HistoriaDuńska wyprawa Stefana Czarnieckiego

Duńska wyprawa Stefana Czarnieckiego

To dzięki tej wyprawie Stefan Czarniecki trafił do polskiego hymnu. "Mazurek Dąbrowskiego" nie oddaje jednak - nawet po części - dramatycznego przebiegu kampanii duńskiej. Polacy wykazali się wówczas ogromnym duchem walki, ale zostawili po sobie wiele splądrowanych miejscowości.

Duńska wyprawa Stefana Czarnieckiego
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons

14.12.2016 14:32

W trzecim roku obecności Szwedów nastąpił przełomowy zwrot dla opierającej się najeźdźcom Rzeczpospolitej. Po tym jak Dania wypowiedziała wojnę królowi Karolowi Gustawowi, zawiązano ważny traktat obronny. Na reakcję Szwedów nie trzeba było długo czekać. Wkrótce wycofali część wojsk z kraju Jana Kazimierza, zwracając się ku północy. Polacy niezwłocznie ruszyli na pomoc nowemu sojusznikowi.

Dowódca tej wyprawy - wojewoda ruski Stefan Czarniecki - przeprawił się wówczas wraz ze swymi oddziałami przez cieśninę morską, co w polskim hymnie wyrażono słowami: "dla ojczyzny ratowania, wrócił się przez morze". Skandynawska operacja, której celem było wypędzenie Szwedów z Polski, zakończyła się pełnym sukcesem. Nie wszystko przebiegało jednak tak, jak wyobrażali to sobie sojusznicy.

"Dla ojczyzny ratowania"
Oddziały Czarnieckiego w liczbie 5 tys. zbrojnych wyruszyły do Danii we wrześniu 1658 r. U boku wojewody maszerowało kilku żołnierzy o pokaźnym doświadczeniu w bojach. Wśród nich wymienić należy: bohatera z czasów powstania Chmielnickiego Mikołaja Skrzetuskiego, wybitnego dowódcę Gabriela Wojniłłowicza oraz zahartowanego w potyczkach z Turkami, Kozakami i Tatarami Władysława Skoraszewskiego. Na pomoc Duńczykom ruszyły ponadto sprzymierzone wojska elektora brandenburskiego i księcia Prus Fryderyka Wilhelma oraz siły Świętego Cesarstwa Rzymskiego.

14 grudnia 1658 r. polskie oddziały przeprawiły się barkami i łodziami przez morze, pokonując dystans około 500 metrów. Udało im się dotrzeć na wyspę Als i po kilku dniach walk odbić z rąk Szwedów twierdze Sønderborg i Hodersleben. Niedługo potem wojska Czarnieckiego zdobyły silnie obwarowaną Koldyngę. Tak rozpoczęła się seria potyczek, które Polacy mieli toczyć w Danii jeszcze przez najbliższy rok.

Zanim jednak upamiętniono tę spektakularną przeprawę w "Mazurku Dąbrowskiego", opisał ją dość szczegółowo jeden z uczestników kampanii - pamiętnikarz Jan Chryzostom Pasek. Z jego relacji - bez wątpienia znacznie ubarwionej - wynikało jednak, że Polacy dopłynęli do Danii wpław: "Sam tedy, przeżegnawszy się, Wojewoda wprzód w wodę, pułki za nim, bo jeno trzy były, nie całe wojsko, kożdy za kołmierz zatchnąwszy pistolety, a ładownicę uwiązawszy u szyje. […] Konie już były do pływania próbowane; który źle pływał, to go między dwóch dobrych mieszano, nie dali mu tonąć. Dzień na to szczęście był cichy, ciepły i bez mrozu".

Portret Stefana Czarnieckiego namalowany przez Leona Kaplińskiego w 1863 r. fot. Wikimedia Commons

Zgoła inaczej opisywali ten wyczyn pozostali naoczni świadkowie. Pamiętnikarz Jakub Łoś sugerował, że przeprawienie się przez cieśninę wpław było niemożliwe ze względu na porę roku: "Konie w wodzie od zimna nie pływały , ale jako deszczki na plask leżąc, przeciągane były, a skoro z wody wyszły, jako w żelazie omarzły". Natomiast szwedzki płk Rutger von Ascheberg pisał wprost, że polscy żołnierze przeprawiali się przez morze łodziami.

