Dyplom dla pirata
Jedna z katowickich firm oferuje prawie 1200 prac dyplomowych i ponad 10 tys. referatów. Oczywiście – już sprawdzonych i ocenionych. Prac poniżej czwórki nie ma. Właściciele firmy zakładają, że jeśli rozprawa podobała się na jakiejś uczelni, to na innej też się spodoba. I mają rację - pisze "Dziennik Zachodni".
Student płaci za pracę cenę zniżkową, oficjalnie kosztuje ona 799 złotych. Autor otrzymuje połowę uzyskanej sumy. Najwięcej rozpraw jest z ekonomii, informatyki, pedagogiki i... prawa. Można sobie kupić nawet pracę o zasadach prawa autorskiego! Dość drogą; dla studentów za 399 zł. Tekst o moralnych przesłaniach Jana Pawła II wyceniono już niżej, na 299 zł.
„Moją pracę dyplomową w ciągu roku sprzedałem już cztery razy. Fajnie” – chwali się jeden z autorów na stronie internetowej firmy. Inny dodaje, że pracę licencjacką sprzedał kilka razy i uważa, że firma wykonuje robotę na piątkę z plusem. — Szefowie przyjeżdżają rzadko, ale wydali oświadczenie, że nie biorą odpowiedzialności za osoby, które przepisują cudze prace i przedstawiają je jako własne — wyjaśnia pracownica katowickiej firmy.
Sposób na oszustwo
Sebastian Kawczyński prowadzi portal „Plagiat”, z którego korzysta już kilkanaście polskich uczelni. Program stworzony przez warszawskich informatyków sprawdza, w jakim stopniu praca została napisana samodzielnie. — Firmy sprzedające cudze prace naukowe uprawiają pomocnictwo w przestępstwie, ułatwiają studentom korzystanie z plagiatów — twierdzi Kawczyński. — Chociaż zaznaczają, że pozwalają tylko je czytać, ale nie kopiować. To bzdura. Właśnie z takim procederem walczymy. Udaje się nam wykryć nawet takie oszustwa, jak pisanie pracy na zamówienie. Mamy swoje sposoby. Ale im bogatsza baza, tym system jest szczelniejszy.
Szkoły się bronią
Uczelnie zachowują wiadomości o wykrytych plagiatach dla siebie. Portal nie informuje o tym nikogo postronnego. — Trudno jednak ukryć, że jest to poważny problem dla szkół wyższych — dodaje Kawczyński.
Program zainstalowało dotąd 14 uczelni w kraju, w tym większość państwowych. Przede wszystkim uniwersytety, ale jest również Akademia Medyczna w Gdańsku, Szkoła Główna Handlowa w Warszawie. Plagiatorów nie brakuje nawet na najbardziej szanowanych uczelniach.
— Studiuję zaocznie, pracuję po dziesięć godzin i nie mam czasu na pisanie. To zresztą przestarzały pomysł. To dobrze, że jest gdzie kupić gotową pracę — przyznaje jeden z katowickich studentów.
Uczelnie starają się bronić przed plagiatorami, często są jednak bezradne. W województwie śląskim, gdzie dwa kroki od uniwersytetu (ul. Stawowa) można kupić dowolną dysertację — tylko jedna szkoła wyższa korzysta z nowoczesnego programu antyplagiatowego. Zdecydowała się na to od stycznia Wyższa Szkoła Zarządzania im. Jerzego Ziętka w Katowicach. Zdaniem jej władz, to ważny sygnał dla pracodawców, że absolwenci tej uczelni prezentują rzetelną wiedzę. Pracę dyplomową muszą napisać samodzielnie i obronić ją; nie ma mowy o ściąganiu.
Szokujący raport
Serwis „Plagiat” porównuje materiał z trzema miliardami dokumentów w bazie internetowej i zaznacza cudze fragmenty. Jest to tak zwany „raport podobieństwa”. Jego wyniki bywają szokujące. Uniwersytet im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie sprawdził dotąd około 17 tys. prac. 60% prac przy pierwszym czytaniu było ściągniętych. Najczęściej zrzynają studenci zarządzania, marketingu i public relations.
Korzystanie z programu nie jest tanie. Należy wykupić abonament, sprawdzenie jednej pracy kosztuje 5 zł. Ale uczelnie twierdzą, że po zainstalowaniu programu ilość plagiatów gwałtownie maleje. Ten straszak działa. Problem stał się jednak tak poważny, że wszystkie uczelnie ekonomiczne w kraju chcą utworzyć wspólną bazę danych. Będzie można porównać, czy jedna praca nie prowadzi podwójnego, a może i potrójnego życia. W marcu temat omówiły władze Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Wniosek był jasny — taka baza musi powstać.
