Donald Trump i US Navy planują największy program zbrojeniowy od zimnej wojny. To znak nowych, niebezpiecznych czasów
Marynarka wojenna USA, zachęcona wojowniczymi deklaracjami nowego prezydenta, celuje w największy od dziesięcioleci program zbrojeniowy. To kolejny sygnał, że świat wchodzi w okres napięć niewidzianych od czasów zimnej wojny.
11.01.2017 | aktual.: 13.01.2017 08:42
Donald Trump w kampanii solennie obiecywał, że podźwignie zachwianą pozycję Ameryki i znów - jak brzmiało jego hasło wyborcze - uczyni ją wielką. Jednym z fundamentów retoryki miliardera była zapowiedź odbudowy potęgi militarnej Stanów Zjednoczonych, która miała zostać niebezpiecznie osłabiona przez ośmioletnie rządy Baracka Obamy.
Niezależnie od tego, na ile retoryka Trumpa jest w pełni uprawniona, jego obietnice w wielu wojskowych kręgach zostały przyjęte z dużymi nadziejami. Nie da się ukryć, że po kryzysie finansowym w 2008 roku budżet Pentagonu został poważnie uszczuplony. Wiele programów modernizacyjnych i zakupów nowego uzbrojenia odwleczono w czasie lub ograniczono. Co prawda przewaga militarna Ameryki nad resztą świata nadal jest ogromna, niemniej w ostatnich latach zauważalnie stopniała.
Trump jeszcze w kampanii roztoczył wizję największego od czasów Ronalda Reagana programu zbrojeniowego, którego sztandarową pozycją była obietnica rozbudowy marynarki wojennej do 350 okrętów (z obecnych 275). Siły morskie najwyraźniej stały się oczkiem w głowie prezydenta elekta, co nie powinno dziwić, patrząc na to, jak może wyglądać jego polityka zagraniczna.
Nowy przywódca USA wielokrotnie dawał do zrozumienia, że będzie dążyć do resetu z Rosją, przy jednoczesnym zaostrzeniu kursu wobec Chin. Kierując się tą logiką, siły lądowe - odgrywające kluczową rolę na europejskim teatrze działań - muszą stracić na znaczeniu na rzecz marynarki wojennej, mającej pierwszoplanowe znaczenie na obszarze zachodniego Pacyfiku. Już Obama zdawał sobie z tego sprawę, decydując o "zwrocie ku Azji" i przeniesieniu tam głównego ciężaru sił USA. Trump wzmocni ten trend, bo zapowiada bardziej konfrontacyjną politykę wobec Państwa Środka.
Więcej okrętów, więcej pieniędzy
Deklaracje prezydenta elekta najwyraźniej były dla planistów US Navy niczym wiatr w żagle, bo poszli jeszcze dalej ogłaszając, że potrzebują w sumie nie 350, a 355 okrętów. Znamienne jest, że jeszcze w 2014 roku przyjęty plan zakładał "skromną" rozbudowę marynarki do 308 jednostek.
Według nowych założeń siły morskie miałyby się wzbogacić m.in. o dodatkowy lotniskowiec (ich liczba wzrosłaby z 11 do 12 - najwięcej od czasów II wojny światowej)
, 18 uderzeniowych okrętów podwodnych (z 48 do 66), 16 niszczycieli i krążowników (z 88 do 104) oraz cztery duże okręty desantowe (z 34 do 38). Ze źródeł, do których dotarł portal Defense News, stan osobowy US Navy wzrósłby z 324 tys. ludzi do 340-350 tys.
Aby zrealizować tak ambitny program potrzeba dodatkowo od 4 do 5,5 mld dol. rocznie przez co najmniej kilkanaście najbliższych lat. Oznaczałoby to zwiększenie obecnych środków, które US Navy przeznacza na budowę nowych okrętów, o grubo ponad jedną trzecią. I tu leży pies pogrzebany, bo nie bardzo wiadomo, skąd nowa administracja weźmie na to pieniądze, biorąc pod uwagę, jak wiele innych kosztownych obietnic ma do zrealizowania.
Lawrence J. Korb, emerytowany oficer US Navy i członek gabinetu w czasie prezydentury Regana, ocenił w rozmowie z Associated Press, że nakreślony plan 355 okrętów jest nierealistyczny finansowo, chyba że Trump podniesie budżet Pentagonu do "poziomów, jakich nigdy nie widzieliśmy". - Nigdy nie masz wystarczającej ilości pieniędzy, aby kupić perfekcyjną obronę. Musisz iść na kompromisy - powiedział były wojskowy.
Specyfiką sfery obronności jest, że wojskowi zawsze chcą więcej pieniędzy, niż skłonni są im dać politycy. Nakreślony plan 355 okrętów będzie przedmiotem budżetowych negocjacji w Kongresie, więc nie sposób przewidzieć, ile ostanie się z pierwotnej propozycji. Choć można się spodziewać, że jednak nakłady na US Navy zostaną znacząco zwiększone. Wielu analityków zgadza się bowiem, że zdolności obronne USA w zakresie sił morskich w ostatnich latach szczególnie ucierpiały.
Świat wchodzi w niebezpieczny okres
W to, że dla marynarki nadchodzą tłuste lata, z pewnością wierzy rynek, bo notowania giełdowe koncernów, w rękach których znajdują się najważniejsze stocznie, od zwycięstwa Trumpa stale idą w górę. To jednak może być również wąskie gardło ambitnych zamierzeń, bo po latach postzimnowojennych i postkryzysowych cięć, możliwości produkcyjne i remontowe amerykańskiego przemysłu stoczniowego mocno się skurczyły. Tu także potrzebne będą nowe inwestycje.
Tak czy inaczej, zdaniem przedstawicieli branży większa flota nie tylko wzmocni potencjał obronny USA, ale przysłuży się zarówno samym marynarzom, jak i okrętom. Dzięki częstszej rotacji misje byłyby krótsze i mniej męczące, a stocznie miałyby więcej czasu na przeglądy techniczne i remonty - pisze AP.
Plany największej od dekad rozbudowy marynarki wojennej USA są kolejnym sygnałem, że świat wchodzi w okres napięć niewidzianych od czasów zimnej wojny. Ameryka zbroi się przede wszystkim przeciwko dynamicznie rosnącym w potęgę i coraz bardziej asertywnym Chinom. W mniejszym stopniu obawia się Rosji, która w długim terminie nie będzie stanowić dla Waszyngtonu zagrożenia, a może stać się nawet sprzymierzeńcem przeciwko Pekinowi.
W świetle powyższego nawet zwiększenie liczebności US Navy do 355 okrętów może okazać się niewystarczające. Według niektórych prognoz już w 2030 roku Chińczycy mogą dysponować marynarką wojenną liczącą 415 jednostek. Nawet biorąc pod uwagę jakościową przewagę Amerykanów, trzeba pamiętać, że ich siły są rozproszone niemal po całym globie. To oznacza, że na samym zachodnim Pacyfiku mogą mieć poważne kłopoty z utrzymaniem dotychczasowej dominacji.