Dlaczego ludzie idą w góry? Bo są

5 marca czterech Polaków zdobyło Broad Peak (8047 m). Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zginęli w zejściu. Zawsze wtedy stawiane jest pytanie, dlaczego ludzie idą w góry?

Dlaczego ludzie idą w góry? Bo są
Źródło zdjęć: © www.polskihimalaizmzimowy.pl

27.03.2013 | aktual.: 27.03.2013 13:07

– Kiedy zdał pan sobie sprawę, że zszedł pan z Broad Peaku jako ostatni – i koledzy już nie wrócą?

Artur Małek – uczestnik pierwszego wejścia na Broad Peak zimą: Myślę, że drugiej nocy po zdobyciu szczytu wszyscy byliśmy już tego pewni. 25 lat temu Maciek pokazał na Broad Peaku, że szanse są nawet po wielu godzinach. Wtedy zimą przez całą dobę schodził z przedwierzchołka Rocky Summit do obozu IV. Ale trudno było oczekiwać, że tym razem cud zdarzy się po jeszcze dłuższym czasie.

– Wybitny himalaista Andrzej Heinrich, zdobywca trzech ośmiotysięczników, mówił, że wejście na ośmiotysięcznik nie jest warte nawet utraty paznokcia.

– Zgadzam się z tym w stu procentach. To absolutna prawda. Szczególnie dobrze czuję to w górach, wtedy gdy schodzę. Ale sceneria gór wysokich jest czymś niesamowitym. Uczucia podczas wspinaczki, intensywność przeżyć są tak wielkie, że nie osiągnie się tego nigdy tutaj, na dole. Nigdy! Nie ma takiej szansy! Po prostu niemożliwe emocjonalnie jest uczestniczenie w czymś, z czym mamy do czynienia tam u góry. Jeśli chodzi o zaangażowanie, emocje, wagę podejmowanych decyzji – wyprawa na Broad Peak to był mój maksymalny top.

– Andrzej Heinrich zginął pod Everestem. Nie pomyślał pan ani przez chwilę, w nocy, na tej długiej, mroźnej grani Broad Peaku, że może pan nie wrócić?

– Nigdy nie zakładam, że nie wrócę z gór. Chcę mieć z tego radość. W Tatrach podczas każdej wspinaczki można zginąć. Czy zawsze przed wyjazdem mam więc myśleć, że mogę się zabić? Jeśli się z kimś wspina przez dwa miesiące, potem atakuje razem szczyt, jest to trochę jak w kompanii na polu walki. Widziałem, jak działa nasz zespół. W takim towarzystwie można na sobie polegać.

– To był pana pierwszy ośmiotysięcznik – jeden z trzech jeszcze niezdobytych zimą. Od razu olbrzymie wyzwanie…

– Mój pierwszy zdobyty ośmiotysięcznik, ale wcześniej, na Lhotse, byłem już powyżej 8000 m. Żeby zostać uczestnikiem zimowej wyprawy na Broad Peak, musiałem skompletować wykaz przejść, mieć określone osiągnięcia wspinaczkowe, spełnić wyznaczone normy. To trochę jak kwalifikacja olimpijska. Tyle że himalaizm to nie sport stadionowy i czasem zdarza się coś nieoczekiwanego.

– Szliście na wierzchołek dłużej, niż przewidywał kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki. Czy już przed atakiem byliście zmęczeni?

– Wręcz przeciwnie, czuliśmy siłę, to było niesamowite. Mieliśmy doskonałą aklimatyzację. Podczas tej wyprawy wszyscy klepnęliśmy wcześniej 7800 m.

