Niski poziom Sanu na Podkarpaciu© PAP | Darek Delmanowicz

Dbać o każdy spłachetek zieleni

3 września 2022

Zdejmować beton, gdzie się da. Robić zagłębienia w trawnikach, by zbierała się woda. Zasypać urzędników pismami, żądać dobrego gospodarowania wodą w mieście. Okresy upałów będą coraz dłuższe, ale mamy swój mały świat, który możemy zmieniać - mówi dla Magazynu WP Renata Woźniak-Vecchie, doktorka nauk technicznych w dziedzinie zagospodarowania wód opadowych i systemów odwodnieniowych.

Martyna Słowik: Od kilku lat w Polsce nieprzerwanie trwa susza. Przyszła nawet w góry. Widzieliśmy zdjęcia prawie pustego koryta górnego Sanu. Dlaczego nawet w górach mamy problem z wodą?

Renata Woźniak: Po pierwsze przez zmiany klimatu. Opadów jest coraz mniej, zimą nie spadł śnieg, a na pewno nie spadło go tyle, żeby wiosną zasilić efektywnie górne odcinki rzek.

Po drugie – przez działalność człowieka. Widziałam w sieci zdjęcia z melioracji torfowisk właśnie w górnym biegu Sanu. Od dawna wiadomo, że torfowiska są gąbką, która efektywnie zatrzymuje wodę. Tam przekopano kilka torfowisk, osuszono je, woda opadła o metr, w niektórych miejscach o półtora. Wszystko po to, żeby dojechać do lasu. Co gorsza, robią to niestety Lasy Państwowe.

Ma pani na to dowód?

Jest nagranie na Youtube, wykonane przez Podkarpackie Towarzystwo Przyrodników Wolne Rzeki, które stara się monitorować takie naruszenia i zgłaszać do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.

Melioracja torfowiska - antyretencja w Lasach Państwowych

Na tym nagraniu nie widać, kto i jakim sprzętem te torfowiska osuszył, widać natomiast tego zgubne dla przyrody skutki.

I takie osuszanie nie jest legalne. Po trzecie – choć to mieści się w działalności człowieka, ale wyróżnię – Polskę osusza z wody rolnictwo. Kiedyś nasz kraj był wielką gąbką, pełną mokradeł, lasów. Rozwój rolnictwa oznaczał meliorację ogromnych obszarów. Teraz, w czasie pogłębiającej się suszy i zmian klimatycznych, rowy melioracyjne powinno się zasypać albo przynajmniej wyposażyć w zastawki, które będą zatrzymywały wodę, a nie ją odprowadzały.

To, co możemy robić poza miastem, aby walczyć z suszą, to podpisywać petycje, wspierać trzeci sektor i inicjatywy oddolne, które walczą o klimat i przyrodę.

A w miastach?

Dbać o to, żeby każdy spłachetek zieleni był wykorzystany do infiltracji, czyli efektywnego przemieszczania się wód opadowych i powierzchniowych w głąb gruntu i żeby tych spłachetków było coraz więcej. Tam gdzie się da, trzeba te nieszczęsne płyty chodnikowe i beton zdjąć. W środku trawników robić zagłębienia, tzw. muldy, do których można przekierować rynny z bloków i domów – żeby woda mogła się tam zbierać.

Tymczasem polskie miasta betonują rynki, place, skwery, przystanki, choć już teraz latem trudno na nich wytrzymać. Naprawdę widzi pani szansę na to, aby zmusić włodarzy do zdzierania betonu, na który poszły miliony złotych w ramach tzw. rewitalizacji?

Po kilkunastu latach pracy w tzw. branży odwodnieniowej nie mam wielkiej wiary, że urzędnicy sami z siebie zaczną coś zmieniać. Brakuje mi współpracy między urzędami i ludźmi, których działalność ma wpływ na gospodarkę wodną w miastach: urbanistami, wydziałami ochrony środowiska, gospodarki wodnej, zarządami zieleni, drogowcami itd. Powstają natomiast koalicje firm i podmiotów z różnych branż, jak np. fundacja "Biznes dla klimatu", której celem jest integracja świata biznesu, nauki i wszystkich entuzjastów realnych działań.

Bardzo potrzebny jest nacisk obywatelski. Ludzie mają czas zająć się sprawami wyższego rzędu, gdy mają zapewniony byt i zostaje im trochę wolnego czasu. Chciałabym wierzyć, że inflacja, drożyzna i wojna nie zniweczą tego, co w kwestii adaptacji do zmian klimatu zaczęło się w Polsce zmieniać na lepsze.

Wysychające drzewa na wyremontowanym deptaku przy ul. Dworcowej w Katowicach
26.07.2022 r.
Wysychające drzewa na wyremontowanym deptaku przy ul. Dworcowej w Katowicach 26.07.2022 r.© Agencja Wyborcza.pl | Anna Lewańska

Od czego powinni więc zacząć mieszkańcy miasteczka ze "zrewitalizowanym", zabetonowanym rynkiem, aby władza go odbetonowała?

