ŚwiatDeportowani za winy nie popełnione

Deportowani za winy nie popełnione

Stosunkowo rzadko pisze się w prasie na temat, może zbyt bolesny, jakim były deportacje ludności cywilnej do Związku Sowieckiego w 1940-1941 ze wschodnich terytoriów Polski, potocznie zwanych Kresami.10 lutego tego roku, mija 70 lat od ówczesnego, porannego walenia w drzwi przez uzbrojone NKWD i milicję z gromkim rozkazem "sabierajsia z wieszczami".

Deportowani za winy nie popełnione
Źródło zdjęć: © Dziennik Polski

Utrata wszystkiego, co drogie sercu jest okrutna, bo nie zasłużona; nie tylko dom rodzinny i wszystko co w nim drogie, ale nade wszystko kraj ojczysty - Kresy. Dla mnie i wielu z nas na emigracji, którzy przeszli przez egzotyczne miejsca tego świata - Persepolis, góra Olimpu, Jeruzalem czy Rzym, wystarczy oczy przymknąć, aby przenieść się myślą w tamte strony, słowami wieszcza-emigranta, bo:

Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,
Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.
Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,
Góry z marmuru i góry z płomienia,
Wolę i sądzę najpiękniejszą z krajów,
Jedną maleńką wieś pełną ruczajów...

Jeżeli spojrzymy na mapę wschodniej granicy, na linię od Drysy w dół przez Głębokie, Nieśwież, Turów, Korzec, Ostrów aż po Zaleszczyki, obszar ten zawierał wszystko, co miała nasza ziemia najlepszego w męstwie, bohaterstwie i gorącej miłości. Namiastkę znajdziemy w "Ogniem i Mieczem" i "Potopie" - lekturze dziś już niemodnej dla młodej generacji wychowanej na Hłasce i Różewiczu.

Kresy, odzyskane po 1920 r., to wielkie obszary po rosyjskich poligonach, teren leżący odłogiem, nie zagospodarowany mimo urodzajnej gleby, wiele wsi i miast było zniszczonych. Szlakiem tym szedł żołnierz polski z Galicji i Kongresówki, tu też pozostał. Napracował się rzetelnie, budował drogi, zagrody, szkoły, spółdzielnie; siał jare zboże, grykę i proso. Osady krzepły, a kto ziemię dostał - wrastał w nią głęboko.

I nagle, głośne kołatanie do drzwi i nieustanne ujadanie psów, wyrwało nas dzieci ze snu. Przed domem, obstawionym małym oddziałem NKWD i komunistyczną milicją – stały sanie. Do mieszkań weszli uzbrojeni, żądali od ojca broni, krzyczeli na pobladłą matkę. Rozpoczęła się rewizja, podczas której nie wolno było się nikomu ruszyć z miejsca. Przerażone oczy dzieci patrzyły jak na podłogę padały ubrania, powywracane meble, drobiazgi, papiery i książki, rozsypany cukier i stłuczone szkło – cały dom wyglądał jak pobojowisko. * Powojenne wspomnienia*

Sceny te i tym podobne wryły się głęboko w pamięć każdego z nas, którzyśmy przeszli szok gwałtu, a każde powojenne wspomnienie rozpoczyna się od opisu tej znamiennej nocy: "Mamusia się okropnie przestraszyła, jak przyszli do nas i zemdlała. Rzeczy pakowali nam milicjanci i spakowali tylko ojca ubranie. Mamusia potem na posiołku miała dużo kłopotu, gdyż nie miała na zmianę ubrania. Mój brat zabrał wszystkie swoje książki, wieczne pióro i różaniec".

Przez ośnieżone pola i lasy, ciągnęły tabory sań ku stacjom kolejowym – na wygnanie "Za winy nie popełnione". Oto tytuł małej pożółkłej książeczki, wydanej w Rzymie 1945 r. Ireny Wasilewskiej, młodej studentki prawa, która podczas zesłania na Sybir w lutym 1940 r. opiekowała się samotnymi polskimi dziećmi. Nazywa ich towarzyszami niedoli, którzy cierpieli więcej od dorosłych – za winy nie popełnione. Szukały opieki u dorosłych, czekały na dobre słowo, chciały się uczyć. Na początek pisały o swoich przeżyciach, jak 12 letnia Jadzia: "Nas wywieźli w lutym. Myśmy jeszcze spali jak zaczęli stukać, tatuś wstał by otworzyć. Weszło do mieszkania pięciu żołnierzy i krzyknęli na tatusia, aby stanął koło pieca, a do nas i do mamusi powiedzieli żeby się ciepło ubrać i wziąć jedzenie na dwa dni. Więcej nic nie pozwolili wziąć, posadzili nas na sanie i powieźli do pociągu.

Na stacji czekały na nas towarowe wagony, ośnieżone, brudne, zakratowane. Zaryglowano nas i dookoła obstawiono żołnierzami".

