Dlaczego aż tak kłamią w sprawie Smoleńska
"Dość Smoleńska" - krzyczą na nas prorządowe gazety i telewizje przy każdej okazji. Ale nie mówią prawdy: one same chcą mówić i mówią o Smoleńsku nawet więcej niż my.
23.01.2012 | aktual.: 23.01.2012 12:09
10 kwietnia 2010 r. około godz. 9 rano dotarłem do redakcji "Wiadomości" na placu Powstańców. Zapowiadała się spokojna sobota, z oczywistym wydarzeniem numer jeden: obchodami 70. rocznicy zbrodni w Katyniu z udziałem śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Reporterzy na miejscu, zadania przydzielone, technika pod kontrolą. Z punktu widzenia planowania dnia wszystko gotowe. Po przejrzeniu Internetu pozostało otworzyć czekającą w kierowniczej kanciapie, zapakowaną w przezroczystą folię, grubą paczkę z weekendową prasą. Zanim po nią sięgnąłem, rzuciłem okiem na trzy umieszczone wysoko, wyciszone telewizory, nastawione na stacje informacyjne. Zobaczyłem czerwono-żółte paski. To wystarczyło. Paczki z gazetami nie otworzyłem ani tej soboty, ani później. Mam ją w domu, jako pamiątkę po dniu, który miał się stać polskim 11 września. Zresztą ta data coraz częściej jest pisana właśnie tak, jak amerykański 11/09–10/04. Niestety, nie ma tu analogi, jeśli chodzi o reakcję państwa na dramatyczne wyzwanie. Nie ma też
podobieństwa w sferze zjednoczenia społeczeństwa. Ale w sensie poczucia w jego znaczącej części, że to, co było – zamyka się w innym etapie, że to na długie lata punkt „zero”, do którego wszyscy się odnosimy – to był nasz 11/09.
Kiedy runie gmach kłamstwa i fałszu
Tydzień, który nastąpił później – do pogrzebu na Wawelu – pozostanie w pamięci jako czas szczególny, być może najważniejszy w życiu. Rzeka ludzi na Krakowskim Przedmieściu, morze zniczy, ponadgodzinne wydania „Wiadomości” najpierw sprzed Pałacu i ze Smoleńska, a później z Krakowa. Poczucie, że bierzemy udział w ważnych wydarzeniach historycznych, wielki żal po ofiarach, ale jednocześnie nutka nadziei, że oto runął gmach kłamstwa i fałszu, który kazał niemal wszystkim dziennikarzom szydzić z wielkiego prezydenta.
Cztery miesiące wcześniej, gdy zawsze odważny Bartek Wróblewski (też wyrzucony z TVP po wyborach prezydenckich) zaprezentował w swoim materiale o rocznicy prezydentury wypowiedź Bronisława Wildsteina oceniającą śp. Lecha Kaczyńskiego jako najlepszego prezydenta wolnej Polski, rozpętała się niesłychana burza. Teraz to samo mówili niemal wszyscy dziennikarze, a co najważniejsze – mówili to zwykli Polacy. Nagle zniknęły te wszystkie klisze, które tak konsekwentnie wpajano obywatelom od roku 2005. Zawalił się cały kod pojęciowy, cała siatka naznaczeń i stygmatyzacji. Skończyła się „medialna okupacja”, ludzie wyrwali z głów niewidzialne kable, którymi płynęły formułowane na tysiąc sposobów, ale zawierające jednolitą treść, przekazy dnia. To był rodzaj pokojowej rewolucji, wypowiedzenie posłuszeństwa, uobywatelnienie, wreszcie – to ważna analogia z Sierpniem ’80 – odblokowanie własnego języka. Polacy zaczęli własnymi słowami opisywać własne uczucia. Każdy mógł mówić, i wielu mówiło.
