Świat"Do Rzeczy": Arsenał wuja Sama

"Do Rzeczy": Arsenał wuja Sama

W Ameryce wolny rynek kończy się tam, gdzie zaczyna się branża zbrojeniowa. Waszyngton chucha i dmucha na swoją zbrojeniówkę, która dzięki temu nie ma sobie równych na świecie - pisze Piotr Włoczyk w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".

"Do Rzeczy": Arsenał wuja Sama
Źródło zdjęć: © PAP/EPA

08.04.2016 | aktual.: 15.04.2016 17:34

Andover to małe, senne miasteczko w stanie Massachusetts, 30 km na północ od Bostonu. Zapewne nie wyróżniałoby się ono niczym szczególnym na tle innych uroczych miejscowości Nowej Anglii, gdyby nie dwie gigantyczne hale stojące przy międzystanowej autostradzie nr 93.

To właśnie tu mieści się kompleks przemysłowy Raytheona, czwartego co do wielkości producenta broni na świecie (jego roczny obrót przekracza 20 mld dol.). Liczba zabezpieczeń nie pozostawia wątpliwości: Amerykanom bardzo zależy, żeby sekrety, które skrywa to miejsce, nie wydostały się na zewnątrz.

Koncern wyspecjalizował się w produkcji kierowanych pocisków rakietowych i obecnie jest ich największym producentem na świecie. Jego flagowe produkty zna każdy fan powieści Toma Clancy’ego: pociski manewrujące Tomahawk, ręczne wyrzutnie przeciwlotnicze Stinger, a także zestawy przeciwlotnicze i przeciwrakietowe średniego zasięgu Patriot, o których głośno zrobiło się podczas wojny w Zatoce Perskiej.

Amerykanie z Raytheona biją się obecnie z międzynarodowym konsorcjum MEADS o kontrakt na dostarczenie Polsce rakietowych zestawów obrony przeciwlotniczej w ramach programu „Wisła”. Jego koszt to minimum kilkanaście miliardów złotych. „Wisła” jest najdroższym projektem modernizacyjnym realizowanym przez nasze wojsko.

Jeżeli jednak MON nie wybierze systemu Patriot, to i tak rakiety produkowane w Andover znajdą się w Polsce. Tyle tylko, że to nie my za nie zapłacimy. Antybalistyczne pociski produkcji Raytheona zostaną umieszczone w bazie w Redzikowie (ma ona osiągnąć pełną gotowość operacyjną w 2018 r.).

Parasol nad branżą

Wielu pracowników Raytheona to byli wojskowi. Jeden z nich tłumaczy, że potencjalni pracownicy w procesie rekrutacyjnym wypełniają bardzo obszerną ankietę, w której powinni odkryć swoje wszystkie, nawet najbardziej kompromitujące karty z przeszłości. Chodzi o wszystko, co mogłoby narażać na szantaż lub stanowiłoby okazję do zwerbowania przez obcy wywiad.

– Lepiej nic nie ukrywać, bo proces weryfikacyjny jest bardzo skrupulatny. Każdy mógł popełnić w życiu błędy – narkotyki, romanse etc. – ale trzeba się do nich przyznać. Kłamanie na temat przeszłości z miejsca dyskwalifikuje, nawet jeżeli było to coś mało istotnego – słyszymy.

Jeżeli weryfikacja treści ankiety przebiegnie pomyślnie, to nowo zatrudnieni pracownicy firmy zbrojeniowej otrzymują certyfikat bezpieczeństwa. Wystawiany jest on przez amerykański rząd, mimo że Raytheon to zupełnie prywatna firma (Amerykanie, w przeciwieństwie choćby do Francuzów czy Rosjan, swoje uzbrojenie produkują w prywatnych koncernach).

Waszyngton bardzo dba o to, by zaawansowane technologicznie uzbrojenie made in USA nie wpadło w niepowołane ręce. Dopiero gdy Biały Dom uzna, że transakcja z danym krajem nie zagraża bezpieczeństwu USA, starający się o nią koncern dostaje zielone światło dla realizacji zamówienia. Dlatego właśnie polskie władze o ewentualnym zakupie patriotów rozmawiają bezpośrednio z amerykańskim rządem.

Obostrzenia w eksporcie bywają czasem bolesne, ale amerykańskie koncerny muszą się z tym pogodzić, jeżeli chcą liczyć na zamówienia z Pentagonu.

