Demografia. Przyszłość już się wydarzyła i nie wygląda dobrze
W roku 2060 Polska będzie albo wielokulturowa, albo Polek i Polaków będzie o 15 proc. mniej. Dopóki tego nie zaakceptujemy, nie pomoże nam żadna Strategia Demograficzna, która nie uwzględnia migrantów.
W połowie czerwca rząd Prawa i Sprawiedliwości zaprezentował projekt Strategia Demograficzna 2040. Jego celem ma być odwrócenie, czy raczej skorygowanie trendów demograficznych, z którymi mamy do czynienia w Polsce.
Zanim zastanowimy się nie tylko czy jest to możliwe, ale czy w ogóle jest to pożądane (a jeśli tak, to z jakich w zasadzie powodów), to przyjrzyjmy się pomysłom partii rządzącej na zwiększenie liczby dzieci rodzonych przez Polki.
"Celem strategicznym jest podniesienie dzietności do poziomu zbliżonego do zastępowalności pokoleń w perspektywie najbliższych 20 lat" – mówiła podczas prezentacji strategii Barbara Socha, wiceminister rodziny i polityki społecznej.
Kilka kluczowych pomysłów
Aby zrealizować ten cel, rząd chce wprowadzić szereg regulacji, które mają wspierać Polki i Polaków w podjęciu decyzji o posiadaniu dziecka.
Pierwszym z obszarów działania będzie rynek pracy. PiS chce wprowadzić gwarancje elastycznej pracy dla rodziców dzieci do lat czterech. To właśnie niepewność m.in. na rynku pracy jest powodem decyzji o odwlekaniu rodzicielstwa. Jednym z powodów tej niepewności są choćby umowy na czas określony stosowane często w celu obejścia przepisów o okresie wypowiedzenia.
PiS planuje zmniejszenie możliwości ich zawierania do maksymalnie dwóch na łączną długość 15 miesięcy - obecnie można zawrzeć do czterech umów na czas określony na łączny okres 36 miesięcy.
To jeszcze nie koniec.
Partia rządząca planuje wprowadzenie ochrony przed zwolnieniem dla ojców. Według zapowiedzi pracodawca nie będzie mógł zwolnić ojca w pierwszym roku życia dziecka, a w przypadku małżeństw również w trakcie ciąży żony.
Prawo i Sprawiedliwość proponuje również szerszy dostęp do usług opiekuńczych. Rząd zamierza zwiększyć liczbę żłobków. Według raportu autorstwa Małgorzaty Sikorskiej opublikowanego przez Instytut Badań Strukturalnych jedynie jedno na dziesięcioro dzieci do 3 roku życia w roku szkolnym 2018/2019 korzystało z opieki żłobkowej, klubu dziecięcego lub opieki dziennej.
"Znaczna część rodziców przez około dwa lata musi zapewnić dzieciom opiekę we własnym zakresie. Wynika to z tego, że połączone urlopy macierzyński i rodzicielski trwają rok, a opieka przedszkolna rozpoczyna się, dopiero gdy dziecko skończy 3 lata. W tym czasie dziećmi najczęściej zajmują się matki będące na urlopie wychowawczym, niepracujące babcie lub – jeśli rodzina może sobie na to pozwolić – płatne opiekunki oraz niepubliczne instytucje opieki" – pisze Małgorzata Sikorska.
To oznacza, że część kobiet odkłada plany macierzyńskie na niesprecyzowaną przyszłość.
Ostatnim ważnym elementem planu PiS jest ułatwienie dostępu do mieszkań młodym Polkom i Polakom. W skład tej części strategii wchodzi między innymi pomysł mieszkania bez wkładu własnego.
Rozwiązań na zmianę sytuacji demograficznej partia rządząca ma znacznie więcej (cały projekt "Strategia Demograficzna 2040" liczy niemal 130 stron), jednak wyżej wymienione wydają się kluczowe.
Jak wygląda sytuacja demograficzna Polski?
Demografia nie jest dziedziną bardzo prostą, jednak znając kilka podstawowych terminów i trendów, możemy zrozumieć naprawdę sporo nie tylko z tego, co dzieje się w Polsce, ale również tego, co dzieje się na świecie.
Zacznijmy od współczynnika dzietności. W uproszczeniu kategoria ta oznacza liczbę rodzonych dzieci, które średnio przypadają na jedną kobietę w wieku rozrodczym. Demografowie wyznaczają ten wiek na 15-49 lat.