Natomiast jej rówieśniczka Zosia myślała, że tylko ona jest nieszczęśliwa: "...lecz kiedy przyjechaliśmy na stację, zobaczyliśmy dużo więcej takich jak my. Staliśmy na stacji kilka dni. Do wagonu podeszła raz nasza znajoma pani, która przyniosła nam chleb i mleko dla mojej 9-miesięcznej siostrzyczki. Ale ten bez serca obcy człowiek, mimo wielkich próśb całej rodziny, nie pozwolił. Niedługo potem pociąg ruszył i każdy cisnął się do małego zakratowanego okienka, ażeby, chociaż wzrokiem pożegnać nasze ukochane miasto". Minął luty – przyszedł kwiecień, a z nim następne deportacje. Oto jak opisuje 15 letni Genio: "Ojca aresztowano gdyż był strażnikiem pogranicznym. Po nas przyszło dwóch enkawudzistów i dwóch z milicji, zaczęła się rewizja. Najlepsze ubrania tatusia zabrali, następnie meble spisali i zaraz wywieźli z domu. Następnie przeczytali, że jesteśmy rodziną kontrrewolucjonisty a zatem jesteśmy niebezpieczni dla dobra ich państwa, że powinni nas usunąć stąd i wywieść w głąb Rosji. W ciągu dwóch godzin
musieliśmy się spakować, załadować się i powieźli nas na stację, pod eskortą".

Upłynął rok. Czerwiec 1941, dorosła Danusia pisze: "...Zaczęłam myśleć. Nasze miejsca były na górnej pryczy przy okienku, przez które widzieliśmy tłum znajomych, odpychanych przez straż. Zaśrubowali wiec nam okienko. W ciemności zdawało się, że się podusimy. Słychać było płacz kobiet, dzieci, śpiewanie pobożnych pieśni, błaganie by Bóg szczęśliwie wiódł przez tułaczkę i wrócił z powrotem do ojczyzny".

Pierwszy etap wielkiej drogi

Wszystkie pociągi szły na wschód. Jechały dzieci właścicieli ziemskich i chłopów, nauczycieli i gajowych, lekarzy, adwokatów, rolników, oficerów, policjantów – dzieci polskie i żydowskie, białoruskie i ukraińskie. Panował nieopisany ścisk. Pełno rzeczy, tobołów i po kilkanaście naraz rodzin, czasami 50-60 osób w wagonach przeznaczonych na przewóz najwyżej 8 koni. Drzwi od zewnątrz były zaryglowane, po środku żelazny piecyk, a koło drzwi, w podłodze wydrążona dziura, mająca służyć za ustęp. Cały dzień nie dawano jeść ani pić, dopiero wieczorem, gdy dzieci znużone zaczynały drzemać, wnoszono jakieś wstrętne jedzenie. Kto nie zabrał ze sobą żywności z domu, lub miał jej mało – głodował. Wypadki śmierci były coraz częstsze. Dzieci zapadały na zakaźne choroby żołądka, szerzyła się odra i szkarlatyna, na tle przeziębienia dostawały zapalenia płuc i opon mózgowych – umierały nagle. Były wypadki, że strażnicy wyrywali umarłe dzieci ze sztywnych objęć matek, wyrzucając je na dwór i zatrzaskując szybko drzwi wagonu.

Pod koniec kilku tygodniowej podróży, pociągi stawały na przystani w tajgach Sybiru czy ponurych stepach Kazachstanu: Kotłas, Archangielsk, Tomsk, Pawłodar, Semipalatynsk, Bernauł, Irkuck, Kotlas... dalszą drogę, na miejsce zsyłek odbywało się saniami, na barkach lub pieszo, jak w przypadku Joanny, 100 km do sowchozu Pietuchowo. Tak nieubłaganie kończył się pierwszy etap wielkiej drogi dzieci polskich. Zakończenie jej jednak było inne. Konsekwencją polsko-sowieckiego układu, były ewakuacje wojska polskiego i małej części ich rodzin. Pewna ilość zesłańców zdołała wrócić do Polski w latach pięćdziesiątych, reszta niestety pozostała tam po dzień dzisiejszy. Ci, którzy przeszli szczęśliwsze koleje życia, jako uchodźcy w Persji, Palestynie, Libanie, Indiach, Afryce, Nowej Zelandii i Meksyku, osiedlali się po wojnie w Wielkiej Brytanii, Argentynie, Kanadzie czy Stanach Zjednoczonych. To właśnie ta diaspora tworzyła podwaliny życia kulturalnego, społecznego i politycznego całej emigracji wojennej.

Warto, więc przypomnieć tę niesamowitą historię deportacji i uchodźstwa polskiego, którą przedstawi nam Komitet 70-lecia w POSK-u, 6 lutego.

Eugenia Maresch
Przew. "Komitetu ‘70."

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)