyjnych i przymusowo wysterylizowani Cyganie znaleźli się w wirze walki, która nie była ich sprawą. Po prostu kierowano ich do jednostki wedle zasady „będziesz służył albo umrzesz”.
Więźniowie i przestępcy
Powstały 1 lipca 1940 roku oddział Dirlewangera pierwotnie składał się ze skazanych kłusowników. Dlatego nazywano ich zrazu „komandem kłusowników Oranienburg”. Powołanie takiej formacji wynikało najwyraźniej z obłędnej ideologii nazistowskiej. Szefowi SS Heinrichowi Himmlerowi przyświecały idee króla Henryka I, który obiecał złodziejom i rozbójnikom wolność, jeśli wyruszą do walki przeciw słowiańskim wrogom. Była to tzw. brać z Merseburga.
Kryminalną przeszłość miał także człowiek, który dowodził gromadą kłusowników i odcisnął na nich piętno głębsze niż tylko nadanie im nazwy – dr Oskar Dirlewanger. – To najbardziej skrajny przedstawiciel tego, co wyróżniało nazistowską machinę wojenną na tle i tak mało humanitarnej niemieckiej tradycji militarnej – mówi historyk Knut Stang. Pochodzący z Frankonii Dirlewanger odsiedział dwa lata w więzieniu za czyny nierządne, jakich dopuścił się wobec 13-letniej dziewczynki. Był też wcześniej karany za różne malwersacje. W rezultacie stał się „niegodny służby” i został wydalony z SA i NSDAP, a swój powrót do sił zbrojnych zawdzięczał tylko protekcji wpływowego przyjaciela i towarzysza walki Gottloba Bergera, z którym podczas I wojny światowej służył w jednym pułku. Aż do samego końca, do upadku III Rzeszy, Berger roztaczał nad nim parasol ochronny. Gdy 1 stycznia 1940 roku awansował na kierownicze stanowisko w Głównym Urzędzie SS, interweniował w sprawie Dirlewangera u szefa SS Heinricha Himmlera. Jednostkę
przemianowano na „SS-Sonderkommando Dirlewanger” i w tym samym czasie skierowano do Lublina. Jej zadaniem było nadzorowanie żydowskich robotników przymusowych budujących drogi i fortyfikacje oraz zwalczanie czarnego rynku.
Również jako żołnierz Dirlewanger pozostał kryminalistą. Wymuszał na ludności pieniądze, ponownie oskarżano go o malwersacje finansowe i seksualne molestowanie Żydówek. W marcu 1942 roku otwarcie przyznał, że w Lublinie kazał lekarzowi otruć Żydów, zamiast ich zastrzelić, bo chciał sobie przywłaszczyć ich odzież. Chodziło o to, by była nieuszkodzona. Jego ludzie w niczym mu nie ustępowali. Czterech z nich prowadziło w Łucku w zachodniej Ukrainie prywatny obóz dla pięciu tysięcy Żydów, a w nim – wiele bardzo intratnych zakładów rzemieślniczych.
Tej zdziczałej jednostki nie mógł w końcu zaakceptować także wewnętrzny wymiar sprawiedliwości SS. Krakowski sędzia SS Konrad Morgen wszczął dochodzenie, a jednocześnie wysoki rangą dowódca SS i policji Friedrich-Wilhelm Krüger stanowczo zażądał, by „przestępcza hołota w ciągu ośmiu dni zniknęła z Generalnej Guberni”. Wpływowy koleżka Dirlewangera, Berger, mógł wprawdzie odwlec w czasie dochodzenie, ale zgodził się na przeniesienie jednostki.
Wojskowi nostalgicy do dzisiaj traktują oddział jako „legendarny”. Ale wyjątkowe były nie jego wojskowe sukcesy w wojnie partyzanckiej, lecz zbrodnicza samowola, którą terroryzował bezbronną ludność. „Wczorajsza operacja przebiegła bez nawiązania kontaktu z wrogiem. Mieszkańcy zostali rozstrzelani, miejscowość podpalono i puszczono z dymem” – meldował Dirlewanger osobiście po akcji odwetowej w czerwcu 1942 roku w białoruskiej miejscowości Borki. A na telegramie ręcznie dopisano liczbę zabitych podczas masakry: 2027.