Najpierw przybrali żałobne maski
W tygodniu żałoby narodowej media te orkiestrowe, powtarzające jak echo wskazany przekaz – utraciły władzę nad umysłami i – co nawet ważniejsze – uczuciami obywateli (to były uczucia, nie „emocje”). Atmosfera była taka, że PR-owcy Radosława Sikorskiego („były prezydent Lech Kaczyński”) czy Janusza Palikota (nie trzeba cytować, nazwisko mówi wszystko) zastanawiali się, czy przed ich pracodawcami jest jeszcze polityczna przyszłość. Skompromitowani wówczas politycy rozsądnie schowali się do mysich dziur, ale dawni prześmiewcy ze świata mediów schować się nie mogli – to byłaby kapitulacja. Przybrali więc żałobne maski, obniżyli głosy i założyli ciemne garnitury, ale sami czuli, że w nowych rolach wypadają sztucznie, że ludzie wyczuwają fałsz i nienaturalność. Próbowali więc uciekać w stronę „technicznego” opisu zdarzenia, czyli traktować Smoleńsk wyłącznie jak katastrofę lotniczą gdzieś daleko stąd, dotykającą nas dość jedynie pośrednio, którą trzeba zwizualizować i zanalizować, ale której można nie przeżywać. I
może by się tak dało, gdyby nie ten plac przed pałacem, wypełniony po brzegi zniczami, i nie ta kilometrowa kolejka do trumien śp. pary prezydenckiej.
Media – te związane z przemysłem pogardy – nie miały więc wyjścia: musiały dać z siebie wszystko. I wbrew sobie podjąć ton drugiej strony – ton autentyczny, wyrastający tak z osobistego przeżycia, jak i ze zrozumienia momentu dziejowego. I dlatego niezwykle nośny. Rzucenie otwartego wyzwania nie wchodziło w grę, ponieważ groziło klęską całkowitą; ten system wie, kiedy musi się taktycznie wycofać. Próbowano rozwiązać problem groźnej, rodzącej się jedności, wybierając za pole starcia Wawel jako miejsce pochówku głowy państwa, ale i tu zabrakło szczęścia: zdecydowany, kluczowy głos abpa Michalika w tej sprawie pokazał ryzyko zderzenia z wolą Kościoła, a dojrzałe zachowanie kard. Dziwisza uniemożliwiło granie na podział wśród hierarchów. Spór o Wawel mógł posłużyć co najwyżej za sposób policzenia się, zbadania zasobów i za pierwszy sygnał do zaniepokojonego, i dostrzegającego zachodzące procesy establishmentu. Realne starcie odłożono na czas po pogrzebie, na czas kampanii i śledztwa smoleńskiego. Media musiały
chwilowo skapitulować. Musiały przez tydzień mówić nie swoim językiem, musiały złożyć pokłon nienawidzonemu prezydentowi. Musiały sobie zaprzeczyć.
Potem mobilizacja mediów rządowych
Jak wiemy, chwilę później kampanijne starcie media głównego nurtu wygrały. Wybory były zresztą czynnikiem niezwykle sprzyjającym gaszeniu atmosfery smoleńskiej, ponieważ pozwalały bardzo łatwo polityzować Smoleńsk. Bo tak naprawdę polityzowała strona rzekomo zwalczająca polityzację, prostą metodą polegającą na… oskarżaniu rywala o rzekomo instrumentalne traktowanie tragedii. Nie przejmowano się tym, że Jarosław Kaczyński naprawdę konsekwentnie odłożył ten temat „na potem”, a jego ówczesne otoczenie poszło nawet dalej, dochodząc do kuriozalnych hippisowskich śpiewów i tańców przed debatą telewizyjną. W każdym razie proces polityczny, siłą rzeczy odwołujący się do ram „starego świata” i do dawnych pojęć, pozwolił na dość szybkie przywrócenie wciąż chwiejnego, ale jednak wyraźnego panowania mediów III RP nad obywatelami. Pewnie potrzebne było parę rozmów dyscyplinujących, parę psychologiczno-politycznych seansów stawiania do pionu, parę osobistych przykładów „niepękania”, pewnie zaważyła ogromna przewaga
ilościowa, pewnie zmobilizowano „służbowych”, ale fakt jest faktem: „powstanie” szybko ograniczono do ściśle nakreślonych do tego politycznych ram. Wystarczyło jeszcze zorganizować parę pokazowych „procesów” medialnych, wytoczonych np. aktorowi Mariuszowi Bulskiemu, bohaterowi filmu „Solidarni 2010”, i większość zrozumiała, że władza wciąż jest tam, gdzie była, i nadal może uśmiercać społecznie. Oczywiście, dla wielu osób doświadczenie Smoleńska stało się momentem dojrzałego „non possumus”, któremu pozostają wierni do dziś dzień, ale jednak mówimy o niewielkiej mniejszości.
