Polska"Doktor Potwór" i oddział bydlaków - katowali Polaków

"Doktor Potwór" i oddział bydlaków - katowali Polaków

Okrucieństwo oddziału Oskara Dirlewangera robiło wrażenie nawet na największych zbrodniarzach wojennych - pisze "Polska Zbrojna". Gwałty, mordy i rabunku były wizytówką tej brygady "prawdziwych bydlaków".

"Doktor Potwór" i oddział bydlaków - katowali Polaków
Źródło zdjęć: © Polska Zbrojna

02.06.2011 12:05

Inteligentny i odważny do szaleństwa. Doktor politologii. Odznaczony Krzyżem Żelaznym w czasie I wojny światowej. Te informacje nie mówią jednak całej prawdy o Oskarze Dirlewangerze, jednym z największych ludobójców, jakich znał świat. Był on bowiem także wyjątkowym sadystą, dla którego okrucieństwo nie miało granic. Zanim w 1940 roku trafił do SS, został skazany na dwa lata więzienia za gwałt na 13-letniej dziewczynce. Kryminalna przeszłość nie przeszkodziła jednak Dirlewangerowi w późniejszej karierze. Wręcz przeciwnie - psychopatyczna osobowość pomogła mu w szybkim awansie. Dowodzona przez niego jednostka wszędzie pozostawiała po sobie niezliczone ofiary gwałtów, mordów i rabunków.

Prawdziwe bydlaki

Nawet jak na obyczaje SS, według których zbrodnia była normą, Dirlewanger i jego ludzie wyróżniali się szczególnymi "osiągnięciami". Wielokrotnie różni dowódcy niemieccy interweniowali u szefa SS Heinricha Himmlera, by odwołał jednostkę z ich terenu z uwagi na jej nieporównywalną z niczym brutalność. Okrucieństwo dirlewangerowców robiło wrażenie nawet na innych zbrodniarzach wojennych. Na przykład obergruppenführer SS Hermann Fegelein (ożenił się z siostrą partnerki Adolfa Hitlera, Evy Braun) tak opisywał swemu wodzowi ludzi Dirlewangera: "Mein Führer, to prawdziwe bydlaki". "Doktor Potwór" miał jednak potężnych protektorów, cieszył się sympatią samego Himmlera, a także generalnego gubernatora okupowanej Polski Hansa Franka. Według nich znakomicie wywiązywał się ze swojego zdania, którym była "eliminacja bandytów", czyli wrogów III Rzeszy.

W 1940 roku powierzono Dirlewangerowi sformowanie karnej jednostki złożonej z niemieckich kryminalistów. Na początku byli to sami kłusownicy, potem jednak, w miarę jak rosły straty oddziału, wcielano do niego kogo popadnie - głównie przebywających w obozach koncentracyjnych niemieckich przestępców. Dawano im wybór: wstąpić do oddziału albo zginąć w obozie. Kadra jednostki była całkowicie pozbawiona morale i dyscypliny, ale Dirlewanger poradził sobie i z tym. Aby utrzymać porządek, był dla swoich ludzi równie bezwzględny jak dla wrogów. Podczas natarcia jechał w czołgu i strzelał w plecy tym, którzy jego zdaniem poruszali się zbyt opieszale. Co czwartek urządzał pokazowe egzekucje - kazał wieszać jeńców i swoich podkomendnych, którzy akurat czymś mu się narazili. Dla ludzi Dirlewangera sprawa była jasna: idziesz do ataku, być może przeżyjesz, nie chcesz iść, zginiesz na pewno.

Przed wybuchem powstania warszawskiego banda Dirlewangera zwalczała partyzantkę sowiecką na Białorusi, dała też o sobie znać na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Działania te polegały głównie na tym, że dirlewangerowcy otaczali wioskę, spędzali wszystkich mieszkańców do stodoły, którą następnie podpalali. Są relacje świadków mówiące o tym, że Dirlewanger osobiście wyrwał kobiecie niemowlę i rzucił je w ogień.

W sierpniu 1944 roku, po wybuchu powstania, wzmocniony dodatkowymi kilkuset kryminalistami oddział skierowano na Wolę. Członkom formacji, którzy w walce z Polakami zasłużą na Krzyż Żelazny II klasy, obiecano po zakończeniu wojny wolność. W składzie brygady znaleźli się też tak zwani hiwisi, czyli sowieccy jeńcy, którzy w zamian za darowanie życia przeszli na stronę Niemców. Inna sprawa, że jednostka była wyjątkowo źle zaopatrzona. Nie miała nowoczesnej broni i amunicji, nie brakowało jej tylko alkoholu. Zamroczeni wódką, słabo wyszkoleni i wyekwipowani degeneraci, gnani przez swojego dowódcę do nieskoordynowanych ataków na polskie barykady, ponosili kolosalne straty, które szybko uzupełniano kolejnymi skazańcami. Jeśli odnosili jakiekolwiek sukcesy, to tylko w sytuacjach, gdy pędzili przed sobą ludność cywilną z okolicznych domów, w charakterze żywych tarcz. W ten sposób opanowali wiele barykad, gdyż polscy żołnierze w takich sytuacjach wycofywali się bez walki.