Tak czy inaczej, wieść o niebywałym czynie Czarnieckiego szybko rozeszła się po rodzimej Rzeczpospolitej. Gdańskie druki ulotne donosiły, że wojewoda rzucił się przez morze "na chwałę całego narodu polskiego".

Rabunki i porwania
Niestety temu zwycięskiemu pochodowi towarzyszyły też mniej szlachetne czyny. Już po przybyciu do Holsztynu dochodziło w polskich szeregach do dezercji i grabieży. Kulminacja tych ekscesów nastąpiła w momencie, gdy w oczy co wytrwalszych żołnierzy zaczął zaglądać głód.

Polacy, znajdując się na wyniszczonej przez Szwedów ziemi, musieli zdobywać żywność dla siebie i koni na własną rękę. Okoliczna ludność, która sama borykała się ze skromnymi zbiorami, ani myślała dzielić się nimi dobrowolnie. Żołnierze zdobywali więc zaopatrzenie siłą.

Czarniecki - nie mając większego wyboru - zgodził się na te praktyki, ustalając jednakże wysokość comiesięcznych racji, które można ściągać od miejscowych. Przyzwolenie na częściową samowolę doprowadziło do nadużyć, które przeradzały się często w wyjątkowo haniebne występki: gwałty, porwania dla okupów czy puszczanie z dymem całych wiosek. Łupem Polaków miały padać nie tylko małe wsie, ale również większe miejscowości (jak Tondern i Hadersleben).

Proceder ten doskonale opisał wybitny historyk Adam Kersten. W książce "Stefan Czarniecki 1599-1665" wyjaśniał: "Zupełny brak jedzenia zmusił go do wydania pozwolenia na samowolne branie żywności. To wystarczyło aby wprowadzić w ruch całą machinę grabieży wojskowych, od których do mordów i pożarów wiódł tylko jeden krok". Historyk podkreślał jednak, że choć przymusowy rozdział żywności musiał być dla duńskich chłopów niezwykle uciążliwy, to skala zbrodni była prawdopodobnie znacznie mniejsza niż wynika ze źródeł. Najwięcej na ten temat napisali zwłaszcza Duńczycy, którzy zestawiali rozbestwionych Polaków ze szlachetnymi wojskami pozostałych sojuszników. Materiały te nie mogły być jednak w pełni obiektywne.

Kersten zwraca uwagę, że do mordów i gwałtów dochodziło raczej nie w wyniku zaplanowanej akcji polskich żołnierzy, lecz dlatego, że niektórzy chłopi próbowali się bronić przed odbieraniem im żywności. Wojska cesarskie i brandenburskie nie musiały stosować podobnych metod, ponieważ znajdowały się w znacznie lepszej sytuacji zaopatrzeniowej.

Zbrodnia i kara
Samowola polskich żołnierzy irytowała szczególnie Fryderyka Wilhelma, który w korespondencji do Czarnieckiego pisał, że powiadomi o wszystkim króla Jana Kazimierza. W jednym z listów zarzucał wręcz, że polskie oddziały szargają dobre imię Polaków, a wojewodzie groził wyciągnięciem poważnych konsekwencji. Czarniecki próbował odpierać te zarzuty, tłumacząc, że ekscesy wynikają z konieczności ściągania żywności od miejscowych. Można jednak przypuszczać, iż wojewoda - mając w pamięci, że jeszcze do niedawna Fryderyk Wilhelm był sprzymierzeńcem Szwedów - podchodził do jego uwag z pewną rezerwą. Czarniecki mógł też czuć pewną gorycz spowodowaną faktem, że wojska elektorskie zajęły tereny nietknięte przez Szwedów, przez co nie musiały się borykać z podobnymi problemami.

Nie znaczy to jeszcze, że pozostawał całkowicie obojętny wobec przekraczania przez żołnierzy pewnych ustalonych norm. Z relacji Jana Chryzostoma Paska dowiadujemy się, że Czarniecki - w miarę możliwości - stosował różne wymyślne kary, mające stanowić przestrogę dla awanturników i dezerterów. "Karanie zaś było za ekscesy już nie ścinać ani rozstrzelać, ale za nogi u konia uwiązawszy, włóczyć po majdanie tak we wszystkim, jak kogo na ekscesie złapano, według dekretu lubo dwa, lubo trzy razy naokoło - pisał pamiętnikarz. - I zdało się to zrazu, że to niewielkie rzeczy; ale okrutna jest męka, bo nie tylko suknie, ale i ciało tak opada, że same tylko zostają kości".