W Polsce współczynnik dzietności w 2020 roku wynosił 1,41 i utrzymuje się na zbliżonym poziomie od roku 2017. Najniższa dzietność w Polsce została odnotowana w roku 2003. Wtedy współczynnik ten wyniósł zaledwie 1,22.
Liczby bez kontekstu nie mają jednak większego sensu. Musimy wiedzieć, do czego je odnosić, jak wyglądają porównywalne wskaźniki w innych krajach i jak kształtowały się w historii. Zanim rzucimy okiem na dzietność na świecie, powiedzmy, czym jest zastępowalność pokoleń.
Kategoria ta oznacza, że liczba urodzeń gwarantuje stabilną sytuację demograficzną. Abyśmy mieli do czynienia z taką sytuacją, współczynnik dzietności musi wynosić 2,1. Gdybyśmy mieli do czynienia z wskaźnikiem na tym poziomie, znaczyłoby to, że liczba ludności kraju pozostaje mniej więcej na tym samym poziomie: obywateli ani nie ubywa, ani nie przybywa.
Dzietność poniżej 1,5, z którą mamy obecnie do czynienia, demografowie określają jako niską, a dzietność poniżej 1,3 jako bardzo niską.
Jak w swoim artykule zaznacza dr Anita Abramowska-Kmon z Instytutu Statystyki i Demografii SGH utrzymująca się w dłuższym okresie wartość współczynnika dzietności poniżej 1,5 prowadzi do nieodwracalnych zmian w strukturze wieku ludności danego kraju.
W Polsce dzietność poniżej 1,5 obserwowana jest od końca lat 90. A ponieważ demografia działa w długich okresach czasowych (niska dzietność oznacza, że za kolejne 20-30 lat jest o wiele mniejsza liczba kobiet, które potencjalnie mogą mieść dzieci) to oznacza, że przyszła demografia wynika z tego, co stało się w przeszłości.
Z trendów z ostatnich kilkudziesięciu lat wynika, że Polska jest skazana na wyludnianie się. Niewiele można z tym zrobić, co najwyżej nieco zahamować trendy. Ewentualnie ratować się migracją. Innej drogi po prostu nie ma.
Jak wygląda sytuacja na świecie?
Niska dzietność nie jest specyficznie polskim problemem. W Europie dzietność poniżej 1,5 występuje na przykład w Niemczech czy Hiszpanii, ale również w Portugalii, na Węgrzech, Grecji i Albanii. Niska dzietność cechuje również Japonię, czy Koreę Południową. Mało tego, na świecie prawie nie ma rozwiniętych krajów z dzietnością gwarantującą zastępowalność pokoleń. Wyjątkiem od tej reguły jest Izrael.
Najbliżej zastępowalności są Francja (1,97), Szwecja (1,91) czy Stany Zjednoczone (dzietność 1,9).
Gdyby nie migracja wszystkie zamożne kraje wkrótce by się wyludniały (piszę "wkrótce", bo część efektu spadającej dzietności może przez pewien czas kompensować wzrost oczekiwanej długości życia).
Ale to jeszcze nie koniec. Dzietność spada na całym świecie. W 2015 roku na świecie średnio przypadało 2,5 dziecka na kobietę. W 1950 roku było to pięcioro dzieci! W ciągu 70 lat dzietność spadła więc o połowę!
W takim razie, dlaczego jest nas o 5 miliardów więcej niż w 1950 (obecnie na świecie żyje około 7,5 mld ludzi)? Ponieważ dzięki postępowi nauczyliśmy się ratować przez przedwczesnymi zgonami dzieci oraz wydłużać oczekiwaną długość życia starszych.
Podobny proces spadku dzietności widać też w Polsce. W latach 50. w Polsce dzietność wynosiła ponad 3,5. Wyż demograficzny lat 80 tych był związany z współczynnikiem dzietności na poziomie 2,3. Ostatni raz w Polsce mieliśmy do czynienia z zastępowalnością pokoleń w 1990 roku.
A dlaczego ludzie niemal na całym świecie mają coraz mniej dzieci (a najmniej w świecie rozwiniętym)?
Jak pisał w książce "Factfulness" nieżyjący już popularyzator statystyki Hans Rosling, najlepsze środki antykoncepcyjne to edukacja kobiet oraz ich trafienie na rynek pracy. Do takich wniosków też dochodzi Max Roser, analityk i twórca platformy Our World In Data śledzącej światowe megatrendy.
Przytacza on przykład Iranu (ale zjawisko jest obserwowane globalnie). W 1950 roku, kiedy średnia liczba lat spędzonych w szkole dla kobiety wynosiła jedynie jedną trzecią roku, dzietność była tam na poziomie 7. Po 60 latach, kiedy kobiety średnio uczyły się przez 9 lat, współczynnik dzietności wyniósł 1,8.
