Dzieci na ekranie
Polskie kino nie uczy, jak wychować dziecko, za to obszernie demonstruje, jak je skrzywdzić
31.10.2005 | aktual.: 31.10.2005 09:16
Trzecia RP najgorzej traktuje najsłabszych, czyli dzieci. Nie wierzycie? Zobaczcie film „Jestem” Doroty Kędzierzawskiej. Chłopiec uciekł z domu dziecka i wegetuje na rzecznej barce. Przeciw sobie ma wszystkich: własną puszczalską matkę, kolegów, dla których jest za biedny, i społeczność miasteczka, która chętnie wyładuje na nim swoje frustracje. Dziecko jako ofiara wilczego kapitalizmu – to temat w sam raz dla Polski 2005 pod rządami PiS. Ale wielkiej debaty nie będzie. Bo nasze kino krzywdzone dzieci filmuje od lat i jakoś nic z tego nie wynika.
Odpryski historii
W Polsce dzieci najbardziej bezlitośnie rozwalcowuje wielka historia. Nawet wówczas, gdy dorośli robią wszystko, by je osłonić. Doktor Korczak w filmie Andrzeja Wajdy (1990) do końca wmawia dzieciom z własnego sierocińca, że Holokaust ich nie dotyczy. Ale wystarczy, że jeden z jego podopiecznych urwie się na chwilę z getta do swej polskiej sympatii o pszennych włosach, a już słyszy: „Mnie się nie wolno z tobą spotykać, bo ty jesteś żydek”. Nic dziwnego, że dorośli wychowankowie Korczaka mają do niego pretensje: wychowywał ich do życia w światłym, demokratycznym społeczeństwie, a oni z demokracji znają tylko getto ławkowe i pałki ONR-owców. Po polskiej stronie muru wcale dzieciom nie dzieje się lepiej. Oto Dudzio z „Kolumbów”. Starsi bracia do powstania warszawskiego, owszem, biorą dzieciaka. Pozwalają mu nawet harcować przed barykadą, bo jest mały i łatwiej przetnie przewód, którym Niemcy naprowadzają goliaty wypełnione materiałami wybuchowymi. Ale upragnionym pseudonimem „strzelec Orzeł” (zamiast zwykłego:
„pierdolony Dudziu”) tytułują go dopiero wtedy, gdy chłopak w takiej akcji traci obie nogi. Do tej tradycji bezpośrednio nawiązywała też powojenna władza. W jednej z najbardziej przejmujących scen „Dreszczy” Wojciecha Marczewskiego ubecy aresztują nauczyciela, a jego synkowi dają po gębie. Ten, zalewając się krwią, śpiewa im na odchodne hymn komunistów hiszpańskich „Bandiera rosa”. I tak już zostało: dziecko od systemu dostaje po gębie w pierwszej kolejności. Jędrka i Grzesia z „300 mil do nieba” (1989) Macieja Dejczera stan wojenny zastał w barakowozie, gdzie wegetowali z rodziną. Ojciec, nauczyciel, dwukrotnie zwalniany ze szkoły za poglądy polityczne, nigdy nie zarobi na swoje M. Chłopcy miotają się w tym polskim zaułku, aż wreszcie, ukryci w podwoziu tira, lądują w Danii. Tu dopada ich telefon ojca, który krzyczy w słuchawkę: „Nie wracajcie tutaj nigdy!”.
A w III RP dzieje się lepiej? Bynajmniej. Kiedy w „Uprowadzeniu Agaty” (1983) córeczka wpływowego posła udaje się na gigant, ten porusza wszystkie służby, żeby zgnoić biednego chłopaka, który miał pecha się w niej zakochać. I prawo nie ma nic do tego. Taka już polska tradycja, że dziecko, zwłaszcza biedne, ma u nas przechlapane.