W himalaizmie daje to szansę na bezpieczne zdobycie bez tlenu wysokości 8500 m. Z bazy do obozu II szliśmy siedem godzin, to był nasz najlepszy czas w trakcie wyprawy. Następnego dnia – z obozu II od razu do IV. Mieliśmy z Tomkiem jeden namiot, wypiliśmy po trzy litry płynu, żeby się nawodnić, około godz. 23 poszliśmy spać. Musieliśmy odpocząć po dwóch dniach podejścia. Sen był przerywany, to przecież 7400 m, ale nie rozbieraliśmy się ze skafandrów, więc w śpiworach nie było nam zimno. Odpaliliśmy wcześniej maszynkę gazową, co trochę podgrzało powietrze w namiocie.

– O czym rozmawiał pan z Tomkiem podczas tej ostatniej nocy?

– Co ugotujemy, co zjemy, jak się czujemy. Tyle. Proste, krótkie rozmowy. To nie był przecież biwak pod Babią Górą, ale zimowa noc w Karakorum. Wyruszyliśmy 5 marca o 5.15, od godz. 2 zaczęliśmy się przygotowywać. Woleliśmy nie wychodzić za wcześnie. W środku nocy było bardzo zimno, baliśmy się, że mróz może zmusić nas do odwrotu. Chcieliśmy też mieć te kilka godzin odpoczynku przed atakiem. Gdy wystartowaliśmy, to szczególnie Maciek miał niesamowitą parę. Byłem w szoku, bo poruszał się jak 25-latek. Pogoda była wymarzona, ani jednej chmurki, prawie cisza, ok. 30 stopni mrozu. Po godz. 12 byliśmy na przełęczy. Adam z Maćkiem i Tomkiem szli przede mną, zamykałem pochód. Grań szczytowa zimą okazała się trudniejsza, niż myśleliśmy, ale czuliśmy się świetnie, nastroje były doskonałe. Na przedwierzchołku Rocky Summit (8028 m) rozwiązaliśmy się, tam teren był już łatwiejszy, nie musieliśmy się asekurować.

– Gdy podchodziliście na Rocky Summit, łączył się z wami z bazy Krzysztof Wielicki, powiedział, że robi się późno, zaproponował rozważenie odwrotu. Było już po godz. 15. Nie pomyślał pan wtedy, że może lepiej się cofnąć?

– Nie, nie. Był moment zastanowienia, ale wszyscy zdecydowaliśmy, żeby iść dalej. Gdyby wiało – może byśmy zawrócili, ale warunki były bardzo dobre. Chwila, kiedy przeszedłem Rocky Summit, zdecydowałem, że idę na szczyt i prawdopodobnie nic mi w tym nie przeszkodzi, była jednym z najmocniejszych i najintensywniejszych doświadczeń, jakie miałem w życiu. Za Rocky Summit przekroczyliśmy granicę, której nikt wcześniej zimą nie pokonał. Każdy powiedział sobie: Tak, idę do przodu! To była wielka, indywidualna decyzja, także Tomka i Maćka – i należy ją uszanować. Wiedzieliśmy, że trzeba będzie wracać w nocy, ale mieliśmy czołówki, czuliśmy się dobrze, pogoda miała się utrzymać. Spieszyliśmy się, żeby jak najdłuższy odcinek grani pokonać jeszcze za dnia. Na szczyt doszedłem dokładnie o zachodzie słońca, o 17.50, pół godziny po Adamie, jakieś 10 minut przed Maćkiem i Tomkiem.

– Była chwila euforii? Razem z kolegami przeszedł pan wtedy do historii.

– Jakoś jeszcze tego nie czuję. A na wierzchołku była przede wszystkim niesamowita mobilizacja. Zobaczyłem słońce chowające się za horyzont – i wiedziałem, że teraz zacznie się walka. Po zachodzie słońca warunki zmienią się diametralnie, przyjdzie niesamowite zimno. Mrozu bałem się najbardziej. Na szczycie spędziłem najwyżej pół minuty. Na zdjęciach, które zrobiłem w zejściu, widać już inną barwę śniegu, oświetlanego resztkami światła słonecznego.

– Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski jeszcze szli na szczyt?