Ale to oczywiście nie wszystko. Rosner przytacza inne powody zmniejszania się dzietności. Wśród nich znajduje się: niższa śmiertelność dzieci, spadek odsetka pracujących dzieci, większa edukacja dzieci (co powoduje, że dzieci stają się coraz "droższe", ponieważ kiedy się uczą, nie mogą stanowić siły roboczej), w końcu normy kulturowe obecne między innymi w mediach (kiedy dostrzegamy jako "normę" rodziny, gdzie nie ma wielu dzieci, to – jako, że jesteśmy z natury konformistami – chcemy do tej normy dorównać).
Istnieje jednak pewne "ale". Żeby je zrozumieć, musimy wprowadzić kategorię wskaźnika HDI (Human Development Index – Wskaźnik rozwoju społecznego).
Jest to miara, która uwzględnia w sobie kilka innych wskaźników: oczekiwaną długość życia, średnią liczbę lat edukacji, dochód narodowy na głowę. Generalnie uważa się, że HDI jest adekwatnym wskaźnikiem mierzącym poziom życia w danym kraju.
Wskaźnik teoretycznie może przyjmować wartości od 0 do 10. Przy czym realnie kraje mieszczą się między 0,37 (Niger) a 0,95 (Norwegia). Z przytaczanych przez Maxa Rosera badań wynika, że dzietność spada mniej więcej do HDI na poziomie 0,85, a później zaczyna delikatnie rosnąć, nigdy jednak nie uzyskując zastępowalności pokoleń.
I niemal dokładnie to widzimy w Polsce – zaliczając się do krajów o bardzo wysokim HDI (tak, Polska jest jednym z najbogatszych i najbardziej rozwiniętych krajów świata) dzietność w naszym kraju od kilku lat zaczęła delikatnie rosnąć.
Po co nam wysoka dzietność?
No dobrze, ale nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, o co w ogóle chodzi z tą dzietnością? Dlaczego od lat słyszymy, że mamy w Polsce do czynienia ze swego rodzaju katastrofą demograficzną? Co jest w tym takiego złego.
Istnieją dwa główne powody postrzegania niskiej dzietności jako problemu: system emerytalny oraz ochrona zdrowia.
Im mniej będzie dzieci i im dłużej będą żyli ludzie, tym mniej w przyszłości będzie rąk do pracy, które potrzebne są do wypracowywania środków na system emerytalny. Jeśli kolejne roczniki będą coraz mniej liczne (a jednocześnie wciąż żyją roczniki starsze) tym więcej ci pierwsi będą musieli wypracować, żeby ci drudzy mogli otrzymywać godziwe emerytury.
Z drugiej strony, jeżeli mamy do czynienia ze starzejącym się społeczeństwem, to rosną potrzeby zdrowotne. Dzieje się tak z bardzo prostego powodu: osoby starsze częściej i poważniej chorują niż młodsze. I znów: w sytuacji demograficznej "zapaści" ci pierwsi muszą pracować na dobrostan tych drugich. Czy rzeczywiście muszą? Czy jest to jedyny wyobrażalny scenariusz? Otóż nie.
Istnieją inne sposoby, żeby kompensować niską dzietność. Po pierwsze zwiększanie wydajności pracy.W im bardziej wydajną pracę uzbrojona jest polska gospodarka, tym więcej środków (przy mądrej redystrybucji) może wygenerować przy tej samej (a nawet malejącej) liczbie pracowników.
I jeśli się nad tym głębiej zastanowimy, to zrozumiemy, że to nie demografia jest najlepszym predyktorem dobrobytu. Jak wcześniej pisałem, w żadnym zamożnym kraju nie mamy do czynienia z zastępowalnością pokoleń. Z drugiej strony, kraje gdzie jest wysoka dzietność – co wynika z poprzedniego zdania – to kraje biedne.
To więc nie liczba rąk do pracy czyni bogactwo, tylko złożony system gospodarczy z wydają (innowacyjną) pracą oraz silną redystrybucją.
Po drugie możemy również "korzystać" z pracowników-migrantów. To się zresztą w Polsce od kilku lat dzieje. W naszym kraju pracuje ponad milion Ukraińców. To oczywiście rodzi inne problemy: w jaki sposób zbudować system, który będzie możliwie niedyskryminacyjny dla migrantów w Polsce.
