Dziadek z Wehrmachtu to przy tym pikuś
Przy wewnętrznej wojnie w USA polski dziadek z Wehrmachtu i moherowe berety to małe piwo. Po wygranej Republikanów w Kongresie, nagły zwrot w lewo Stanów Zjednoczonych sprzed dwóch lat, związany z Barackiem Obamą, mocno wyhamował. Co w tej sytuacji stanie się z do niedawna uwielbianym prezydentem? - zastanawia się Michał Sutowski z "Krytyki politycznej".
Wioskowy idiota z Kenii kontra chińscy agenci - na tle obrazków z kampanii w USA dziadek z Wehrmachtu i moherowe berety to małe piwo. Wewnętrzna wojna rozgorzała na dobre, a wtorkowe wybory do Kongresu pokazały, że zwrot na lewo z jesieni 2008 wcale nie musiał być ostateczny. Wiadomo, że socjalizmu w Ameryce nie będzie. Problem w tym, że nawet na ludzką twarz kapitalizmu coraz trudniej liczyć.
Ostatnie sukcesy Republikanów i ekspansja konserwatywnego ruchu Tea Party to jeszcze nie powrót barbarzyńców. Niektórzy politolodzy przewidują wręcz, że wtorkowa klęska Demokratów może pomóc Obamie za dwa lata. Niczym Platforma Obywatelska za prezydentury Kaczyńskiego będzie mógł robić mało albo nic – głosić nawet radykalne hasła, które republikańska większość i tak odrzuci. Nic wygodniejszego – chcieliśmy dobrze, ale ci fanatycy, kaznodzieje i łowcy łosi nam nie dali... A jeśli herbaciana ekstrema (ruch oddolny, ale za pieniądze jak najbardziej z góry) urośnie jeszcze w siłę, to może i zblazowani wyborcy Demokratów ruszą do urn – już nie z entuzjazmu dla "zmiany", nie dlatego, że "tak, mogą!", ale żeby powstrzymać widmo faszyzmu. "Faszyzm" to zresztą w ostatniej kampanii miecz obosieczny – trochę jak w Polsce "KPP”, o związki z którą dwa obozy posądzają się nawzajem.
Problem Baracka Obamy nie polega na tym, że może przegrać następne wybory, ale na niepowtarzalnej szansie zmarnowania największego kredytu zaufania, jaki od czasu Franklina D. Roosevelta dostał amerykański prezydent. Historia pokazuje, że "prezydenci zmiany", z prawa czy z lewa, potrzebowali jeszcze zwycięstwa w Kongresie, żeby przejść do historii jako autorzy wielkich zwrotów politycznych. Nie tylko wspomniany Roosevelt, który dla wprowadzenia reform New Deal uzyskał większość w roku 1934, ale i George Bush młodszy – jemu triumf Republikanów w 2002 pozwolił nie tylko na rozdęcie budżetu wojennego i dwie inwazje na obce kraje, ale także na cięcia podatków. Z kolei porażka partii po dwóch latach prezydentury hamowała wielkie projekty – Ronald Reagan nie zdołał rozmontować całego państwa opiekuńczego a Clinton – odwrotnie – wprowadzić kraju na tory bardziej socjalne, z powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym włącznie. I w obu tych przypadkach prezydentom udała się reelekcja.
Miała być wielka zmiana i koniec waszyngtońskich układów - okazało się, że bez układów i zgniłych kompromisów żadne zmiany nie są możliwe. Reforma zdrowia - gigantycznym kosztem politycznym - przepchnięta została w okrojonej formie. Pakiet stymulacyjny uratował głównie bankierów i gigantów ubezpieczeniowych. Szydzono, że piłkarze Manchesteru United powinni na koszulkach nosić napis "amerykański podatnik" zamiast "AIG". Wreszcie – zamiast "zielonego kapitalizmu" mamy ruinę ekologiczną Zatoki Meksykańskiej.
Czy to wszystko "wina" Obamy? Nie wszystko. Ogromny deficyt budżetowy dostał w spadku po Bushu, którego ekipa uprawiała radosny "keynesizm wojenny dla bogatych": zaczęła dwie kosztowne wojny, pozwoliła się znienawidzić całemu światu i wprowadziła horrendalnie niesprawiedliwe ulgi podatkowe. Do wielu projektów ekipa prezydencka musiała z trudem przekonywać własną partię – szeroki front z roku 2008 sprawił, że wielu Demokratów się "ucentrowiło", tzn. zbliżyło ideologicznie do Republikanów.
Tylko co z tego? Wybory sprzed dwóch lat uruchomiły niesłychaną energię społeczną. To nie była tylko popowa histeria, choć dziewcząt (pewnie chłopców też) "napalonych na Obamę" nie brakło. To masowy wyborca sfinansował kampanię drobnymi datkami. Latynosi i czarni bezrobotni na chwilę uwierzyli, że polityka może zmieniać świat. A mit kandydata spoza układu można było przekuć w rzeczywistość – sieć kilkunastu milionów zwolenników aktywnych w sieci to całkiem niezła karta przetargowa w starciu z biurokracją własnej partii i hordami lobbystów.
Zamiast podtrzymania tej "totalnej mobilizacji” ery Facebooka, powrócono do zakulisowych negocjacji na korytarzach Waszyngtonu – a negocjatorzy w gabinetach nie życzą sobie tłumnych pikiet pod oknami. Zamiast postawić na wyrazistość i "zmianę" napełnić konkretną, lewicową treścią, Obama przestraszył się oskarżeń o "socjalizm” i zatrudnił doradców z poprzednich ekip. Taki model "a' la Sarkozy” kochają np. polscy liberałowie – ale z wizjonerstwem i polityczną "wolą mocy” ma to niewiele wspólnego. Wreszcie – nie potrafił wykorzystać skandali finansowych i ekologicznych do przeforsowania rozwiązań radykalnych. Ostry reżim dla spekulantów można było sprzedać narodowi po dowolnej aferze na Wall Street, choćby z wypłatami wysokich premii. Pakiet klimatyczny i przeskok do zielonych technologii miałby spore szanse chwilę po tym, jak brytyjski koncern dał popis cynizmu i arogancji przy okazji gigantycznego wycieku ropy.
Prawica jest w ofensywie – wynik wyborów za dwa lata jest sprawą otwartą. Zwycięstwo Republikanów na czele, być może, z Sarą Palin, nie pomoże klasie średniej, przyrodzie, Afgańczykom, imigrantom. Ale chyba jeszcze większą katastrofą dla lewicy byłby Obama jako skompromitowany mesjasz, fałszywy prorok trochę lepszego świata. Jeśli nie uda mu się jakaś "wielka zmiana”, lewica ma przechlapane. Jak mawiał klasyk - jeden krok do przodu, dwa kroki w tył...
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski