PolskaDruga egzekucja

Druga egzekucja


Czy teczka Zyty Gilowskiej została rok temu ukryta w sejfie prezesa IPN?

26.06.2006 | aktual.: 26.06.2006 11:02

A na imię jej było "Beata" - zanuciła wicepremier Zyta Gilowska, gdy 12 stycznia 2006 r. dziennikarze "Wprost" rozmawiali z nią w Ministerstwie Finansów. W ten sposób skomentowała pytanie o sprawę jej domniemanej współpracy z bezpieką. Oznacza to, że już wtedy znała pseudonim, jaki miano jej nadać jako tajnemu współpracownikowi, zarejestrowanemu w połowie lat 80. Po chwili straciła dobry humor i zastanawiała się nawet, czy nie odwoływać zaplanowanej na ten dzień wizyty na Giełdzie Papierów Wartościowych. Gilowska zaprzeczyła wówczas w rozmowie z nami, że była agentką i skłamała w oświadczeniu lustracyjnym. Niecałe pół roku później, 23 czerwca 2006 r., premier odwołał ją, bo rzecznik interesu publicznego złożył w sądzie lustracyjnym wniosek o wszczęcie postępowania wobec Gilowskiej pod zarzutem kłamstwa lustracyjnego.

Ukryta teczka?

Sprawa Gilowskiej zaczęła się ponad rok temu. Dziennikarze "Wprost" rozmawiali wówczas z wysokim rangą oficerem tajnych służb. Twierdził on, że w maju 2005 r. prof. Leon Kieres, ówczesny szef Instytutu Pamięci Narodowej, ukrył dowody wskazujące na domniemaną współpracę Gilowskiej z tajnymi służbami PRL, przekazując jej teczkę do tzw. zbioru zastrzeżonego. Do owego zbioru trafiają dokumenty najwyższej wagi (głównie te, które dotyczą czynnych agentów), a dostęp do niego mają wyłącznie prezes instytutu, minister obrony narodowej oraz szef służb cywilnych. Kieres miał to zrobić - wedle naszego rozmówcy - za wiedzą i po spotkaniach z szefem klubu Platformy Obywatelskiej Janem Rokitą. - Wasz rozmówca jest podłym kłamcą. Nie było takiej sytuacji - odpowiedział "Wprost" Rokita, gdy zapytaliśmy go, czy spotykał się z prezesem IPN, prosząc go o niepodejmowanie tematu domniemanej współpracy Gilowskiej z tajnymi służbami PRL. Kieres równie zdecydowanie zaprzeczył, że rozmawiał o tym z Rokitą, jak i temu, że przeniósł
materiały dotyczące Gilowskiej do tzw. zbioru zastrzeżonego.

Oficer tajnych służb, z którym w maju 2005 r. rozmawialiśmy, twierdził, że odnalezienie w IPN teczki "Beaty" było prawdziwym powodem tego, że w tym samym miesiącu Gilowską usunięto z PO. To, że zarzucono jej nepotyzm (zlecała ekspertyzy synowi i miała arbitralnie umieścić go na czele lubelskiej listy kandydatów platformy do Sejmu) miało być tylko wygodnym pretekstem, pozwalającym popularnej wtedy liderce PO i samej partii zachować twarz. Od tamtego czasu sprawa domniemanego kłamstwa lustracyjnego Gilowskiej żyła własnym życiem. Ostatnio powtarzali ją liczni posłowie, nie tylko PiS, a nawet niektórzy ministrowie rządu Kazimierza Marcinkiewicza. To, że zarzuty wobec Gilowskiej powrócą ze zdwojoną siłą, było przesądzone. Nie wiadomo było tylko, kiedy i kto z tym wystąpi. Wchodząc do rządu, Gilowska de facto stała się zakładniczką tych pogłosek i przesądziła swój los. Ryzykowała tym samym powtórkę z politycznej egzekucji, jakiej dokonała na niej PO nieco ponad rok temu.

Czekanie na wyrok

O współpracy z tajnymi służbami PRL na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie jest ona wykładowcą, zaczęto mówić już wiosną 2004 r. W piątek 23 czerwca Gilowska tłumaczyła, że historia jej domniemanej współpracy z bezpieką to owoc działalności w jej otoczeniu w latach 1987-1989 "pracownika aparatu bezpieczeństwa", który tworzył fałszywe dokumenty (jej oficerem prowadzącym miał być mąż koleżanki). W kwietniu 2004 r. Gilowska wysłała do rektora KUL ks. prof. Andrzeja Szostka list, w którym żądała, by jeden z wykładowców - prof. Mirosław Piotrowski (obecny eurodeputowany Ligi Polskich Rodzin), przestał rozpowszechniać pogłoski, jakoby miała donosić na kolegów. "Kompletny absurd. Każdy, kto choć trochę zna realia, wie, że w latach 80. byłam na KUL praktycznie nikim. Znałam zaledwie kilka osób z Sekcji Ekonomii, nie miałam styczności ani z działalnością podziemną, ani z pracami władz [uczelni]. (...) Mąż pracował za granicą, a ja musiałam zajmować się chorą matką. Znajomi z Sekcji Ekonomii wiedzieli, że zaraz
po zajęciach pędzę na dworzec PKS, by wrócić do domu" - wyjaśniała w tym liście.

Jan Piński
Krzysztof Trębski

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)