Dziecięce Guantanamo
Co się stało w rodzinnym domu dziecka we Wrocławiu? Czy opiekunowie stali się prześladowcami? zastanawiają się autorzy artykułu Iza Michalewicz, Iwona Dominik i Jerzy Danilewicz, w tygodniku "Newsweek".
16.01.2006 | aktual.: 16.01.2006 09:29
Późny wieczór, Świebodzin pod Zieloną Górą. Drzwi skromnego mieszkania w bloku otwiera drobna ciemnowłosa kobieta. Agnieszka ma 35 lat, jest po rozwodzie, jeszcze dziewięć miesięcy temu była dyrektorką rodzinnego domu dziecka we Wrocławiu. Cała dygocze. Od kilku dni ją i jej byłego męża Piotra media linczują nagłówkami: "Rodzinny dom torturowania dzieci", "Treserzy z rodzinnego domu dziecka".
Do sądu we Wrocławiu trafił właśnie akt oskarżenia przeciwko tej parze. Według prokuratury małżeństwo znęcało się nad sześciorgiem wychowanków. Agnieszka i Piotr Golikowie (nazwisko zmienione) mieli bić dzieci rękami, kapciami i pasem. Zmuszać do robienia przysiadów z taboretem w rękach, pracy ponad siły, karać wlewaniem mydła w usta za używanie wulgarnych słów, odmawiać jedzenia. W mieście, które chwaliło się największą w Polsce liczbą rodzinnych domów dziecka (we Wrocławiu jest 28), wybuchła bomba. To jest jak dziecięce Guantánamo - komentowali ludzie.
Małżeństwo przyznaje się do życiowej porażki, ale nie do zarzutów. Agnieszka: - Nigdy nie skrzywdziłam moich dzieci. Piotr: - Te zarzuty są wyssane z palca. Prokurator Joanna Bandzwołek jest jednak przekonana o winie opiekunów. - Wierzę dzieciom - mówi.
Wyobraź sobie, że masz pod opieką sześcioro dzieci, a każde ma setki problemów. Kradną, kłamią, moczą się. Bo dzieciaki, które biorą pod woją opiekę, często kryją w sobie mroczne tajemnice. Zmory z przeszłości typu molestowanie seksualne, przemoc fizyczna, choroby poalkoholowe wychodzą stopniowo. Dzieci nie potrafią okazywać uczuć, są złośliwe, agresywne albo wpadają w apatię, z której ciężko je wyrwać. Trudno sobie poradzić z taką kumulacją nieszczęść, konfliktów i kłopotów wychowawczych. Potrzebne jest wsparcie. Ale go nie ma.
Dzieci wzajemnie się kontrolują. Zostały już przepytane przez psychologów i prokuratorów, aż same mogły zagubić się, gdzie leży prawda. - Dla nich nie ma jednej prawdy - mówi Skotnicka. - Co innego mówią np. swojemu biologicznemu rodzicowi, a co innego pani pedagog czy osobie, którą kojarzą z urzędem. Wykształciły w sobie zdolność dostosowywania się do sytuacji.