"Drugi Majdan" w Armenii, czyli #ElectricYerevan według rosyjskich mediów
"Drugi Majdan", inspirowany przez CIA przewrót wymierzony w sojusznika Rosji - tak przedstawiają protesty w Armenii rosyjskie media.
Sami Ormianie kpią z takich porównań. Protestujemy przeciw korupcji, bo chcemy normalnego życia. To nie ma nic wspólnego z Rosją - mówi WP jeden z protestujących.
Ktoś, kto w ostatnich dniach odwiedziłby aleję Bagramiana w centrum Erywania, mógłby pomylić odbywający się tam antyrządowy protest z piknikiem.
- Atmosfera jest bardzo dobra, ludzie tańczą i się bawią. To jest taki bardzo ormiański protest. Niektórzy grają nawet w piłkę z policjantami - mówi z WP Samwel Martirosjan, informatyk biorący udział w protestach nazwanych "elektrycznym Erywaniem". Od tygodnia Ormianie w ten sposób protestują przeciwko nagłej podwyżce cen energii elektrycznej. Podwyżka miała być drastyczna: początkowo cena prądu miała wzrosnąć o 40 proc, ale po pierwszych dniach protestu, rządzący postanowili obniżyć do 17 proc. Ale jak mówią uczestnicy, kwestia cen prądu jest tylko symbolem patologii panującej w politycznych elitach kraju rządzonego od 2003 roku przez Ormiańską Partię Republikańską.
- Te podwyżki to nie gospodarcza konieczność, ale wynik ogromnego marnotrawstwa i korupcji w spółkach energetycznych. Każdy zresztą wie, że politycy mają w tych firmach energetycznych swoje interesy. Ale nie chodzi tylko o ceny. Nasze hasło brzmi "to do nas należy ten kraj". Chodzi o pokazanie politykom, którzy nie rozumieją, jak wygląda życie obywateli w tym kraju, że trzeba się z nami liczyć - tłumaczy Martirosjan.
- Mi osobiście chodzi nie tylko o cenę energii, ale o to, że rząd w ogóle nie liczy się z głosem ludzi. Walczymy o sprawiedliwość społeczną i udział społeczeństwa w podejmowaniu decyzji - mówi WP inny protestujący, Mamikon Howsepjan.
Amerykański spisek
Tak o "elektrycznym Erywaniu" opowiadają sami Ormianie. Zupełnie inaczej wygląda to w oczach rosyjskich mediów i polityków. Dla Rosjan sprawa jest prosta: za demonstracjami w Erywaniu stoją Amerykanie, którzy chcąc wyrwać Armenię z rosyjskiej strefy wpływów i zainstalować w Armenii bardziej prozachodni rząd.
- Nie ma co się łudzić. Wszystkie "kolorowe rewolucje" zaczynały się w ten sposób - orzekł w środę Konstantin Kosaczew, szef komisji spraw zagranicznej Rady Federacji, izby wyższej rosyjskiego parlamentu.
- Wyraźnie widać, że protesty są koordynowane z zagranicy. Od początku widać było polityczny kolor tych protestów - wtórował mu Leonid Słucki, szef komisji ds. Wspólnoty Niepodległych Państw Dumy.
Tym samym tokiem poszły też rosyjskie media. W przekazie można było dowiedzieć się, że protestujący są opłacani przez amerykański Departament Stanu, regularnie dochodzi do aktów przemocy wobec policjantów, a celem rozruchów jest powtórzenie scenariusza z Ukrainy, czyli "drugiego Majdanu".
Armenia to nie Ukraina
Sytacja polityczna Armenii w niektórych aspektach przypomina tę, w jakiej była Ukraina przed rewolucją z 2014 roku. Podobnie jak Ukraina, kaukaski kraj do 2013 roku znajdował się na ścieżce do bliższej integracji z Unią Europejską, jednak na kilka miesięcy przed planowanym podpisaniem umowy stowarzyszeniowej, jej prezydent Serż Sarkisjan nagle zmienił kurs i zamiast tego wybrał akcesję do organizowanej przez Rosję Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Armenia - zarówno jej elity polityczne, jak i społeczeństwo - jest bowiem konsekwentnie jednym z najbardziej prorosyjsko nastawionych państw w regionie. A oprócz członkostwa w rosyjskim projekcie integracji eurazjatyckiej, Erywań jest też członkiem Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, sojuszu wojskowego, któremu przewodzi Moskwa. Jedynym rosyjskim wątkiem w kontekście demonstracji jest fakt, że właścicielem głównej ormiańskiej spółki energetycznej jest rosyjska państwowa firma Inter RAO UES, na czele której stoi
jeden z kremlowskich szarych eminencji, były wicepremier Igor Sieczin.