Bolesny temat
Plagiaty to bolesny temat dla środowiska akademickiego. Nie tylko dlatego, że cudzą pracę może oddać jedynie student źle prowadzony przez promotora. Spisują również promotorzy. Co gorsza — nie tylko od siebie, ale czasem również od studentów.
W tym roku doszło do głośnego skandalu na Uniwersytecie Szczecińskim. Okazało się, że jeden z profesorów przepisał w swojej książce pracę studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, którą otrzymał do recenzji. Wcześniej również dochodziło do podobnych incydentów na prestiżowych uczelniach. Rekordzistą był pracownik Śląskiej Akademii Medycznej, profesor nadzwyczajny Andrzej J., któremu pod koniec lat 90. udowodniono ponad trzydzieści plagiatów. Stracił prawo do wykonywania zawodu nauczyciela akademickiego.
Jakie kary?
Co grozi studentowi, który przepisał cudzą pracę w całości lub w części, i podał ją jako swoją? Sprawy trafiają do komisji dyscyplinarnych, które karzą winnych naganami, zawieszają w prawach studenta lub wyrzucają ze studiów. Coś do powiedzenia ma również prokurator. Leniwy student mocno się zastanowi, zanim odda niewłasną pracę dyplomową. Skopiowanie jej to naruszenie Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Za poświadczenie nieprawdy grozi mu kara do trzech lat pozbawienia wolności.
Powiedzieli nam
Dr hab. Dariusz Rott, prodziekan Wyższej Szkoły Zarządzania im. Jerzego Ziętka w Katowicach:
Przystąpiliśmy do programu antyplagiatowego z powodów etycznych. Na naszej uczelni zajmujemy się kwestiami ochrony własności intelektualnej, a program ją dobrze chroni. Jest praktycznym uzupełnieniem teorii. Oczywiście, kto szanuje cudzą własność, nie musi się niczego obawiać. Nasi studenci podpisują oświadczenie, że praca dyplomowa jest ich autorstwa. Teraz możemy sprawdzić, czy jest to prawda. Świadomość tej weryfikacji pewnie podziała na wyobraźnie studentów. Trzeba też zaznaczyć, że plagiatów byłoby mniej, gdyby grupy seminaryjne były mniej liczne. W grupie 30 osób trudno śledzić proces powstawania każdej pracy.
Marcin Baron, rzecznik Akademii Ekonomicznej w Katowicach:
Wspólnie z największymi uczelniami ekonomicznymi w kraju zamierzamy uruchomić system weryfikujący prace dyplomowe studentów. Baza systemu antyplagiatowego musi być bogata, dlatego porozumieliśmy się już w tej sprawie z uczelniami w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu i Poznaniu. Wiemy, że Szkoła Główna Handlowa w Warszawie korzysta już z programu „Plagiat”, ale nam zależy na tym, żeby w bazie było jak najwięcej prac z naszej dziedziny, bo wtedy weryfikacja ma sens. Plagiaty zdarzają się częściej w pracach zaliczeniowych albo licencjackich, rzadziej w magisterskich. Ale istnienie tego systemu powinno zniechęcić wszystkich studentów do spisywania.
Uczelnie, które korzystają z serwisu antyplagiatowego:
- Uniwersytet w Białymstoku
- UMSC w Lublinie
- Uniwersytet Opolski
- Uniwersytet Szczeciński
- Uniwersytet Warszawski
- Uniwersytet Wrocławski
- Politechnika Łódzka
- Szkoła Główna Handlowa w Warszawie
- Akademia Medyczna w Gdańsku
- Śląska Wyższa Szkoła Zarządzania w Katowicach
- Wyższa Szkoła Europejska w Krakowie
- Wyższa Szkoła Biznesu w Nowym Sączu
- Collegium Civitas w Warszawie
- Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej w Warszawie
Bolączka uczelni
Dr Mirosława Wielopolska-Szymura, rzecznik Uniwersytetu Śląskiego:
Nie negujemy wartości programu antyplagiatowego, chociaż jeszcze do niego nie przystępujemy. Plagiaty to bolączka wszystkich uczelni. Gdyby pojawiły się jakieś poważne wątpliwości, można podejrzaną pracę w nim sprawdzić. Ale nie jesteśmy pewni, czy baza danych jest na tyle bogata, żeby ujawnić wszystkie zapożyczenia czy ewidentne oszustwa. Studenci na razie podpisują oświadczenia, że samodzielnie napisali pracę magisterską. Praca musi być też oddana w formie dyskietki. Bardzo ważna jest rola promotora, który powinien w zarodku eliminować kombinatorstwo studentów.
Grażyna Kuźnik