Napiętnowani biedą
Bo tych dzieci, których nie dosięgła historia, dopada zwykle bieda. A z biedą – upokorzenie. Matylda z filmu „Kolorowe pończochy” (1960) Janusza Nasfetera czuje się gorsza, bo nie stać jej na nylony. Matka nie wyłoży na nie z pensji skromnej urzędniczki. Upokorzeniu próbuje zaradzić babcia, która dzierga wnuczce grube pończochy na drutach. To sprowadza katastrofę – dzieciaki, które stać na prawdziwe rajstopy, wyśmiewają babciną podróbę. Matylda jest biedna, więc Matylda zostanie napiętnowana. Co ciekawe, czasy się zmieniają, a bieda – jak gdyby nigdy nic – stygmatyzuje i wyklucza. Oto epoka wczesnego Gierka. Dorośli idą na lep propagandy o „drugiej Polsce”. Natomiast dzieci jednym skokiem intuicji zdobywają wiedzę na temat tego, co w życiu liczy się naprawdę. Jak cwana lolitka Monika z „Motyli” Janusza Nasfetera. Chowa się w domu dziecka, ale podczas wakacji w leśniczówce w Suwalskiem odstawia show: stroi się jak modelka, udaje, że zna francuski i ma tatę na lukratywnym kontrakcie w Sudanie. Wszystko po to,
by skaperować chłopaka, który wydaje się tej smarkuli obiecującą partią. Ale gdy tylko pojawia się partia jeszcze lepsza – rodzina z dobrym samochodem i pontonem – natychmiast przerzuca się na chłopaka bardziej posażnego. Dziewczynka wie, że w życiu nie ma sentymentów. Trzeba obstawiać pewniaków. A pewniak to ktoś, kto ma sprzęt AGD i samochód. Wie coś o tym Bułeczka (film z 1973 r.), rezolutna sierotka, która z dolnośląskiej wsi trafia na prawach ubogiej krewnej do państwa inżynierostwa do Wrocławia. Po raz pierwszy jedzie samochodem i nie może się nadziwić, jakie to zmyślne urządzenie taki odkurzacz. Tu robi błąd. Bo nawet w Polsce gierkowskiej nie wolno się zdradzić z własną biedą. Bieda wyklucza. Bułeczka zostaje napiętnowana i – jako uboga krewna – zmuszona do powrotu na wieś. Ten akt krzyczącej niesprawiedliwości wobec dziecka z prowincji woła o pomstę do nieba, jednak – jako że to kino familijne – rzecz kończy się pomyślnie, choć sztucznie. Z czasem okazywało się, że piętnują również inne atrybuty
niskiej pozycji społecznej. Na przykład ojciec alkoholik. W filmie „Nie będę cię kochać” (1973) piją wszyscy mężczyźni z małej osady. Ale niektórzy zwlekają się z barłogu, by pojechać z dziećmi na grzyby, a ojciec 13-letniej Ani – nie. I dziewczynka, która przed lustrem studiuje swoje wykluwające się piersi, wchodzi w młodość z poczuciem bolesnego lekceważenia przez rodziców. Bo tak się w Polsce utarło, że Polak przed dzieckiem się nie krępuje.
Otóż to! Polak, który się nie krępuje, to kolejny wielki temat kina z dzieckiem na pierwszym planie. No bo zobaczmy takiego idola dzieciaków z lat 70., niejakiego Paragona z filmu Stanisława Jędryki „Paragon, gola!” (1970). Bywalec warszawskich podwórek to syn tramwajarki, którą mąż porzucił bez słowa wyjaśnienia. Tramwajarka, żeby kupić chłopcu kurtkę, musi okraść kasę drużyny trampkarzy, której chłopak jest skarbnikiem. A skarbnik, który nagle znalazł się na minusie, to z kolei idealny frajer dla drobnych warszawskich przewalaczy. Oni się nie krępują. Szantażują dzieciaka, który nie skończył jeszcze podstawówki. Pozornie o niebo lepiej wiedzie się dzieciom zamożnych stołecznych mieszczan z filmu „Wielka, większa i największa” (1962) Anny Sokołowskiej. Ale i wobec nich rodzice specjalnie się nie krępują. Na pierwszym miejscu praca, potem relaks, dzieciaki na końcu. Film startuje, gdy rodzice wyjeżdżają na parę dni – w sam raz na tyle, aby rezolutna dziewczynka i chłopczyk zdążyli uratować pewnego malucha
