Doskonały nieudacznik
Steve Buscemi – pierwszy gwiazdor drugiego planu
Dzięki niezwykłej umiejętności wcielania się w różnych dziwaków i odmieńców Steve Buscemi jest dziś jednym z najlepszych aktorów charakterystycznych w Hollywood.
26.11.2007 | aktual.: 26.11.2007 11:50
Gdy Steve Buscemi miał cztery lata, był z mamą na zakupach w sklepie mięsnym i nagle zachciało mu się siusiu. Mama zaprowadziła go do domu po drugiej stronie ulicy i kazała mu czekać, aż dokończy sprawunki. On jednak strasznie się bał siedzieć sam w pustym mieszkaniu. Pamięta wszystko, jakby to było wczoraj. – Stanąłem w drzwiach i wołałem ją, ale ona mnie nie słyszała. Wpadłem w panikę i pobiegłem przez ulicę. Pamiętam dziewczyny stojące na rogu. Jedna z nich krzyknęła: „Uważaj! Autobus!”. W młodości Buscemi przyciągał nieszczęśliwe wypadki, ale nigdy nie narzekał na pecha. Przeciwnie, uważa, że miał dużo szczęścia, skoro mimo pęknięcia czaszki przeżył potrącenie przez autobus. Być może ten wypadek to najlepsze, co mu się przytrafiło w życiu, ponieważ otworzył mu potem drogę do kariery aktorskiej.
Z ziemi włoskiej
Kilka lat później grał w piłkę na szkolnym boisku. Piłka potoczyła się na ulicę, a on pobiegł za nią. Bum! Tym razem potrącenie przez samochód skończyło się na siniakach i skaleczeniach. Steve urodził się co prawda w piątek trzynastego, ale nie należy do ludzi przesądnych. Pięć lat temu próbował przerwać bójkę między swoim kolegą, aktorem Vincem Vaughnem, a jakimś nieznajomym. W podzięce za dobre chęci dostał kilka pchnięć nożem w szyję, twarz i ramię. Wtedy miał chyba największe szczęście, że uszedł z życiem.
Jego bohaterowie zwykle nie mają tyle szczęścia. Zawodowy morderca Carl w filmie „Fargo” zostaje zarąbany siekierą. W „Ghost World” bohater Steve’a o mało nie zostaje uduszony i trafia do szpitala. W filmie „Big Lebowski” jego Donny jest takim mięczakiem, że ze strachu przed bandą opryszków umiera na atak serca. Jego prochy trafiają później do puszki po kawie, bo nawet najtańsza urna okazała się zbyt droga.
Nawet gdy gra z pozoru twardych i bezlitosnych gangsterów, zawsze coś mu nie wychodzi. We „Wściekłych psach” członkowie jego bandy otrzymują pseudonimy związane z nazwami kolorów. Bohater Steve’a dostaje upokarzający przydomek Różowy. („Dlaczego mam być Różowy? – Bo jesteś ciotą”.). W swoim nowym filmie „Interview” gra dla odmiany człowieka, który odniósł zawodowy sukces. Możecie jednak być spokojni, jego dobra passa się kończy. Jako dziennikarz Pierre Peders, który upadł tak nisko, że pisze już tylko artykuły o gwiazdach telenowel, czuje coraz większą niechęć do samego siebie. Najciekawsze w bohaterach granych przez Steve’a jest to, że na przekór wszystkiemu zaczynamy ich lubić. Niezależnie od tego, jak bardzo są nieuczciwi, zepsuci, perwersyjni, infantylni, zawsze można w nich dostrzec ludzkie uczucia. Oni są po prostu zabawni.
Dorastał we wschodniej części Nowego Jorku, w amerykańsko-włoskiej rodzinie. Jego ojciec John chciał być operatorem telewizyjnym, ale w końcu podjął pracę jako śmieciarz w przedsiębiorstwie oczyszczania miasta. Matka Dorothy pracowała w sieci hoteli Howarda Johnsona. Rodzina Buscemich zajmowała małe mieszkanie w domu należącym do babci, dzieląc je z pięciorgiem jej pozostałych dzieci i ich rodzinami. Rodzice spali na składanym łóżku w salonie, a Steve i jego trzej bracia zajmowali jedyną sypialnię. Babcia przywiozła z Włoch trochę pieniędzy i zainwestowała je w dom, ale gdy zamieszkało w nim pięć rodzin, zrobiło się tam naprawdę ciasno.