– Spotkałem ich przy podstawie kopuły szczytowej. Tomek zaproponował, żebym zawrócił i wszedł z nimi jeszcze raz na wierzchołek, to nakręcimy film. Sprawiał wrażenie świeższego ode mnie, nie miałem wątpliwości, że zdoła przejść grań i wrócić do obozu. Oczywiście nie byłbym w stanie wejść ponownie. Powiedziałem, żeby się nie wygłupiał, jak najszybciej wchodził na szczyt i uciekał z niego. Byłem już zmęczony, Adam gnał w dół, też zamierzałem przyśpieszyć. Maciek, nie chcąc, żebym schodził sam, spytał, czy mógłbym zaczekać i w drodze powrotnej dowiązać się do nich, to będzie bezpieczniej.

– Zaczekał pan?

– Odpowiedziałem, że jeśli poczekam choćby pięć minut, to zamarznę. Chciałem pokonać choć część grani przy ostatniej odrobinie słońca, żeby jak najkrócej być w tej pułapce. Maciek nic nie odpowiedział, pewnie się martwił, czy jestem w stanie sam pokonać grań. Podczas krótkiej rozmowy z nimi tak się wychłodziłem, że wpadłem w drgawki. Groziło mi, że zostanę na tej grani. Przecież to Karakorum, zima, ponad 8000 m.

Tylko ciągły ruch pozwala utrzymać w skafandrze temperaturę pozwalającą na jakieś funkcjonowanie. Oni poszli na wierzchołek, ja zacząłem iść do obozu IV. Wyobrażałem sobie, że niemal biegnę po grani, choć wiadomo, że na tej wysokości to niewykonalne. Tam było najgorzej, grań nigdzie nie schodzi poniżej 8000 m. Coś zamarzło w moim radiotelefonie, mikrofon przy szyi przestał działać. Żeby go uruchomić, musiałbym zdjąć rękawice i wyciągnąć radio z plecaka, co oznaczałoby odmrożenie.

– Maciej Berbeka opisywał swój zimowy odwrót z Rocky Summit w 1988 r. jako gehennę i powolne umieranie.

– Dla organizmu jest to straszne. Ogromny wydatek energii. Podczas tego zejścia schudłem chyba 6 kg. Ze szczytu zwykle idzie się tylko w dół – a wracając z Broad Peaku trzeba jeszcze podejść na przedwierzchołek. To niesamowity wysiłek. Co jakiś czas siadałem na śniegu, ale wiedziałem, że mogę odpoczywać tylko moment. Czułem, jak bardzo jest zimno, musiałem być w ruchu. W sumie skończyło się tylko na odmrożeniu nosa. Na Rocky Summit wchodziłem już w totalnym zmroku, z czołówką, nie było gwiazd ani księżyca. Adam dużą część drogi zdołał przejść w ciągu dnia, dlatego w obozie był już po godz. 21. Moje tempo w nocy niesamowicie spadło, ale wreszcie, z przerwami, dotarłem do przełęczy. Były tam nasze ślady na śnieżnym betonie, musiałem się skupić, żeby ich nie zgubić. Zrobiło się jeszcze zimniej, zaczęło trochę wiać. W końcu straciłem orientację.

– Co się stało?