Spróbować się dowiedzieć, czy był etap konsultacji społecznych i np. dlaczego zabetonowano przestrzeń bez ich zgody – z publicznych pieniędzy. Nie wszystkie inwestycje są obłożone obowiązkiem konsultacji społecznych, ale władze powinny uzgadniać z mieszkańcami to, co robią, bo fundusze często pochodzą z pieniędzy podatników.

Przecież taki uszczelniony plac przyda się na koncert czy imprezę parę razy w roku, a przez pozostałą część roku będzie patelnią, na której można smażyć jajecznicę – takie eksperymenty były już przeprowadzane przez aktywistów, aby pokazać, jaką temperaturę latem utrzymuje beton w tych miejscach.

Jakie są pani doświadczenia, jako osoby z "branży odwodnieniowej", w kontaktach z urzędnikami polskich miast w kwestiach wodnych?

Sytuacja jest bardzo zróżnicowana. Mamy przykłady miast, w których w odpowiednich wydziałach są osoby zorientowane w tym, co trzeba zrobić i jak, aby w mieście dobrze się żyło. W innych przypadkach udaje nam się przekonać zleceniodawców do szerszego spojrzenia na temat wody w mieście. A czasami mam wrażenie, że mimo wykonania dobrej roboty opracowanie stanie się tzw. "pułkownikiem", czyli będzie leżeć na półce i nie będzie realizowane.

Tymczasem nowa droga, nowy betonowy rynek czy zbiornik retencyjny to inwestycje, których koszty idą w miliony złotych. Na którym etapie można wszystko dobrze rozważyć, popatrzeć szerzej, poszukać mądrych oszczędności? Na etapie koncepcyjnym. To wtedy możemy rozważyć planowaną zmianę pod względem ekonomicznym, społecznym, środowiskowym. Poważnie potraktowany etap przedprojektowy, koncepcyjny, jest najważniejszy, ale często w polskich miastach go brakuje. W skali całego miasta taką koncepcję nazywamy "masterplanem".

Przykład skutków braku takiego masterplanu?

Powiedzmy, że mamy rzekę, przeciążoną hydraulicznie, tzn. wylewa częściej, niż powinna, która płynie przez dwa sąsiadujące ze sobą miasta, a jedno z nich notorycznie jest zalewane. Rzadko widzę moment, w którym się mówi: mieszkańcy miasta A, leżycie w górnej zlewni tej rzeki, w mieście B wylewa, więc popracujmy nad tym, żeby od was mniej spływało, a wtedy sytuacja się poprawi.

Dobrze by było, żeby Wody Polskie były inicjatorem takich działań, a nie są. Jeżeli w jakiejś części zlewni jest za dużo wody, to trzeba sprawdzić, czy na tych zalewanych terenach jest miasto czy rolnictwo, wyszukać organ za tę część odpowiedzialny i opracować odpowiedni plan. Takie opracowania są robione za publiczne pieniądze, na cele zadań własnych gminy i powinny też być udostępnione do wglądu radzie dzielnicy albo radzie miasta, a te organy powinny z kolei informować mieszkańców. W ten sposób można stworzyć dobrą drabinkę nacisku.

Żeby w miastach zrobić dobrą retencję, żeby skutecznie przeciwdziałać suszom i powodziom, trzeba mieć wiedzę o dużo szerszym obszarze, niż planowana inwestycja. Np. gdy planowana jest budowa zbiornika retencyjnego, nie można patrzeć tylko na te kilkaset metrów kwadratowych, na których ma on powstać, tylko trzeba przeanalizować również dalsze otoczenie, wszystkie jego elementy. Tylko wtedy to będzie działać i będą to dobrze wydane pieniądze.

Gocław, Warszawa, wyschnięty kanałek Nowa Ulga, 12.08.2022 r.
Gocław, Warszawa, wyschnięty kanałek Nowa Ulga, 12.08.2022 r. © Agencja Wyborcza.pl | Fot. Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl

Kto odpowiada za obieg wody w miastach i gminach? Na kim spoczywa obowiązek myślenia o wodzie jak o cennym zasobie?

Obieg wody w warunkach miejskich jest podzielony na kompetencje bardzo wielu urzędów, które nie zawsze potrafią się ze sobą dogadać. Odwodnienie i bezpieczne zagospodarowanie wód opadowych w mieście jest zadaniem własnym gminy. Może być realizowane przez wydział urzędu miasta bądź powierzone jakiejś spółce. Poza odwodnieniem bardzo ważnym elementem jest też pozyskiwanie wody pitnej. Tzw. odwodnieniowcy czasami są w jednej miejskiej spółce z wodociągami dostarczającymi wodę pitną, czasami nie. Jak pani widzi, odpowiedzialność za całościowy obieg wody w mieście bardzo się rozmywa. A przypomnijmy, że woda w mieście to też zieleń miejska, bo tam się ta woda zatrzymuje, a  przynajmniej powinna. Wreszcie woda w mieście to też sprawa drogowców – podczas deszczów i wielkich ulew woda powinna być skutecznie odprowadzana, ale to nie oznacza tylko tego, że studzienki kanalizacyjne mają być drożne.