Były to jednak rozwiązania bardzo krótkotrwałe. Żołnierz nie myślał o karach, gdy za jakiś czas znów zaczynało brakować prowiantu. Nie bez znaczenia był też fakt, że rejon Szlezwiku Polacy uważali za szwedzki, czyli wrogi. I tam należało - w ich przekonaniu - mścić się za dawne krzywdy. Nawet sam Czarniecki - mając przed oczami okrucieństwo nieprzyjaciela na polskiej ziemi - zdawał się momentami ulegać temu rozumowaniu. Świadczyły o tym grabieże, dokonane przez jego żołnierzy - jeszcze przed przybyciem do Danii - na terenach Brandenburgii. Gdy po dziesięciu dniach porwań, rabunków i palenia wiosek, Czarniecki został zrugany przez Brandenburczyków, próbował wyjaśniać, że nie wiedział o podpisanych niedawno układach, zgodnie z którymi przeszli oni ze strony Szwedów na stronę Korony. Równie niechlubną kartę zapisały wydarzenia, do których doszło w okolicach Szczecina. Według austriackich źródeł, wojska wojewody miały wtedy zniszczyć około 160 wsi, znajdujących się na wrogim terytorium.

Próby oceny
Wyprawa duńska Stefana Czernieckiego zakończyła się bezsprzecznie wielkim sukcesem militarnym. Po serii przegranych potyczek król Szwecji ugiął się w końcu przed koalicją, zawierając stosowne traktaty pokojowe. Polacy wykazali się ogromną wolą walki, doprowadzając do zakończenia "potopu", ale operacja Czarnieckiego wzmocniła przy okazji chłodne relacje, panujące od samego początku pomiędzy Rzeczpospolitą i jej sojusznikami. Na samowolę polskich oddziałów wpłynął w dużej mierze fakt, że wielu miejscowych widziało w nich nie wyzwolicieli, lecz kolejnych najeźdźców. Działało to również w drugą stronę. Jak wyjaśniał Kersten: "przeciętny żołnierz polski widział w Duńczykach 'lutrów i Niemców', a więc wrogów". Sytuację pogarszały ponadto skromne zapasy oraz przeświadczenie żołnierzy, że z wyprawy wojennej powinni powrócić z łupami. Czarniecki stanął więc niewątpliwie przed niełatwym zadaniem. Z jednej strony nie mógł pozostawać w pełni obojętny wobec wykroczeń swoich żołdaków, z drugiej - zależało mu na
ostatecznym wypędzeniu Szwedów z Polski.

Jakkolwiek przy ocenie postawy żołnierzy Czarnieckiego należy unikać popadania w prezentyzm - postawę polegającą na osądzaniu ludzi epoki z perspektywy obecnych standardów moralnych - trudno usprawiedliwiać ich działanie ówczesną mentalnością. Liczne skargi do wojewody, jak również kary, które nakładał na niezdyscyplinowanych żołdaków wskazują niezbicie, że nie były to powszechnie akceptowane zachowania. Adam Kersten oceniał ich jednak łagodnie, podkreślając, że w ówczesnym wojsku wciąż zakorzenione były metody znane z czasów wojny trzydziestoletniej. W jego opinii, na tle innych armii europejskich, które również nie stroniły od grabieży i rozbojów, polskie oddziały w Danii wypadały dość przyzwoicie.

Zupełnie inną kwestią jest postać samego Stefana Czarnieckiego, który zdecydowanie wymyka się zbyt łatwym ocenom. Mając do wyboru zaostrzenie rygoru w swoich szeregach lub szybsze zakończenie wyniszczającej kraj wojny, postanowił kierować się - nie pierwszy raz zresztą - makiawelistyczną zasadą, że "cel uświęca środki". Czarniecki odniósł niekwestionowany sukces - pomimo ekscesów król Danii, Fryderyk III Oldenburg, docenił jego odwagę, wysyłając mu 24 grudnia 1658 r. list gratulacyjny. Jako dowódca, który dobro narodu przekładał ponad własne przekonania, w pełni zasłużenie dołączył zatem do panteonu polskich bohaterów.

Adam Gaafar dla Wirtualnej Polski
Fragmenty z pamiętników Jana Chryzostoma Paska oraz Jakuba Łosia zostały przytoczone z zachowaniem oryginalnej pisowni.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)