Destabilizacja Rosji i Zachodu, czyli polska katastrofa
• Aresztowanie rosyjskiego ministra gospodarki ujawnia wewnętrzny kryzys Rosji
• Zarówno scenariusz głębokich reform, jak i przedłużania obecnej stagnacji oznaczają długoterminową destabilizację kraju
• Rosyjskim turbulencjom towarzyszy nie mniej ostry kryzys świata zachodniego
• Równoczesna destabilizacja na Wschodzie i Zachodzie może postawić Polskę w dramatycznej sytuacji
• Warszawa stanie przed wyborem opcji Westerplatte-2020 lub Jałta-2020
21.11.2016 | aktual.: 21.11.2016 10:26
Zatrzymanie ministra rozwoju gospodarczego Rosji to wbrew pozorom dzwonek alarmowy. Aleksiej Uliukajew został aresztowany pod zarzutem łapówkarstwa w zamian za zezwolenie, aby koncern Rosnieft wykupił innego operatora naftowego Basznieft. Wiele jednak wskazuje, że minister padł ofiarą prowokacji Igora Sieczyna, potężnego prezesa Rosnieftu. Wobec tego podłożem aresztowania byłby spór kremlowskich klanów władzy o zyski z reprywatyzacji państwowych koncernów.
Autorem programu był Uliukajew. Plan zakładał, że mniejszościowe pakiety akcji państwowych monopoli zostaną sprzedane prywatnym inwestorom. Kreml zachowa kontrolne udziały, a do operacji włączono, m.in. Basznieft, Rosnieft, Aerofłot, Sowkomfłot (tankowce), RDŻ (koleje), bank WTB. Dochody miały zasilić budżet federalny. Narastający deficyt budżetowy to z kolei wynik spadku rentowności eksportu ropy naftowej, jak i zachodnich sankcji, które odcięły rosyjską gospodarkę od zasilania finansowego.
Jeśli prywatyzacja, która tylko w 2017 r. miała przynieść bilion rubli nie wypali, to Kreml spustoszy rezerwy zgromadzone w Funduszach Rezerwowym i Narodowego Dobrobytu. I to pospiesznie, tak więc zgodnie z ocenami rosyjskiego ministerstwa finansów 2018 r. może oznaczać ogromne kłopoty. Nie tylko ze spłatą zewnętrznych zobowiązań Rosji, ale z finansowaniem bieżącej działalności. Na przykład w sferze budżetowej, o drastycznym obcięciu programów zbrojeniowych nie wspominając.
Hybrydowa Rosja
Zostawmy jednak na boku krótkoterminowe kłopoty finansowe Kremla. Aresztowanie Uliukajewa ujawnia ostrość konfliktu w rosyjskich elitach władzy i biznesu. Przedmiotem sporu jest wybór opcji rozwoju kraju, równoznaczny z dalszym istnieniem Rosji na mapie świata. Od 2012 r. gospodarka przestała reagować na wszelkie bodźce, zarówno pozytywne, jak wysokie ceny surowców, tak i negatywne, jak ujemny wzrost PKB. Pomimo protekcjonizmu w postaci antyzachodniego embarga stanęły produkcja i inwestycje. Nasilił się za to odpływ kapitału do rajów podatkowych, szybko spada tempo konsumpcji. Nie pomaga nawet ręczne sterowanie podatkami, stawkami procentowymi i dotacjami. Gospodarka wpadła w stagnacyjny dół, wyjście z pułapki może zająć 10-20 lat. Tyle że świat cały czas idzie do przodu.
Problem jest głębszy i dotyczy poradzieckiego modelu rozwoju. Władimir Putin stworzył bowiem Rosję hybrydową. Kreml zrenacjonalizował strategiczne aktywa, ale państwowe monopole okazały się niezdolne do skoku innowacyjnego w globalną gospodarkę. Z drugiej strony, Putin zyskał kontrolę nad oligarchami, a społeczeństwu zaproponował socjalny pakt stabilizacyjny, przywracając obywatelom także mocarstwową godność. W tym samym czasie uzależnił surowcową gospodarkę od zachodnich odbiorców i kapitałów. Dziś zagraniczne długi rosyjskich korporacji wynoszą ok. 700 mld dolarów. Jednym słowem, Rosja prowadzi antyzachodnią politykę zagraniczną, oferując Rosjanom pokrymski renesans patriotyczny. Ale bez wrogiego Zachodu gospodarka nie dokona dywersyfikacji i modernizacji. Z prostego powodu - generalnym skutkiem Putinizmu jest inercja aparatu władzy sparaliżowanego systemową korupcją.