Steve chodził do katolickiej szkoły. Gdy słyszał, jak jego rodzice się kłócili, co zdarzało się dosyć często, modlił się o ich zbawienie. – Zawsze kiedy słyszałem, jak przeklinają, robiłem znak krzyża. Myślałem, że w ten sposób ocalę ich dusze. Był bardzo troskliwym synem i martwił się, że jeśli się pokłócą, gdy go nie będzie w pobliżu, nie będzie mógł się za nich pomodlić. Dopiero kiedy poszedł do szkoły średniej, dał sobie spokój z religią.
– To okropne, że dzieciom każe się wierzyć w takie bzdury. Jego ojciec chętnie opowiada, że to on sam i jego brat stanowili inspirację dla późniejszych ról psychopatów w wykonaniu Steve’a. – Twierdzi, że widać w nich temperament właściwy tylko dla naszej rodziny. Ja się z tym nie zgadzam. Mój ojciec jest porywczy, jego brat jest porywczy, ja także. Większość ludzi, których znam, ma taki właśnie temperament. Nie sądzę jednak, żeby to była wyłącznie cecha Buscemich, choć to prawda, że w niektórych rolach to wykorzystywałem. To jest właśnie najlepsze w aktorstwie: można zrealizować wszystkie najbardziej szalone fantazje. Podczas wakacji na Sycylii usłyszał historię o tym, jak kiedyś w jego rodzinie dwaj bracia pobili się i jeden zabił drugiego. Nigdy nie udało mu się dowiedzieć, czy to się zdarzyło naprawdę.
Buscemi wyreżyserował „Interview” i zagrał główną rolę, ale nie jest to naprawdę jego film. Pierwszą wersję nakręcił kontrowersyjny holenderski reżyser Theo van Gogh. Został on zamordowany przez religijnego ekstremistę po tym, jak zrealizował krótkometrażowy film „Submission”, potępiający przemoc wobec kobiet w islamie. Pokazał w nim maltretowane kobiety z cytatami z Koranu wypisanymi na ciele.
Theo van Gogh chciał nakręcić w Stanach Zjednoczonych remaki trzech swoich filmów, między innymi „Interview”. Po jego śmierci producenci Bruce Weiss i Gijs van de Westelaken postanowili spełnić to marzenie w jego imieniu i w tym momencie na scenę wkroczył Buscemi. Druga wersja „Interview” powstała z udziałem oryginalnej ekipy van Gogha i z użyciem podobnej techniki filmowania. Wersja Buscemiego jest lżejsza i chyba bardziej przystosowana do gustu amerykańskiego odbiorcy. Twórca podkreśla, że „Interview” opowiada przede wszystkim o relacji, jaka nawiązuje się między dziennikarzem a aktorką: to dwoje notorycznych kłamców, którzy chełpią się tym, że w swej pracy rzekomo poszukują prawdy.
Dziwne zdziwienie
W rzeczywistości Buscemi wygląda prawie tak samo jak na ekranie. Ma niesamowity, jakby wiecznie zdziwiony wyraz twarzy. Nie za bardzo nadaje się do głównych ról, ale jako aktor drugoplanowy jest najlepszy w tej branży. Jako dziecko godzinami oglądał telewizję i postanowił zostać aktorem. Kochał swój wielki rodzinny dom w Nowym Jorku, ale marzył o Hollywood. Przyjacielowi jego ojca, Peterowi Millerowi, takie marzenie się spełniło: zagrał nawet główną rolę w pierwszym filmie Roberta Altmana „Przestępcy” (1957). Od czasu do czasu wujek Peter przyjeżdżał do Nowego Jorku, a wtedy Steve zasypywał go pytaniami o jego pracę. – Zawsze miałem poczucie, że to jest możliwe, skoro komuś z mojego otoczenia to się udało. On jednak nie miał takich znajomości, żeby mi pomóc. W końcu wujek Peter porzucił aktorstwo i został bankierem specjalizującym się w inwestycjach.
