Donald Tusk: "Nie" posunął się za daleko i stąd proces
Dziś o godzinie 10.00 ma być znana decyzja warszawskiego sądu w sprawie, którą Donald Tusk wytoczył redaktorowi naczelnemu tygodnika "Nie" Jerzemu Urbanowi. Chodzi o publikację z 29 marca, w której dziennikarze mieli podsłuchać premiera, jak rozmawia z innymi VIP-ami na trybunie honorowej Stadionu Narodowego, używając nieparlamentarnego języka. Jak się później okazało, była to zmyślona historia z okazji 1 kwietnia.
Premier uważa, że tygodnik "Nie" posunął się za daleko i stąd proces. Nie ma jednak żadnych roszczeń finansowych, chodzi tylko o przeprosiny. Tymczasem Jerzy Urban nie zamierza przepraszać, bo - jak twierdzi - Donald Tusk obraził się o żart. - Ohydny żart ale jednak żart - mówił przed pierwszą rozprawą Urban. Jego zdaniem żartu nie da się oceniać w kategoriach prawda-fałsz, bo istotą żartu jest podanie nieprawdy.
Jego pełnomocnik mecenas Włodzimierz Sarna w ostatnim słowie do sądu apelował, by nie kończyć w XXI wieku z wielowiekową tradycją żartów primaaprilisowych. - Źle by się stało, gdyby się okazało, że można żartować z innych osób, ale nie można z premiera - mówił mecenas. Jego zdaniem nie ma mowy o zniewadze. - Skoro premier innemu dziennikarzowi mówi w wywiadzie, że gdy nie ma kamer, klnie jak szewc, bo jest chłopakiem z podwórka, to nie może się obrażać za żart w tygodniku - powiedział Włodzimierz Sarna.
Z kolei pełnomocniczka premiera Magdalena Witkowska podtrzymała powództwo. W mowie końcowej powiedziała, że cała sprawa jest "chichotem historii". - Osoba, która walczyła o wolność słowa, spiera się z kimś, kto będąc rzecznikiem rządu PRL, za podobny żart straciłby stanowisko - mówiła.
Sąd w procesie nie przesłuchał ani premiera Donalda Tuska, ani Jerzego Urbana. Uznał, że nie ma takiej potrzeby. Jedynym świadkiem był współautor tekstu.