To również nie tak, że rosyjskie elity dzielą się na prozachodnich liberałów i siłowików, zwanych państwowcami. Elity są zgodne, Rosja winna stać się samodzielnym centrum siły w wielobiegunowym świecie. Różnią się za to metodami osiągnięcia celu. Jedną grupę stanowią więc technokraci wołający o głębokie reformy strukturalne w gospodarce, wymiarze sprawiedliwości i prawnie zagwarantowane prawa własnościowe. Tak, aby Rosja mogła włączyć się na równorzędnej pozycji w globalizację. Drudzy optują za konserwacją obecnego systemu, bo ich teraźniejszość i przyszłość są związane z korupcyjnym dochodami państwowego kapitalizmu. Putin wykorzystuje spór do utrzymania równowagi i ekskluzywnej roli arbitra. Wczesną jesienią sprowokował falę korupcyjnych skandali w służbach specjalnych związanych z państwowymi korporacjami. Obecnie nastąpił areszt Uliukajewa, który dążył do przywrócenia relacji gospodarczych z Zachodem.
Nie zmienia to strategicznego problemu, jakim jest coraz gorsza kondycja państwa i gospodarki. Rosja czeka na przesilenie, które nadałoby impuls na przyszłość. Równocześnie pojawiają się znaki ostrzegawcze z dołu. Społeczeństwo zbliża się do granicy buntu. 16,5 mln Rosjan znalazło się za progiem ubóstwa, a kolejne 20 mln na progu, bo realne dochody spadły w ciągu dwóch lat o 20 proc. Ostanie wybory parlamentarne ujawniły, że na bazie dotychczasowego elektoratu Putina formuje się nowa, milcząca na razie, a przez to groźna większość. Ta część Rosjan jeszcze wierzy w obietnice socjalne władzy, ale już nie poszła głosować zgodnie z wskazówkami Kremla. W społeczeństwie narasta zapotrzebowanie na odgórną rewolucję. Dowodem jest ciągły wzrost popularności Stalina, kojarzonego z ukróceniem korupcji, wzrostem gospodarki i sprawiedliwością społeczną.
Przed Kremlem stają zatem dwa scenariusze. Albo sam przeprowadzi bolesne reformy, które są bardzo ryzykowne politycznie, bo w pierwszej fazie pogorszą dodatkowo sytuację Rosjan. Albo Putin zakonserwuje policyjnie obecną stagnację, doprowadzając państwo do powolnego rozpadu według modelu ZSRR. Oba warianty oznaczają więc groźną globalnie destabilizację Rosji. Wtedy głos może zabrać ulica, która spróbuje rozliczeń z Kremlem. To się nazywa smuta, czyli powszechna anarchia, która kilkakrotnie miała w miejsce w rosyjskiej historii. Przy tym MSW odnotowuje wzrost nielegalnego handlu bronią - okazuje się, że Rosjanie zbroją się na potęgę. Jest jeszcze wariant trzeci: gra na czas, a chodzi o utrzymanie stabilizacji wewnętrznej w perspektywie reelekcji Putina w 2018 r. Rosja może więc kompensować swoje problemy na arenie międzynarodowej. Ma ku temu niezwykle sprzyjające warunki, bo Zachód sam pogrążył się w nie mniej ostrym kryzysie.
Hybrydowy Zachód
Putin dzieckiem Zachodu jest. I to nie zwykłym, tylko rodzajem kinder niespodzianki. Bo to Zachód latami prowadził wobec Kremla politykę "business as usual", nie zważając na deptanie deklarowanych wartości. Ale to Putin szybciej niż zachodnie elity zorientował się w kluczowym trendzie społecznym. Istota obecnego kryzysu Zachodu sprowadza się do złamania paktu pomiędzy elitami i obywatelami. Ci ostatni zgodzili się aby elity bogaciły się ponad miarę, ale w zamian za wzrost zamożności całych społeczeństw. Tymczasem globalizacja w interesie ponadnarodowych korporacji doprowadziła do największego rozwarstwienia ekonomicznego we współczesnej historii. Przede wszystkim jednak do powstania całych klas niepotrzebnych z punktu widzenia innowacyjnej gospodarki.
Wykluczenie i pauperyzacja dosięgnęły nie tylko proletariatu, ale również klasy średniej. Obywatele są więc rozpatrywani wyłącznie jako konsumenci korporacyjnej produkcji. I nic ponad to. Taka deformacja zabiła demokrację, czyli oddolny wpływ na kierunki dalszego rozwoju. Ale zagrożona klasa średnia zdobyła się na odruch obronny, wywołując narodowy renesans. Państwa narodowe stanowią największą barierę globalizacji, bo swoje interesy stawiają ponad korporacyjnymi. Problem leży w reakcji globalnych elit, bo zamiast alternatywnego programu przywracającego warunki umowy ze społeczeństwem, rządzący wkroczyli w populizm. Pozorny, ponieważ jego celem jest utrzymanie dotychczasowej władzy.