Na przykład: absolutny zakaz sprzedaży za granicę supernowoczesnego myśliwca F-22 Raptor przyczynił się do przedwczesnego zakończenia tego programu (realizowanego przez Lockheed Martina i Boeinga). Nawet Izrael nie miał prawa kupić tego samolotu. W ten sposób Pentagon chciał mieć pewność, że superzaawansowana technologia nigdy nie wpadnie w ręce Rosjan lub Chińczyków. Zakaz eksportu wpłynął jednak tym samym na ogromny skok ceny pojedynczego samolotu, która w końcu została przez Waszyngton uznana za zbyt wysoką. W ten sposób program kosztujący blisko 70 mld dol. zakończył się dostarczeniem amerykańskim siłom zbrojnym jedynie 187 myśliwców F-22 Raptor.

O wolnym rynku w amerykańskim sektorze zbrojeniowym nie ma więc mowy.

Bez konkurencji

Akcje amerykańskich firm zbrojeniowych należą do najbezpieczniejszych na Wall Street. Nic dziwnego - mimo cięć w wydatkach na wojsko w ostatnich latach Amerykanie wciąż przeznaczają na ten cel astronomiczne kwoty.

Jeszcze do niedawna mówiło się, że Amerykanie wydają na obronę więcej niż reszta świata razem wzięta. Dzisiaj jest to już nieaktualne z uwagi na znaczne zwiększenie budżetów obronnych Rosji i Chin, a także spadek amerykańskich nakładów na armię. Na początku rządów Baracka Obamy Amerykanie wydawali na wojsko ok. 700 mld dol. rocznie, teraz przeznaczają na ten cel ok. 100 mld dol. mniej. Wciąż jednak USA odpowiadają za ok. 40 proc. światowych wydatków na obronność.

Kompleks wojskowo- przemysłowy, przed którym ostrzegał w 1961 r. w swoim ostatnim przemówieniu prezydent Dwight Eisenhower, wciąż jest potężny, o co dbają tabuny lobbystów.

W obecnym budżecie Pentagonu tylko na zakup nowego sprzętu przeznaczono 107 mld dol. Kolejne 69,8 mld dol. przekazano na rozwój programów obronnych. Dla porównania: roczny budżet polskiego MON nie przekracza 10 mld dol.

Same zamówienia lotnicze na 2016 r. kosztują Amerykanów blisko 50 mld dol. Departament Obrony dostanie w tym roku za te pieniądze m.in. 57 myśliwców F-35 Lightning II i 300 helikopterów.

Nie powinno więc dziwić, że listę 100 największych światowych firm zbrojeniowych, przygotowaną przez Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI), całkowicie zdominowali Amerykanie i to oni są największymi na świecie eksporterami uzbrojenia.

Największa polska firma z tego sektora – Polska Grupa Zbrojeniowa – znalazła się na 67. miejscu ze sprzedażą na poziomie 1,27 mld dol.

Przewaga USA jest w tej dziedzinie przytłaczająca: amerykańskie koncerny za wyprodukowaną przez siebie broń zainkasowały w 2014 r. ok. 220 mld dol. (na całym świecie, według danych SIPRI, sprzedano wówczas broni za 401 mld dol.).

Pieniądze, które płyną do amerykańskiej zbrojeniówki, są tak gigantyczne, że siłą rzeczy marnotrawstwo liczone jest nie w milionach, ale w grubych miliardach.

Jak pokazuje najnowszy raport Center for Strategic and International Studies, Amerykanie wydali w pierwszej dekadzie XXI w. 51,2 mld dol. na rozwój 15 systemów uzbrojenia, które nigdy nie doczekały się wdrożenia! Wśród nich znalazł się VH-71 Kestrel, który miał zastąpić obecnie używane Marine One, czyli helikoptery wożące prezydenta i jego świtę.

Projekt został skasowany w 2009 r., gdy Pentagon uznał w końcu, że kontynuowanie prac będzie ekonomicznie nieopłacalne. Wyprodukowanie 28 helikopterów miało bowiem kosztować amerykańskich podatników... 13 mld dol., co sprawiłoby, że byłby to najdroższy helikopter w historii (500 mln dol. za sztukę). W ten sposób Amerykanie pobili jednak cenowy rekord. Wydali 4,4 mld dol. na śmigłowiec, który nigdy nie wszedł do seryjnej produkcji.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (19)