Można powiedzieć: skoro tak szybko „powstanie” upadło, to w czym problem? Otóż problem w tym, że w ogóle wybuchło, i że tak szybko się rozprzestrzeniło. Czy gdyby nie wieloletnia, intensywna tresura obywateli (począwszy od roku 2005), poszłoby równie łatwo? A gdyby na owo pospolite ruszenie nałożyło się niezadowolenie społeczne związane np. z kiepską koniunkturą gospodarczą bądź zużyciem się władzy? Wówczas moglibyśmy naprawdę „mieć w Warszawie Budapeszt”. Żałoba narodowa uwidoczniła kruchość tego wszystkiego, co zbudowano tak wielkim wysiłkiem przez ostatnie dwie dekady – tego całego systemu zarządzania odruchami i uczuciami Polaków. Więcej nawet – ona wywołała w jądrze systemu realne poczucie strachu, zagrożenia, a nawet paniki. Pokazała, że „środki zaradcze” podjęte po roku 2005, po podwójnym zwycięstwie wyborczym obozu IV RP, były środkami zbyt płytkimi. Stąd tak zdecydowane, przemyślane i kompleksowe działania już po przejęciu pełni władzy, przede wszystkim w sferze medialnej. Usuwanie inaczej
myślących, niesterowalnych dziennikarzy już nie tylko z głównych mediów, ale także z mediów mniejszych, nawet lokalnych, do tego przejmowanie ostatnich niepokornych tytułów prasowych. Krok po kroczku domykanie systemu, który – zdecydowano – nie może mieć żadnych szczelin. Do tego wyraźny kurs na radykalną marginalizację mediów publicznych, które – póki są – stanowią potencjalne niebezpieczeństwo, bo przecież mogą wpaść w niepowołane ręce. Media prywatne w żadne niepowołane ręce nie wpadną, do tego – jak to się przyjęło w Polsce uważać – nie mają żadnych zobowiązań warsztatowych, więc mogą np. zapraszać wyłącznie samych swoich, nawet nie pozorując pluralizmu. Po Smoleńsku – zdecydowano – system musi zostać zabezpieczony jeszcze kilkoma śluzami bezpieczeństwa. Metody zastosowane po poprzednim „momencie strachu” – roku 2005 – uznano za niewystarczające. Nie ma mowy o żadnej litości, nawet niszowa TV Trwam nie może liczyć na żaden odruch serca. A nuż nagra coś bulwersującego i będzie to powtarzała do znudzenia?
Za duże ryzyko, nie ten etap, koncesję lepiej dać Polo TV.
To były rozwiązania zaprojektowane z myślą o przyszłości, ale pozostał jeszcze jeden, konkretny problem: Smoleńsk, a zwłaszcza wspomnienie odzyskanej jedności i podmiotowości w trakcie żałoby narodowej. Wspomnienie uśpione, odłożone na półkę, ale jednak żywe. Do tego wsparte świętym miejscem – Wawelem, którego dzwony potrafią budzić. Rzecz niebezpieczna, w pewnym sensie – tykająca bomba. Bo z PiS – tym konkretnie obecnym – rozprawić się można stosunkowo łatwo, ale z mitem smoleńskim i kryptą wawelską już trudniej, bo nie wiadomo, kiedy i jak się odezwie. Więc mit trzeba zabić, póki śpi. Umniejszyć, unurzać w małości, ewentualnie tak zamęczyć ludzi kolejnymi zwodami, by nabrali odruchu odwracania głowy. Choć oczywiście, trzeba dążyć do zadania ciosu śmiertelnego. Do obarczenia winą najważniejszego pasażera albo jego podwładnego i przyjaciela w generalskim mundurze. Co istotne: nie należy przejmować się prawdą, ponieważ przy takiej przewadze medialnej wystarczy wbicie miliona gwoździ w milion desek. Zwróćmy
uwagę: kłamstw było wiele, ale do żadnego nie wracano tak konsekwentnie, jak do tego związanego z „presją” i „naciskami” na pilotów. To te kłamstwo sprzedawano w tak wielu ordynarnie spreparowanych odsłonach – od zmanipulowanej „analogii” z rzekomym lądowaniem w Tbilisi (prezydent usłuchał pilotów i lądował w Azerbejdżanie!), poprzez „kłótnię” gen. Błasika z kpt. Protasiukiem, aż po słynne TVN-owskie „jak nie wyląduję, to mnie zabiją”, powtarzane do znudzenia, dziś palące wstydem, wołające choćby o przeprosiny. Że pomyłki są możliwe? Jedna tak, ale tak liczne i do tego w jednym wątku muszą wynikać ze złej woli. Zresztą czy powtarzanie pustej tezy o naciskach nie okazało się skuteczne? Czy nie zasiało w milionach głów podejrzenia, że coś musiało być na rzeczy? Tym bardziej że również władza uprawiała i uprawia „szeptankę” w tym kierunku; ważni notable potrafili tłumaczyć – także niżej podpisanemu – że pomnik Lecha Kaczyńskiego w Warszawie nie powinien stanąć, ponieważ lada chwila wyjdą na jaw dowody w sprawie
nacisków.