Brutalny sposób działania był prawie zawsze taki sam. Otaczano miejscowość, zaganiano ludność do stodół, żołnierze na oślep strzelali z broni maszynowej, a potem podpalali drewniane szopy. W maju 1943 roku Dirlewanger nakazał, aby podwładni nigdy nie usuwali osobiście zasieków, ale wykorzystywali do tego celu zawsze tubylców. „Oszczędzona krew uzasadnia stratę czasu”. W grudniu 1943 roku Dirlewanger został odznaczony złotym Krzyżem Niemieckim za zwalczanie tzw. band, bilans jego zbrodniczych dokonań – tylko na Białorusi – od marca 1942 do początku sierpnia 1943 roku jest więc doskonale udokumentowany. Jego szef i wnioskodawca odznaczenia wylicza, że 15 tysiącom unieszkodliwionych „bandytów” odpowiada 92 zabitych w oddziale Dirlewangera. To stosunek 163 do jednego – a mało prawdopodobne, by jakaś znacząca liczba tych rzekomych „bandytów” była w ogóle uzbrojona. Telegramem z Berlina, datowanym na 20 lipca 1943 roku, zmieniono zadanie oddziału. „Podejrzani o bandytyzm” nie mieli już być bez ceregieli mordowani,
ale kierowani do pracy przymusowej. Dotyczyło to oczywiście także kobiet. Również ten rozkaz Dirlewanger wykonał – jak można sądzić – ku pełnej satysfakcji przełożonych z SS. 11 marca 1944 roku donosił do centrali SS: „Potrzebne Rosjanki schwytano w poniedziałek. Cena za jedną Rosjankę – dwie butelki wódki”.
Skład tej jednej z „cieszących się najgorszą sławą jednostek ostatniej wojny” (według historyka Hellmutha Auerbacha) stawał się z biegiem czasu coraz bardziej zróżnicowany. Już w dwa lata od powstania jednostki wcielano do niej rosyjskich i ukraińskich „ochotników”, a wkrótce po raz pierwszy sięgnięto po więźniów obozów koncentracyjnych. Pierwszymi byli trzej mężczyźni z Dachau, na których lekarz SS Sigmund Rascher przeprowadzał doświadczenia z ciśnieniem powietrza. Dwaj zaliczali się do tzw. więźniów politycznych.
W połowie 1943 roku Dirlewanger zasilił szeregi około trzystoma więźniami KZ spośród tzw. aspołecznych oraz rzeczywistych lub rzekomych zawodowych przestępców. 250 z tego grona pozostało w jednostce. Gdy wczesnym latem 1944 roku na odgórne polecenie trzeba było znowu zwiększyć stan oddziału, Dirlewanger raz jeszcze sięgnął po 700 ludzi z tej kategorii więźniów. Taki „przekrój” formacji Dirlewangera był – pisze historyk Klausch – „w dwójnasób wyrazem rasizmu, charakterystycznego dla niemieckiego faszyzmu”.
Z jednej strony – z punktu widzenia narodu panów – było jak najbardziej logiczne, by przestępców trzymać w uległości słowiańskich podludzi. Z drugiej zaś strony „straty, które ponosili więźniowie – uważani za mniej wartościowych – miały zaoszczędzić cenniejszą rasowo krew”.
Kariery w NRD
„Dzielny Szwab” – jak szef SS nazywał Dirlewangera – dostąpił zaszczytu biesiady u Hansa Franka, generalnego gubernatora okupowanej Polski. Temu zupełnie nie przeszkadzało, że jeden z najwyższych rangą generałów Wehrmachtu określił metody jego gościa jako „jeżące włosy na głowie”. Doktor nauk Oskar Dirlewanger otrzymał Krzyż Rycerski.
Aby zrównoważyć coraz wyższe straty osobowe, do oddziału delegowano „dla wykazania woli poprawy” coraz więcej skazanych esesmanów i żołnierzy Wehrmachtu. Dirlewanger raz jeszcze dał sygnał do rzezi, gdy na Słowacji wybuchło powstanie przeciw nazistowskiej okupacji. Jego ludzie musieli też walczyć pod Budapesztem z armią Stalina. Gdy w kwietniu 1945 roku oddział został okrążony i rozbity na południowy-wschód od Berlina, jego szef już dawno pożegnał podwładnych. W domowym zaciszu kurował obrażenia po ranie postrzałowej. Wkrótce po zakończeniu wojny rozpoznał go były więzień obozu koncentracyjnego. Dirlewanger poszedł do więzienia, gdzie został zamęczony na śmierć – przez polskich strażników (na temat daty i okoliczności śmierci Dirlewangera krąży kilka wersji – przyp. FORUM).
Niektórzy z tych, którzy musieli służyć pod jego rozkazami, a później dostali się do niewoli rosyjskiej, zrobili karierę w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Prawie 20 miało – według Klauscha – współtworzyć ministerstwo bezpieczeństwa publicznego, ten wyjątkowy aparat represji. Inni doszli „do bardzo wysokich stanowisk”. A jeden – Alfred Neumann – został nawet członkiem Biura Politycznego SED.
Georg Bönisch i in. © Der Spiegel