Dyrektor szpitala pozwał swego byłego pacjenta
Takiego procesu jeszcze na Śląsku nie było: dyrektor szpitala pozwał swego byłego pacjenta za publiczne poniżenie. Tyle że pozwany sam czuje się ofiarą szpitala, bo jak twierdzi, nabawił się w nim gronkowca. Szpital konfliktu komentować nie chce, uznając go za prywatną sprawę szefa.
30.01.2010 | aktual.: 01.02.2010 11:09
Do szpitala miejskiego w Zabrzu Biskupicach Dieter Kruczek trafił w 2008 roku z zamkniętym złamaniem podudzia. Żeby kości dobrze się zrosły, trzeba było nogę zawiesić na wyciągu. - Po pewnym czasie w miejscu złamania pojawiły się bąble i rana. Nie goiło się - mówi Kruczek. - W szpitalu zrobili mi badania, które potwierdziły obecność gronkowca, ale dokumenty wydali mojej żonie dopiero po wielkiej awanturze. W końcu zaczęli mnie leczyć antybiotykami - tłumaczy.
Swoją historię Kruczek opowiedział w programie TV Silesia, zarzucając przy okazji dyrektorowi szpitala naruszenie obowiązków i niezgłoszenie zakażenia do sanepidu.
Kiedy Jan Węgrzyn, dyrektor szpitala, dowiedział się o telewizyjnym występie Kruczka, postanowił pozwać go za naruszenie dóbr osobistych. Uznał, że zarzuty pacjenta poniżyły go w oczach mieszkańców Zabrza, pacjentów i pracowników szpitala. Zarzut zaniedbania obowiązków odparł stwierdzeniem, że nie miał obowiązku zgłaszania sprawy do sanepidu, bo szczep gronkowca nie należy do tzw. patogenów alarmowych (tj. odpornych na antybiotyki). Dyrektor żąda w związku z tym przeprosin w TVS i wpłacenia przez Kruczka 2 tys. zł na rzecz domu dziecka w Zabrzu.
Oficjalnie szpital trzyma się w tej sprawie z boku. - Odmawiamy komentarza z uwagi na fakt, iż jest to pozew pana Węgrzyna o ochronę dóbr osobistych jako osoby prywatnej - mówi Anita Przytocka, rzeczniczka szpitala.
Nieoficjalnie jednak wiadomo, że szpital do zakażenia gronkowcem się nie przyznaje i czeka na wynik śledztwa, które prokuratura prowadzi na wniosek Kruczka. Jeśli jednak okaże się, że jest winien zaniedbania, Kruczek także pójdzie do sądu - po odszkodowanie.
Póki co Kruczek też czeka i nie zamierza Węgrzyna za nic przepraszać, tym bardziej że na rozprawie wyznaczonej na najbliższy wtorek, 2 lutego, nie może się pojawić. Leży w szpitalu - tym razem w Cieszynie.
Bez względu na finał tej sprawy, Śląska Izba Lekarska zamierza w najbliższym czasie powołać rzecznika praw lekarza, który - jak podkreśla Katarzyna Strzałkowska, rzeczniczka prasowa ŚIL - będzie bronił godności zawodu lekarza. - Pacjenci mają swojego rzecznika i różne możliwości dochodzenia praw, a tymczasem lekarze nie. Poza tym urząd ten dawałby szansę polubownego rozstrzygania sporów - dodaje rzecznik.
Pacjenci kontra lekarze
W styczniu 2008 roku Dieter Kruczek potknął się na schodach i złamał nogę. Diagnoza: złamanie lewego podudzia. Miał wtedy 69 lat. Zaraz po wypadku, 30 stycznia 2008 roku, trafił do szpitala w Zabrzu Biskupicach, gdzie przebywał do 14 marca. Od tego czasu wciąż się leczy.
- W szpitalu w Zabrzu 34 dni spędziłem z nogą na wyciągu - mówi Kruczek. To był jednak dopiero początek jego gehenny: pacjent jest pewien, że w czasie leczenia w zabrzańskim szpitalu został zakażony gronkowcem złocistym. - Mam w ręku badania Sanepidu, które potwierdzają, że było to zakażenie zakładowe, a więc doszło do niego w szpitalu - mówi.
Z relacji Kruczka wynika, że przez dwa miesiące po wyjściu ze szpitala usiłował wyjaśnić problem z dyrekcją. - Skończyło się na tym, że kazali napisać mi oficjalne pismo. Napisałem, ale do prokuratury w Zabrzu, gdzie poskarżyłem się i na zakażenie, i na zaniedbania, jakich padłem ofiarą - wyjaśnia mężczyzna.
Prokuratura podjęła się wyjaśnienia sprawy. Wyrażono też zgodę na uczestnictwo Kruczka w czasie składania wyjaśnień przez dyrektora szpitala Jana Węgrzyna i innych pracowników placówki. Skarga Kruczka trafiła też do mediów. Pacjent wystąpił na antenie telewizji TVS, gdzie zarzucił dyrektorowi szpitala, iż celowo nie zgłosił do Sanepidu przypadku zarażenia gronkowcem, sugerując, że wtedy bloki operacyjne zostałyby zamknięte.