Świadectwo zbrodni

Ogrom zbrodni Dirlewangera i jego hord znany jest między innymi dzięki relacji Mathiasa Schencka, z pochodzenia Belga, przymusowo wcielonego do Wehrmachtu. Był on saperem szturmowym, który torował zwyrodnialcom drogę podczas ich ataków, wysadzając drzwi, bramy i inne przeszkody. Pod koniec wojny życie uratowała mu polska rodzina, która przygarnęła go po tym, jak złamał nogę, uciekając przez czerwonoarmistami. Gdy szczęśliwie wrócił do domu, postanowił dać świadectwo zbrodni popełnionych przez esesmanów w czasie powstania. - Za każdym razem, kiedy szturmowaliśmy piwnicę, a były w niej kobiety, dirlewangerowcy je gwałcili, często nie wypuszczając broni z rąk - wspominał.

Opisy Schencka są tak drastyczne, że mogą wydawać się nieprawdopodobne. Zostały one jednak w większości potwierdzone przez historyków. Choćby relacja o zbrodni dokonanej na Woli w ochronce dla prawosławnych dzieci, gdzie Niemcy zatłukli kolbami około pięciuset maluchów. W trakcie pacyfikacji polowego szpitala na Starym Mieście, gdzie Polacy opiekowali się również rannymi Niemcami, dirlewangerowcy wymordowali wszystkich polskich pacjentów. Ranni Niemcy błagali rodaków, by darowali życie Polakom, niestety – bez skutku. Oszczędzono tylko pielęgniarki i lekarza, których jednak później spotkał znacznie gorszy los.

Oto inna relacja Schencka: Wdrapaliśmy się z kolegą po gruzach, żeby zobaczyć, co się dzieje. Żołnierze wszystkich formacji: Wehrmacht, SS, kozacy od Kamińskiego, chłopcy z Hitlerjugend; gwizdy, nawoływania. Dirlewanger stał ze swoimi ludźmi i śmiał się. Przez plac pędzili pielęgniarki z tego lazaretu, nagie, z rękami na głowie. Po nogach ciekła im krew. Za nimi ciągnęli lekarza z pętlą na szyi. Miał na sobie kawałek szmaty, czerwonej, może od krwi, i kolczastą koronę na głowie. Szli pod szubienicę, na której kołysało się już kilka ciał. Kiedy wieszali jedną z sióstr, Dirlewanger kopnął cegły spod jej nóg. Nie mogłem na to patrzeć. Pobiegliśmy z kolegą do kwatery, ale na ulicach kozacy Kamińskiego pędzili cywilów. (...) Obok upadła Polka w ciąży. Jeden z kozaków zawrócił i zdzielił ją pejczem. Próbowała uciekać na czworakach. Stratowali ją końmi.

Jak ryba w wodzie

W czasie powstania Dirlewanger czuł się jak ryba w wodzie. Z dumą meldował Himmlerowi o swoich kolejnych "sukcesach". Widocznie na przełożonych jego raporty zrobiły duże wrażenie, gdyż 30 września otrzymał Krzyż Rycerski, a w październiku Hans Frank wydał na cześć "bohatera" uroczysty obiad na Wawelu.

Po stłumieniu powstania oddział Dirlewangera skierowano do pacyfikacji zrywu niepodległościowego na Słowacji.

W lutym 1945 roku brygada rozrosła się do rozmiarów dywizji (36 Dywizja Grenadierów SS "Dirlewanger"), ale sam jej patron nie zdążył nacieszyć się dowództwem, gdyż został, po raz dwunasty, ranny i odesłany na tyły. Jego następca nie potrafił utrzymać dyscypliny i został przez swoich podkomendnych zlinczowany.

Wkrótce po zakończeniu wojny, na początku czerwca 1945 roku, Dirlewangera zatrzymano we francuskiej strefie okupacyjnej i osadzono w areszcie. 7 czerwca znaleziono w celi jego zmasakrowane zwłoki. Prawdopodobnie został pobity na śmierć przez pilnujących go polskich żołnierzy, służących w armii francuskiej, choć oficjalnie nigdy nie potwierdzono tej informacji.

Szacuje się, że oddział Oskara Dirlewangera zamordował około stu tysięcy ludzi, głównie w Polsce i na Białorusi. Była to formacja, którą trudno nazywać wojskiem. Jej członkowie nie nosili dystynkcji, mieli jedynie naszywki z godłem formacji (dwa skrzyżowane karabiny i granat) oraz dwie błyskawice na kołnierzach. Oprócz niesłychanej brutalności ich cechą rozpoznawczą był niechlujny wygląd, wieczny stan upojenia alkoholowego oraz bardzo niski poziom wyszkolenia (ogółem w czasie powstania warszawskiego jednostka straciła 2733 ludzi, co stanowiło 315% stanu wyjściowego z 1 sierpnia).

Żaden z członków zbrodniczej brygady nie odpowiedział przed polskim sądem za swoje czyny, gdyż władze PRL nie zabiegały o ich wydanie.

Jakub Czarniak, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)