- Rosja jest dla Armenii gwarantem bezpieczeństwa, szczególnie w kontekście ciągle trwającego konfliktu z Azerbejdżanem o Górski Karabach. Ani większość Ormian, ani żadna z głównych partii nie chce zasadniczej zmiany tych relacji - mówi w rozmowie z WP dr Konrad Zasztowt, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i specjalista ds. Kaukazu. - Ale narracja rosyjskich mediów o tym, że demonstracje są wymierzone w Rosję, może w końcu mieć efekt samospełniającej się przepowiedni.
Na taki efekt nie trzeba było długo czekać. Protestujący szybko obrócili się przeciwko rosyjskim mediom.
- Wielu Ormian jest bardzo lojalnych wobec Rosji i czerpie swoją wiedzę o świecie z rosyjskiej telewizji. Jednak teraz, gdy zobaczyli, że są przez nie określani jako opłacani przez Amerykanów przeciwnicy Rosji, ludzie wkurzyli się - mówi Martirosjan. - Dlatego za każdym razem, kiedy na alei pojawia się ktoś z rosyjskiej telewizji, natychmiast za nim pojawia się masa ludzi ze znakami mówiącymi "przestańcie kłamać", "mówcie prawdę" itd. - opowiada. Informatyk dodaje, że choć wśród demonstrantów są także przeciwnicy Rosji, to większość obecnych jest generalnie prorosyjska.
- Rosja próbuje wykorzystać to co się dzieje dla swoich celów. Ale ten protest nie ma nic z Rosją wspólnego. Jesteśmy tu po to, by walczyć o nasze prawa - dodaje Howsepjan.
Co dalej?
Jak przyznają demonstranci, nikt nie wie, czym może skończyć się ich protest. Większość jest jednak zdeterminowana, by pozostać tam tak długo, jak będzie to potrzebne do uzyskania swoich celów, czyli anulowania podwyżki i rozmów z rządem. Jak dotąd protest przebiegał pokojowo, z jednym dramatycznym wyjątkiem, kiedy policja próbowała rozpędzić zgromadzenie za pomocą armatek wodnych.
- Od tej pory nie było żadnych aktów agresji po żadnej stron - deklaruje Ormianin.
Zdaniem Konrada Zasztowta z PISM, demonstracje mogą potrwać długo.
- Sytuacja gospodarcza w kraju jest ciężka, panuje wysokie bezrobocie, a perspektywy poprawy tych warunków nie są najlepsze. Dlatego potencjał niezadowolenia społecznego w Armenii jest duży - mówi Zasztowt. - Nie są to zresztą pierwsze protesty przeciw rządom Partii Republikańskiej, bo podobne odbywały się także w zeszłym roku. Najpierw przeciwko nagłemu odrzuceniu umowy stowarzyszeniowej z UE, a potem z powodu morderstwa popełnionego przez rosyjskiego żołnierza w bazie w Giumri - dodaje.
Analityk jest jednak przekonany, że "elektryczny Erywań" nie skończy się tak, jak protesty w Kijowie. Bardziej prawdopodobny jest według niego inny scenariusz.
- Jeśli do czegoś można by ten protest porównać, to nie do Euromajdanu, lecz do tureckich demonstracji, które zaczęły się od protestu w sprawie planów usunięcia parku Gezi w Stambule, a które potem rozprzestrzeniły się na wiele innych miast. Nie doprowadziły one wówczas ani do powstania na tym gruncie jakiejś siły politycznej, ani do usunięcia rządu, ale osłabiły popularność rządzącej partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Myślę, że w tę stronę będzie zmierzać sytuacja w Armenii - prognozuje Zasztowt.