Dyrektor, dziś likwidator szpitala i prezes zarządu szpitala już jako sp. z o. o., poczuł się tak dotknięty wypowiedzią Kruczka, że skierował przeciwko niemu pozew do sądu w Gliwicach. "Gronkowiec wykryty u pozwanego Staphylococcus Aureus MSSA nie stanowi patogenu alarmowego i jego wykrycie nie łączyło się z obowiązkiem zgłoszenia zakażenia do Inspekcji Sanitarno- Epidemiologicznej. (...) Szczep ten nie został wskazany w załączniku nr 1 do rozporządzenia Ministerstwa Zdrowia. Szpital ma obowiązek raportowania o zakażeniach zakładowych i drobnoustrojach alarmowych raz do roku, co ma miejsce. Ponadto w przypadku pozwanego została przeprowadzona kontrola interwencyjna przez państwowego powiatowego inspektora sanitarnego, która nie wykazała żadnych nieprawidłowości w zgłaszaniu zakażenia" - czytamy w pozwie. Z dokumentu można się dowiedzieć, że zarzut publicznie wyrażony przez Dietera Kruczka: "poniża powoda w opinii zarówno mieszkańców miasta oglądających telewizję TVS, potencjalnych pacjentów, a także w opinii
podległych powodowi pracowników szpitala."
Gdy Kruczek dostał pozew, był zszokowany. Śląska Izba Lekarska, nie znając szczegółów sprawy, nie chce jej komentować. Jednak wkrótce władze Izby zamierzają, wzorem Małopolskiej Izby Lekarskiej, powołać rzecznika praw lekarza, bo medycy czują się obrażani i bezpodstawnie atakowani przez pacjentów.
- W pewnym stopniu jest to zrozumiałe, że pacjenci są zdenerwowani, ale za wszystkie mankamenty organizacji służby zdrowia, zdaniem pacjentów, odpowiada zawsze lekarz. I on doświadcza bezpośrednio na sobie niezadowolenia tychże pacjentów, wyrażanego w sposób bardziej lub mniej powściągliwy. W Krakowie, podobnie jak w innych miastach, lekarze także są oskarżani o różne nieprawidłowości związane z wykonywaniem zawodu. Takie oskarżenia, jeszcze przed rozpoczęciem jakiegokolwiek postępowania, są podawane do wiadomości publicznej w taki sposób, że lekarza jest później bardzo łatwo zidentyfikować - powiedziała w wywiadzie dla Medycyny Praktycznej dr Katarzyna Turek-For-nelska, pierwszy w Polsce rzecznik praw lekarza z Małopolski.
Lekarze najbardziej boją się wydawanych zaocznie prasowych wyroków. Ich zdaniem w materiałach prasowych nikt nie liczy się z ich zdaniem. Przykłady? Np. historia prof. Mirosława G., kardiochirurga, który przeszczepy serca miał uzależniać od łapówek. Z drugiej jednak strony agresja pacjentów, zwłaszcza na szpitalnych izbach przyjęć, jest ogromna i często zdarza się, że lekarz lub pielęgniarka są nie tylko wyzywani, ale też bici. Takie przypadki miały miejsce m.in. w szpitalach w Chorzowie i Czeladzi. - Wiem, że moja opinia się nie spodoba, ale taki rzecznik jest potrzebny - uważa dr Tomasz Undermann, psychiatra ze Śląska i wiceprzewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. - Ostatnio jeden z pacjentów krzyczał do mojego kolegi: pan ma być taki jak doktorzy z Leśnej Góry, czyli z serialowego szpitala. Odpowiedziałem mu, że pacjenci w Leśnej Górze też są inni.
Choć lekarze czują się nękani przez pacjentów, sami też nie są bez winy, o czym świadczy liczba skarg, jakie trafiają do różnych instytucji broniących praw pacjenta. Np. do rzecznika praw pacjenta przy śląskim oddziale NFZ trafia rocznie ok. 3 tysiące skarg. Skala problemu jest więc ogromna.
Z danych Stowarzyszenia Primum Non Nocere, które jako pierwsze w Polsce zajęło się walką o przestrzeganie praw pacjenta, wynika, że najwięcej błędów w sztuce zdarza się chirurgom i położnikom, ale wciąż kilkanaście procent skarg dotyczy zakażeń wewnątrzszpitalnych.
- Służba zdrowia to profesja zaufania publicznego. Dyrektorzy szpitali, lekarze nie mogą oczekiwać takiej samej ochrony swych dóbr jak np. szewcy. Ich praca jest poddawana ocenie, a pacjent ma prawo do wyrażania swych opinii. Oczywiście nie powinien używać słów uznanych za obraźliwe. Może jednak dzielić się swoimi podejrzeniami - uważa Adam Sandauer, prezes Stowarzyszenia Obrony Praw Pacjentów "Primum Non Nocere".
Pacjenci tacy jak Dieter Kruczek, w dobrze pojętym interesie szpitala i innych pacjentów, powinni być traktowani ze szczególną troską. O dziwo nie są.
- Nie potrafię opisać bólu, jakiego doznałem podczas tzw. leczenia - twierdzi mężczyzna. - Na szczęście w szpitalu w Cieszynie znalazłem dobrą opiekę i pomoc. Uratowali mi nogę przed amputacją. Gdy wcześniej zwracałem się do jednej renomowanej kliniki z prośbą o przeprowadzenie zabiegu, to mi powiedziano: niech pana operują ci, którzy sknocili leczenie - opowiada Kruczek.
W całej sprawie najbardziej oburza go nie tylko fakt zakażenia. Jeszcze bardziej martwi go, że tak naprawdę nikt go w szpitalu w Zabrzu Biskupicach nie wysłuchał. - Czułem się jak natręt, a nie jak pacjent - ocenia. Okazuje się jednak, że pacjenci nie poddają się bez walki. Obecnie przed Sądem Okręgowym w Katowicach toczy się ok. stu spraw dotyczących zakażeń wewnątrzszpitalnych.
- Udowodnienie faktu, że do zakażenia doszło w szpitalu nie jest łatwe, ale możliwe i coraz częstsze - wyjaśnia sędzia Krzysztof Zawała z Sądu Okręgowego w Katowicach.
Czytaj więcej na stronie "Polski Dziennika Zachodniego"