Zatem Brexit i Donald Trump to nie przyczyny, a skutki takiej reakcji. A cały fenomen Putina i jego popularność na Zachodzie bierze się z tego, że on już był Trumpem, gdy wsadzał do więzienia Michaiła Chodorkowskiego. Trafił w nastroje swojej i zachodniej opinii publicznej. Odtąd machina propagandowa Kremla pracuje na utrzymanie wizerunku antyelitarnego przywództwa. Co więcej, przekaz informacyjny Kremla jest oparty na pozornej alternatywności, odpowiedzi na społeczne zapotrzebowanie. Takie jak walka z terroryzmem, stabilność międzynarodowa w imię poprawy sytuacji materialnej czy zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa. To nic, że w tym samym czasie Kreml gwałci suwerenność Ukrainy i prowadzi wojnę w Syrii.
Celem rosyjskiej polityki zagranicznej jest gra na zachodnim kryzysie społecznym i polega na wzmacnianiu podziałów poprzez wsparcie wszelkich populizmów. Rachuba jest prosta, podzielona UE i NATO, a jeszcze lepiej rozpad obu organizmów, to sprowadzenie dialogu do płaszczyzny dwustronnej pomiędzy Moskwą, a pojedynczymi stolicami Europy lub Waszyngtonem. W takich okolicznościach zniwelowaniu ulega wspólny potencjał zachodni, a wprost proporcjonalnie rosną bardzo ograniczone możliwości Rosji. Dlatego za cel swojej polityki Kreml obrał szczególnie Europę.
Kontynentalne elity władzy nie mają dla obywateli alternatywy globalizacji, ale dokonując wymuszonego zwrotu populistycznego, są coraz bardziej zainteresowane normalizacją relacji z Kremlem. Bo Rosja to ogromny, a dziś zamknięty rynek zbytu, a więc praca dla obywateli. To rynek dla zachodnich kapitałów, które dziś duszą się z nadpodaży. Wreszcie Rosja to oferta atrakcyjnej z wyborczego punktu widzenia stabilizacji politycznej i militarnej, a więc pozorna odpowiedź na deficyt bezpieczeństwa obywateli, znękanych zimną konfrontacją i terroryzmem. Właściwie tylko USA mogą sobie pozwolić na zignorowanie takiej agendy, bo Europa już nie bardzo.
Co zyskuje Rosja? Wszystko, bo w sensie ekonomicznym spodziewa się transferu technologicznego i zastrzyku kapitałowego przedłużającego własne gnicie. W istocie jest to przerzucenie kosztów rosyjskiej korupcji na Europę. W zamyśle geopolitycznym Moskwa zbliża się do wymarzonego wielobiegunowego ładu światowego, ze skokowym wzrostem własnego znaczenia. A przede wszystkim zyskuje czas odsuwający widmo społecznego buntu. A jak na tle Rosji i Zachodu wygląda sytuacja Polski?
Westerplatte czy Jałta?
Polska znajduje się również w hybrydowej rzeczywistości. W świecie wielowektorowym, z przewagą narodowych interesów nad wspólnymi, a więc z natury konfliktowym. Na Zachodzie rozdartym wewnętrznym konfliktem pomiędzy elitami władzy a wykluczonymi społeczeństwami. Na Wschodzie zagrożonym totalną destabilizacją i z tego powodu agresywnym. Światowa gospodarka jest w stanie permanentnego kryzysu, a globalizacyjną harmonię zakłóca tendencja powstawania makroregionów. Równocześnie destrukcji ulegają instytucje, których zadaniem była reanimacja globalnej stabilności, takie jak ONZ, WTO czy międzynarodowy wymiar sprawiedliwości. W ich miejsce powstają alternatywy, od umownej Wspólnoty Nieuznawanych Państw (kraje upadłe i quasi organizmy) przez BRICS, po G20. To elitarne kluby powstałe według różnych kryteriów wspólnoty interesów, a raczej wzajemnej wrogości. Słowem w świecie, który wyłonił się z zimnej wojny, w szybkim tempie powstaje wielowymiarowa, szara strefa chaosu.
Wobec takich realiów Polska ma przed sobą dwie opcje. Pierwszą można umownie nazwać Westerplatte-2020. Dlaczego akurat taka data? Ponieważ wydarzenia w Rosji i na Zachodzie cechuje spora dynamika. Moskwa ma coraz mniej środków przetrwania, a więc przyspiesza. Europę w latach 2017-2018 czekają wybory, które mogą przesądzić o dalszej nacjonalizacji i wzroście populizmu, a więc o nowym otwarciu stosunków z Kremlem. Ze względu na proces dyplomatyczny dla Polski kumulacja negatywnych efektów z obu stron może przypaść na 2020 r.