Kolejnym rozwiązaniem jest zmiana systemu emerytalnego. Łącznie ze zmianą wieku emerytalnego. Od kilkudziesięciu lat w Polsce - z wyjątkiem dwóch ostatnich oraz tragicznego tąpnięcia w momencie pandemii - rośnie oczekiwana długość życia, w tym życia w dobrym zdrowiu.
System nie może być na to ślepy. Tak, istnieją kategorie pracowników, zwłaszcza obciążonych pracą fizyczną, którzy po sześćdziesiątce są w nie najlepszej kondycji fizycznej, ale takich ludzi jest coraz mniej. Wraz z wydłużaniem się oczekiwanej długości życia oraz automatyzacją ciężkiej fizycznej pracy będzie coraz mniej powodów, aby utrzymywać stosunkowo niski wiek emerytalny.
Ale jest jeszcze jedna sprawa. I jest to bardziej kategoria "wielkoskalowa" niedotycząca jedynie polskiego podwórka. Chodzi o tak zwane granice planetarne.
W skrócie kategoria ta oznacza pewne skończone zasoby naszego świata, które jako ludzkość możemy wykorzystać. Sprawą kontrowersyjną jest ich konkretne umiejscowienie, jednak możemy być pewni, że zbliżanie się do nich napędzają dwa główne procesy: wzrost gospodarczy (a więc bogacenie się społeczeństw) oraz właśnie wzrost populacji.
I o ile bogacenie się, zwłaszcza biednych, jest celem, do którego z pewnością należy dążyć, tak niekoniecznie musimy zmierzać do coraz większej liczby ludzi na świecie (ale już wiemy, że spontaniczne procesy prowadzą do spadku dzietności, nie musimy więc się martwić o niekontrolowaną bombę populacyjną).
Czy strategia PiS jest dobra?
To wszystko oczywiście nie oznacza, że pomysł na "demograficzną korektę" jest zły. Tak, potrzebne nam są pewne regulacje i pomysły na to, aby dzietność podwyższyć. Między innymi dlatego, żeby procesy opisane powyżej (migracja, zmiana systemu emerytalnego oraz podwyższenie wydajności pracy) nie musiały być zbyt gwałtowne. Ponieważ jakakolwiek gwałtowna zmiana jest trudna do przeprowadzenia.
Czy więc to, co proponuje PiS, jest wystarczające? Badaczki i badacze zajmujące i zajmujący się tematyką dzietności i demografii od lat podnosiły i podnosili postulaty wzmocnienia instytucji opiekuńczych (które pozwoliłyby kobietom na niewypadanie na dłuższy okres z rynku pracy po urodzeniu dziecka), na sytuację mieszkaniową oraz stabilność zatrudnienia jako na kwestie kluczowe jeśli chodzi o dzietność. Są to więc z pewnością zapowiedzi idące w dobrą stronę.
To, czego w Strategii Demograficznej 2040 zdaje się brakować, to między innymi walki ze śmieciówkami, najbardziej przecież niestabilnymi formami zatrudnienia. Na konferencji prasowej niewiele też usłyszeliśmy o długim urlopie ojcowskim. A to właśnie tak zwany nieprzechodni urlop rodzicielski nie tylko jest sposobem na większą równość na rynku pracy, ale również łączy się z większą chęcią rodzenia dzieci przez kobiety.
Małgorzata Sikorska w przywoływanym już wyżej raporcie wskazuje jeszcze na jedną sprawę. Chodzi o antyaborcyjną politykę PiS. Dla wielu kobiet usunięcie z ustawy aborcyjnej przesłanki przerywania ciąży z powodu uszkodzenia płodu może oznaczać po prostu rezygnację z macierzyństwa. Strach przed cierpieniem wywołanym koniecznością donoszenia uszkodzonego płodu może być większy niż chęć posiadania dziecka.
Naukowcy podkreślają jednak, że tak naprawdę niewiele można zrobić. Przyszłość już się wydarzyła. Cytowana już Anita Abramowska-Kmon przywołuje dane, z których wynika, że do 2060 roku ludność Polski może spaść do 32,5 mln osób.
Aby odwrócić ten trend i przyrost naturalny w okolicach zera, współczynnik dzietności musiałby osiągnąć: 2,13 w 2013 roku; 2,46 w 2050 i niemal 3 w roku 2060.
Jest już w zasadzie pewne, że tak się nie stanie. Jedynym sposobem, żeby utrzymać liczbę ludności Polski na choć trochę zbliżonym do obecnego poziomie, jest szersze otworzenie się na migrantów.
I to jest debata, którą już powinniśmy zaczynać. Zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że Polska 2060 albo będzie wielokulturowa, albo o 15 proc. mniej liczna.