– Wyczerpały mi się baterie w czołówce. Nie próbowałem ich zmieniać na grani, wiedziałem, że wtedy się wychłodzę. Szukałem zejścia z przełęczy do poręczówek. Zgubiłem się, wszedłem na jakiś nieznany serak. Poręczówki były doczepione poniżej grani. Wisiało tam kilka różnych lin, znalezienie tych właściwych zajęło mi trochę czasu. Pamiętałem, że po zejściu z jednej z nich muszę od razu ostro skręcić w lewo, żeby nie iść nawet 2 m dalej, bo już zaraz zaczynały się szczeliny. Może pod wpływem adrenaliny, jaką miałem w tym zejściu, udało mi się rozpoznać różne szczegóły trasy. Zacząłem zjeżdżać, w miarę jak byłem niżej, robiło się odrobinę cieplej. Mogłem sobie pozwolić na chwilę odpoczynku, wymieniłem wtedy te baterie. Trwało to 40 minut, przy okazji złamałem nóż. Szedłem bardzo powoli, ostrożnie. Niepokoiło mnie trochę, że za mną już nie ma żadnego ruchu. Wreszcie, po godz. 2 w nocy, udało mi się wrócić do namiotu. Adam czekał na mnie z piciem. Byłem bardzo zmęczony, długo leżałem w całym ekwipunku, z czekanem
w dłoni, w rakach.

– Jak przebiegła ta noc?

– Dramatycznie. Przez radiotelefon słyszeliśmy rozmowy Krzyśka z Tomkiem, który mówił, że jest bardzo słaby, ma problemy z oddychaniem, nie jest w stanie iść. Adam i ja też na zmianę z nim rozmawialiśmy, mobilizowaliśmy go, namawialiśmy, żeby jednak próbował schodzić. Mówiłem: Idź na przełęcz! To jedyny ratunek! Po 6.30 już nie odpowiadał. Nic nie wskazywało na to, że Tomkowi może się coś przydarzyć – dopadnie go nagłe zmęczenie czy dozna choroby wysokogórskiej. Maciek mógł stracić równowagę i wpaść w szczelinę, ale tak naprawdę nie wiem przecież, co tam się z nimi stało.

– Czy mogliście im jakoś pomóc?

– Nad ranem Krzysiek prosił, żebyśmy spróbowali iść w górę. Czułem się lepiej, pomyślałem, że muszę jeszcze z siebie wykrzesać trochę sił i wyjść chłopakom naprzeciw. Adam miał do mnie dołączyć. Po 40 minutach marszu odwróciłem się – i stałem 30 m od namiotu.

Kilkunastogodzinny atak szczytowy i dwie noce na tej wysokości sprawiły, że nie byłem w stanie nigdzie podejść. Adam też był strasznie zmęczony, nie mógł nawet niczego się napić, bo od razu wymiotował. On zaczął schodzić, ja na prośbę Krzyśka postanowiłem zostać w IV obozie. To była ostatnia nadzieja, jeszcze wtedy mogliby cudem zejść, nie należało rezygnować z tej szansy. Namówiłem Karima Hayyata, który rano doszedł z dołu i, szukając ich, dotarł pod przełęcz, żeby został ze mną. Dla jednej osoby byłoby to niebezpieczne. Pod wieczór dostaliśmy jednak prognozę, że w nocy pogoda się załamie – i kierownik kazał wracać, żeby nie narazić jeszcze dwóch osób. No i zaczęliśmy schodzić, o północy byliśmy w dwójce, następnego dnia dotarliśmy do bazy.

Jeszcze dwa ośmiotysięczniki, K2 i Nanga Parbat, zostały do zdobycia zimą. Najpierw spróbujemy pewnie zaatakować ten łatwiejszy.

– Pójdzie pan?

– Nie wiem, czy w przyszłości pójdę zimą na Nanga Parbat. Jeszcze nad tym się nie zastanawiałem. Na górze zostali nasi przyjaciele. Bardziej niż przyjaciele. Więź wspinaczkowa jest chyba mocniejsza niż wiele form przyjaźni. Ja z Tomkiem wspinaliśmy się razem codziennie przez miesiąc. Czuliśmy się jak rodzeństwo wspinaczkowe. Uczyliśmy się od siebie, Tomek wszystko chłonął, był pełen entuzjazmu. Wiadomo, jak człowiek się czuje po stracie bliskiej osoby. Trzeba przez to przejść – i zawsze pamiętać o tych, którzy nie wrócili.

Rozmawiał Andrzej Dryszel

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)