porwanego dla okupu i pasażerów samolotu, który rozbił się nad Saharą. Bajka, ale z cienkim podtekstem. Bo dzieciaki zupełnie nie umieją się dogadać ze starszymi: idiotami, chamami lub bufonami. Za to świetnie porozumiewają się ze starym samochodem, radiem czy telefonem. To niby taki pomysłowy filmowy greps, ale psychiatra o ich życiu rodzinnym miałby do powiedzenia sporo gorzkich słów. Podobnie w przypadku harcerskich opowieści z udziałem Pana Samochodzika. Chłopcy lgną do tej podejrzanej figury – w dzisiejszym kinie na pewno byłby typem pedofila – ponieważ ich tatusiowie, zamiast z dziećmi, wolą spędzać czas przed telewizorem albo pod budką z piwem. A Pan Samochodzik (stary kawaler!) ma dla chłopców nieskończenie dużo wolnego czasu. „Podróż za jeden uśmiech” (1972) duetu Duduś i Poldek, w której dwa małolaty praktycznie bez opieki przemierzają stopem całą Polskę, to też efekt rodzicielskiego lekceważenia. Tata, mama, ciotka – wszyscy po kolei mają chłopców gdzieś, bo kariera nie może czekać, a dzieciaki
jakoś tam sobie poradzą. Osobny rozdział naszego kina napisali nauczyciele, którzy wobec uczniów krępowali się wyjątkowo mało. Co efektownie wypadało w komediach. W serialu „Alternatywy 4” pani z podstawówki zapowiada rozkosznie: „A dziś, dzieci, zwiedzicie sobie nowe osiedle, a przy okazji zaliczycie pracę społeczną”. Co oznacza, że klasa ma jej pomóc w przeprowadzce na Ursynów. W „Czterdziestolatku” mały Karwowski popełnia nieostrożność, chwaląc się nauczycielowi, że jego tato, jako budowniczy Dworca Centralnego, trafił na pierwszą stronę „Życia Warszawy”. I jeszcze dodaje, że za zdjęcie tato „dostał premię, order i wyjedzie do ONZ-etu”. W odpowiedzi zawistny nauczyciel dyktuje chłopcu: „Od siedmiu szóstych odjąć pięć dziewiątych i wynik pomnożyć przez cztery czwarte i podzielić przez trzy”. Rezultat dnia jest do przewidzenia: pięć dwój z czterech przedmiotów. I jeszcze pała ze sprawowania. Nic dziwnego, że dzieciaki od pierwszych klas w lot chwytają reguły gry, stosowane w świecie dorosłych. Jacek
Fedorowicz jako nauczyciel w „Nie ma róży bez ognia” prowadzi z uczniami następujący dialog: – Kto jeszcze się nie przygotował, ręka w górę. Rękę podnosi klasowa „mrówa” w okularach. – A ciebie nie znam. – On jest nowy – tłumaczy klasa. – No, skoro jesteś nowy, masz prawo być nieprzygotowany. Dzisiaj, wyjątkowo. – Ale ja jestem przygotowany. – To dlaczego podnosisz rękę? – Bo ja wiem, kto jest nieprzygotowany: nieprzygotowany jest kolega Brzęczkowski, kolega Kopytniak i ten kolega z trzeciej ławki, którego nie znam z nazwiska.
Ofiary castingu
To żarty. Ale jest taki jeden – nieco zapomniany film – który w jednej fabułce zamyka istotę dialogu dzieci z dorosłymi w naszym kraju. To obraz „Jeśli się odnajdziemy” (1983) Romana Załuskiego, nakręcony do scenariusza reporterki Małgorzaty Szejnert. Reporterka sugeruje, że istotą wzajemnych relacji dorosłych i nieletnich Polaków jest casting. Dorośli kokietują dzieci, oczywiście te warte zainteresowania, a dzieci – te sprytniejsze – wykorzystują sentymenty dorosłych. Oto PRL-owski dom wczasowy: klocek z betonu nad jeziorem. To teren eksperymentu. Bezdzietni rodzice i grupa dzieciaków mają się sobie nawzajem spodobać. Wówczas maleństwa znajdą dom, a bezdzietni – wymarzone pociechy. Pod płaszczykiem beztroskiej zabawy dzieci zaczynają walkę o życie. Udają, że nie rozumieją, o co toczy się gra, ale nocami kalkulują: jeżeli trafię faceta z polonezem, moje życie radykalnie się odmieni. Jeżeli założą mi książeczkę mieszkaniową, jestem ustawiony. Rodzice podobnie: byle nie przyczepił się do mnie diabetyk albo
jakiś nieudacznik. Moje dziecko to musi być ktoś. Nawet jeżeli pochodzi „z odzysku”. I tak już u nas od lat. Dorośli z ambicjami wchodzą w układy z dziećmi z ambicjami. A reszta spędza życie w przerdzewiałej barce nad rzeką. Bez różnicy wieku.
Wiesław Kot