Ale rozbicie tej fikcji jest możliwe
Szukając pośmiertnie „haka” na śp. Lecha Kaczyńskiego media jako system, ale także wielu dziennikarzy osobiście, bronią swojej drogi życiowej, swojego udziału w przemyśle pogardy. To przecież logiczne: skoro Lech Kaczyński wymusił lądowanie, to znaczy, że odpowiada za śmierć tych 95 osób. A skoro odpowiada, to znaczy, że zwalczanie go w każdy możliwy sposób było działaniem słusznym, wręcz szlachetnym. Stawka jest więc wysoka. I zbieżna z interesem władzy – tym bieżącym, i tym długofalowym. Bo przecież złożony na Wawelu śp. Lech Kaczyński jest de facto zdeponowanym na przyszłość, wciąż aktualnym projektem IV Rzeczypospolitej, tak naprawdę jedynym możliwym do przeprowadzenia projektem alternatywnym wobec III RP. Lech Kaczyński uosabia możliwość zmiany systemowej. Do jego dorobku będą mogły się odwoływać przyszłe pokolenia; jestem wręcz pewien, że tak się stanie, jeżeli nasze pokolenie nie wygra Polski. Będą mogły się odwoływać, o ile pamięć prezydenta nie zostanie zbrukana, a później – w wersji zbrukanej –
przełożona do szkolnych podręczników.
Pisząc o kłamstwach w sprawie Smoleńska nie można jednak nie zapytać, czy aby – opisanym wyżej – „naturalnym instynktom” polskich mediów ktoś nie pomaga? Ktoś przecież sufluje zdania typu „jak nie wyląduję, to mnie zabiją” eleganckim chłopcom z TVN24 – gdyby nie suflował ktoś dla nich wiarygodny, to aż tak by nie ryzykowali. Ktoś wiedział przecież, że już kilkadziesiąt minut po tragedii należy puścić w świat informację o rzekomych czterech podejściach tupolewa do lądowania. Ktoś wciąż i wciąż wsadza gen. Błasika do kokpitu – nawet wówczas, gdy jego nazwiska nie było, jak się okazało, nawet w pierwszej ekspertyzie, wykonanej na potrzeby komisji Millera. Ktoś motywuje tych wszystkich „ekspertów lotniczych” (określenie to powoli odrywa się od pierwotnego znaczenia i nabiera nowego sensu) do reanimowania, nawet w beznadziejnej sytuacji, wersji MAK-owskiej. Wreszcie – skąd Tomasz Turowski, ambasador tytularny w Moskwie i jednocześnie agent komunistycznych służb specjalnych, wiedział już dwa dni po zdarzeniu, że
„z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy – wyrosną nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją”? Użył frazy rdzeniowej dla późniejszej, rozpisanej na wiele głosów kampanii prorosyjskiej, zakończonej zapalaniem zniczy na sowieckich cmentarzach. Użył przypadkowo? Patrząc z zewnątrz: tak silne wrażenie, iż siedzi za kulisami jakiś reżyser tej konsekwentnie i precyzyjnie prowadzonej operacji, może być pośrednim dowodem, że to nie był zwykły wypadek.
„Dość Smoleńska” – krzyczą na nas prorządowe media przy każdej okazji. Ale nie mówią prawdy: one same chcą mówić i mówią o Smoleńsku nawet więcej niż my. Tyle że na swoich warunkach, i tak często niezgodnie z prawdą, z widoczną złą wolą. Byle osłonić swoich, poniżyć szukających prawdy i zniechęcić pozostałych. Za każdą cenę: nie liczy się honor polskich oficerów, ból rodzin, racja stanu.
I ten ich upór jest najlepszą ilustracją wagi sprawy 10/04 – dziś sprawy dla Polski fundamentalnej, centralnej. Nie tylko dlatego, że dzieli ona Polaków, ale przede wszystkim dlatego, że rozbicie smoleńskiego salonu krzywych luster jest warunkiem koniecznym naprawy Rzeczypospolitej – tak jak podtrzymywanie tej fikcji jest aktem założycielskim updatowanej wersji III RP, z którą mamy dziś do czynienia.
Jacek Karnowski