Błogosławiony kompromis
W szkole Steve trzymał z klasowymi twardzielami i rozśmieszał ich swoimi wygłupami. Był silny, ale nie twardy. Reprezentował szkołę w zapasach i twierdzi, że największe sukcesy odnosił w zawodach drużynowych: mobilizowała go świadomość, że drużyna na niego liczy. Czy miał powodzenie u płci pięknej?
– Nie. Nigdy nie miałem dziewczyny. Tu przerywa i poprawia się: W dziewiątej klasie, kiedy miałem 13 lat, chodziłem z jedną dziewczyną przez dwa tygodnie, potem w liceum miałem inną dziewczynę, znów tylko przez dwa tygodnie. To wszystko. Pierwszą prawdziwą sympatię miał dopiero w 1978 roku, w wieku 21 lat.
Jego ojcu bardzo zależało na tym, żeby synowie mieli zapewnioną przyszłość, więc gdy ukończyli 18 lat, namawiał ich, aby starali się o przyjęcie do służb mundurowych. Steve zdał egzaminy do straży pożarnej. – Ojciec chciał, żebym miał dobrą, pewną pracę. Mówił, że jeśli zostanę strażakiem, będę mógł przejść na emeryturę po 20 latach pracy, pobierać połowę dotychczasowego wynagrodzenia i wtedy być sobie aktorem.
Steve był jednak zdecydowany jechać do Hollywood. John Buscemi nie chciał, żeby syn został aktorem, ale jeszcze bardziej nie chciał, żeby wyjeżdżał z domu. Zaproponował kompromis. Oznajmił Steve’owi, że może pójść do szkoły aktorskiej w Nowym Jorku. Tu właśnie zaprocentował wypadek autobusowy. W wieku 18 lat Steve miał otrzymać od stanu Nowy Jork odszkodowanie w wysokości sześciu tysięcy dolarów. Ojciec zaproponował mu, żeby opłacił z nich naukę w szkole aktorskiej. – Z odszkodowania zapłaciłem czesne w Instytucie Lee Strasberga, kupiłem używany samochód i jeszcze przez jakiś czas starczało mi na życie. Zarabiał również jako pomocnik na stacji benzynowej, tragarz mebli i lodziarz. Dzieciaki bardzo go lubiły.
Początkowo Steve czuł się w Instytucie Strasberga onieśmielony zarówno towarzystwem ludzi z bardziej uprzywilejowanych klas, jak i dogmatycznym podejściem szkoły do „metody”. Nabrał większej pewności siebie, gdy zaczął go uczyć syn Lee Strasberga, John. Powiedział mu, że każda technika jest dobra, jeśli tylko pozwala osiągnąć pożądane efekty. – Kazali nam wyobrażać sobie że jesteśmy na pustyni i że słońce praży, a nie wolno było nawet używać lamp scenicznych, żeby udawały słońce. John natomiast uważał, że jeśli lampy pomagają nam wyobrazić sobie tę całą sytuację, to w porządku. Publiczność o tym nie wie i wcale jej to nie obchodzi. Wieczorami próbował swoich sił jako komik. – Nie było to bardzo oryginalne. Nie mogłem znaleźć własnego stylu. Dlatego w końcu to porzuciłem.
Przez cały ten czas ojciec nie tracił nadziei, że Steve okaże się rozsądny i podejmie pracę w straży pożarnej. Zrobił to w końcu w 1980 roku i przez następne cztery lata pracował jako strażak. W ciągu dnia służył w straży, a wieczorami występował w eksperymentalnych zespołach teatralnych, jak np. The Wooster Group. Razem z Markiem Boonem juniorem założył surrealistyczny duet Steve and Mark. W tym czasie poznał swoją przyszłą żonę, starszą o trzy lata Jo Andres, awangardową choreografkę.