Dlaczego Westerplatte? Po pierwsze, w przypadku scenariusza anarchii w Rosji, Polska może zetknąć się albo ze wzrostem jej agresywności, albo z masą uzbrojonych uchodźców. Jeszcze gorzej jeśli Rosja podzieli się na kilka skonfliktowanych regionów z własnymi siłami zbrojnymi. Natomiast w razie zawarcia europejsko-rosyjskiego dealu mamy ogromną szansę znaleźć się w szarej strefie, na geopolitycznej ziemi niczyjej. Bowiem międzynarodowe dokonania obecnych władz Polski to chyba nie najlepsza droga wzmacniania naszego miejsca w nadal istniejących UE i NATO.
Wobec utopii koncepcji Międzymorza, czyli pozbawienia realnych sojuszników, w sytuacji realnego zagrożenia możemy pozostać sami i liczyć wyłącznie na Obronę Terytorialną. USA Trumpa tylko się oddalają. Oczywiście możemy obrać za wzór Izrael i tak wzmocnić siły zbrojne, a nawet wyprodukować broń jądrową, aby jakakolwiek napaść przestała się opłacać jakiemukolwiek agresorowi. Ale po pierwsze, w odróżnieniu od Tel Awiwu, Warszawy nie stać na samodzielną odporność. Po drugie, ile razy w historii można przerabiać ten sam scenariusz klęski z osamotnienia. Po trzecie, nie o to chodzi, aby Polska zamieniła się w oblężoną twierdzę. Bowiem żadna siła wojskowa nie zastąpi relacji i sojuszy politycznych lub związków ekonomicznych, przesądzających o naszym miejscu i potencjale w Europie.
Jeśli więc nie Westerplatte, to może Jałta? Spoglądając przez pryzmat realizmu, świat wielu centrów siły staje się faktem na naszych oczach. Lepiej więc brać udział w nieuchronnym, aby wpływać na korzystny kierunek i tempo zmian, a głównie aby dopilnować polskich interesów. Aby nie doprowadzić do powtórki Jałty z 1945 r., czyli sytuacji, gdy inni decydowali o nas, ale bez nas. I właśnie w tym celu warto zadbać o sojusznicze relacje nie tylko na ogólnym forum UE i NATO, lecz także, a może przede wszystkim, z ich politycznymi i militarnymi filarami. A więc nie z Węgrami, nic nie ujmując naszym bratankom, tylko z Francją, Niemcami, Wielką Brytanią czy Włochami. Bądźmy raz mądrzy przed szkodą, bo nie jest żadną sztuką prognoza, że gdy zmieni się charakter UE lub NATO, lub obie organizacje się rozpadną, to właśnie wymienione państwa legną w osnowie nowego ładu na naszym kontynencie. Podobnie, jak nie jest żadną filozofią proroctwo, że te państwa będą głównymi partnerami Moskwy w każdej konfiguracji. I tylko
wyraźne żądanie Paryża, Berlina czy Rzymu może nas do formatu takiej Jałty włączyć.
Ale to zależy już od nas samych, a dokładniej od mądrości naszej klasy politycznej. Tymczasem nasuwa się gorzka refleksja. Polskie elity, bez rozróżnienia na obóz rządzący i opozycję, gotują się w polskim piekiełku. W takiej agendzie podwórkowej bijatyki, dokładnie przesłaniającej realny świat, kryje się chyba największe zagrożenie bezpieczeństwa narodowego. Chodzi tyleż o brak elementarnego konsensusu polityki zagranicznej, co o społeczną polaryzację w tej materii. A także niemniej groźną dezinformację, bo tak trzeba określić brak publicznej debaty o wydarzeniach na świecie oraz elementarnej polityki informacyjnej.
Skutkiem jest społeczne zagubienie, a przez to niezrozumienie zagrożeń bezpieczeństwa, które mogą zapukać do polskich domów ze Wschodu i Zachodu. Fałszywe poczucie mocarstwowości i wiary we własne siły przerabialiśmy w 1939 r. Zatem w obecnej sytuacji to więcej niż grzech całej klasy politycznej naszego kraju. Oby tym razem błędna wizja rzeczywistości, a zatem naszych celów i możliwości na arenie międzynarodowej, nie skończyła się tak tragicznie, jak w przeszłości. Może temu zapobiec tylko obywatelska świadomość skali wyzwań.