W 1984 roku porzucił pracę w straży, by skupić się na aktorstwie. Choć na dużym ekranie zadebiutował dopiero w wieku 29 lat, dziś ma w swoim dorobku ponad sto filmów. Rzadko zdarzało mu się dokonać złego wyboru, przyjmując jakąś rolę. Pracował dosłownie ze wszystkimi wielkimi niezależnymi reżyserami amerykańskimi naszych czasów (Scorsese, bracia Coen, Jarmusch, Tarantino), stworzył kilka z najbardziej niezwykłych kreacji filmowych ostatnich 20 lat. Przeboje kinowe z jego udziałem – jak „Armageddon” czy „Con Air – lot skazańców” – zwykle są też jego osobistymi sukcesami. Dziś Steve bierze udział w wysokobudżetowych przedsięwzięciach głównie po to, by móc sfinansować skromniejsze filmy, które sam reżyseruje.
Jego reżyserski debiut „Trees Lounge” (1996) okazał się wielkim sukcesem. To urocza, kameralna opowieść, której bohater, lodziarz Tommy, wdaje się w romans z dużo młodszą od siebie dziewczyną. Steve znów mówi, że początkowo był onieśmielony, stając po drugiej stronie kamery, ale później bardzo to polubił. Jego kariera reżyserska toczyła się ze zmiennym szczęściem. Chyba największym sukcesem był serial „Rodzina Soprano”, w którym także występował.
Terapia na gruzach WTC
Nigdy nie zapomniał o swojej jednostce strażackiej. A po zamachu 11 września zdarzyło się coś dziwnego. Buscemi włożył swój stary mundur i poszedł na gruzy World Trade Center. Nie bardzo wiedział, co miałby tam robić, ale czuł, że tak właśnie powinien postąpić. – Pierwszego dnia poszedłem tam sam, podchodziłem coraz bliżej i w końcu spotkałem kolegów z dawnej jednostki. Powiedziałem, że chcę z nimi pracować, a oni tylko spytali, czy mam rękawice.
Przez pięć dni uprzątał gruz wspólnie z dawnymi kolegami. Wywarło to na nim ogromne wrażenie, pomogło mu przeżyć tragedię 11 września, ale też zmusiło go do zastanowienia nad motywami własnego działania. – To było bardzo dziwne, bo czułem się tam zupełnie bezpiecznie, a nawet sprawiało mi to przyjemność. Po prostu kopałem i ładowałem gruzy do wiadra, a potem podawałem je dalej. Czasami robiło się nieswojo, kiedy transportowano obok nas ciała w plastikowych workach lub trzeba było pomóc w przenoszeniu zwłok do zaimprowizowanej kostnicy. Byłem wdzięczny za to, że mogłem znów pracować z dawnymi towarzyszami.
Znowu poczuł ducha braterstwa, choć miał świadomość, że nie powinno mu to sprawiać takiej radości. – Piątego dnia zdałem sobie sprawę, że bardziej zawadzam, niż pomagam. Nie chciałem być po prostu kimś, kto tylko się kręci i nic nie robi, więc przestałem tam przychodzić. Dopiero wtedy ogarnęło mnie straszne przygnębienie z powodu tego, co się stało. Dopóki byłem na miejscu, z chłopakami, czułem się dobrze.
Podczas spotkania w londyńskim National Film Theatre spytano Steve’a, jak udało mu się uniknąć zaszufladkowania. – Wcale mi się nie udało – odpowiada z typową dla siebie szczerością. Opowiada publiczności o swojej pierwszej roli w filmie „Parting Glances”, w którym grał człowieka chorego na AIDS. To jedna z ról, z których jest najbardziej dumny. – Mój bohater był bystry, zabawny, uszczypliwy. Po tym filmie się spodziewałem, że będę grać takie właśnie postacie. Byłem ogromnie zaskoczony, gdy zaczęto mnie obsadzać w rolach przestępców i ludzi niezrównoważonych. Gdyby chciał przełamać ten stereotyp, mówi półżartem, musiałby sam zrealizować taki film.
– Nie uważam swoich bohaterów za nieudaczników. Nie rozumiem, dlaczego ludzi dzieli się na tych, którzy odnoszą sukces, i na nieudaczników. Moje postacie mają problemy i muszą walczyć. Próbują żyć po swojemu.
Simon Hattenstone