Ta woda ma nie tylko spłynąć, ale też wsiąknąć w glebę czy zostać zmagazynowana przez nas na czas suszy?

Woda powinna być zatrzymywana w krajobrazie i mądrze retencjonowana, a to wymaga współpracy wszystkich tych jednostek i opracowywania wspólnych, całościowych planów. Niewiele znam przykładów miast, w których ludzie z poszczególnych miejskich wydziałów rozmawialiby ze sobą i mieli spójny plan.

Zdarza się, że to mieszkańcy i mieszkanki miast, osiedli, zauważają problem z wodą – spalone i wyschnięte trawniki, które spółdzielnia postanowiła kosić często i w największe upały, zabetonowane rynki, place zabaw, na których nie można długo wytrzymać, zwłaszcza w upalne dni, a które podczas ulew są zalane itd. Jak – krok po kroku – obywatele mogą działać, żeby to zmienić? Jakie mają narzędzia?

W idealnym świecie władze i urzędnicy miejscy powinni wiedzieć, że potrzebują kompleksowej koncepcji, łączącej wszystkie gałęzie, o których rozmawiałyśmy – budynki i architekturę, wodociągi i kanalizację, zieleń miejską, drogi itd. Jeśli miasto nie ogarnia tego tematu i jakiś teren jest notorycznie zalewany albo przesuszony, to z mojego doświadczenia najbardziej efektywnym środkiem nacisku jest zasypanie instytucji miejskich pismami od mieszkańców, w których zgłaszają problemy: wyschnięty trawnik, podtopienia, brak zieleni miejskiej, brak drzew itd.

Takie pisma naprawdę skutkują? Do kogo konkretnie je wysyłać?

Niekoniecznie od razu do prezydenta miasta, bo to utknie w sekretariacie. Na początek do rady dzielnicy. Rada powinna wtedy poruszyć ten temat na forum miejskim. Można też próbować zgłaszać problemy do eksploatatora systemów odwodnieniowych, czyli np. spółki odwodnieniowo-kanalizacyjnej, która miasto obsługuje, czy wydziału w urzędzie miasta, który za to odpowiada. Warto wcześniej wiedzieć, kto w mieście odpowiada za element, z którym mamy problem i dopiero wtedy przystąpić do działania. W przeciwnym wypadku pismo do nas prędzej czy później wróci.

Trzy lata temu podczas największych upałów i bezdeszczowych tygodni na moim osiedlu ekipa zaczęła wielkie koszenie trawników i pięknie rozrośniętych krzewów niemal do spodu. Napisałam do spółdzielni z pytaniem i prośbą o wyjaśnienie, dlaczego takie rzeczy dzieją się podczas największych upałów i suszy, dlaczego tego nie odwołali. Odpowiedź długo nie nadchodziła. W końcu się doczekałam – spółdzielnia uprzejmie informowała, że przetargi na "pielęgnację" osiedlowej zieleni zostały ogłoszone pół roku wcześniej, a terminy koszenia ustalone kilka miesięcy temu i nic z tym nie można zrobić.

To przykład automatyzmu skutkującego poważnymi szkodami.

Spółdzielnia jest specyficznym przykładem, bo jej konstrukcja formalno-prawna bardzo ogranicza wpływ miasta i ludzi na nią oraz jej działania. Zawsze można próbować nagłaśniać sprawy przez lokalne media i prasę, których może się "wystraszyć".

Łatwiejsze do przeprowadzenia są drobne zmiany na terenach prywatnych i wspólnot mieszkaniowych, do których bardzo zachęcam, jak np. odłączenie rynny, która biegnie wprost do kanalizacji i przekierowanie jej do beczki, do muldy (zagłębienia) na trawniku, lub małego ogródka deszczowego. To nie są rzeczy trudne technicznie. W internecie jest dużo poradników opisujących ich wykonanie. Takie urządzenia w małej skali nie wymagają pozwoleń budowlanych ani wodnoprawnych.

Ja na ścianie mojego bloku, który szybko się nagrzewa, zasadziłam kilka lat temu pnącze. Obrosło już pół ściany budynku. Sąsiedzi początkowo byli sceptycznie nastawieni do tego pomysłu, nie zgadzali się – obawiali się zaśmiecania liśćmi rynien i plagi komarów. Wreszcie się udało. Teraz wszyscy czujemy, że to obniża temperaturę. W rurach spustowych inni sąsiedzi na własną rękę zrobili tzw. boczniaki - boczne odnogi - i zbierają z nich wodę do beczek. Później podlewają nią ogródki. Mamy przy bloku trawnik, który był krótko i równo koszony, co w upały powodowało natychmiastowe wypalenie trawy i wzrost temperatury. Dwa lata temu zasialiśmy tam łąkę kwietną, która sama się odnawia. Jest koszona tylko dwa razy w roku. Administrator się cieszy i my też – nie trzeba kosić, woda trzyma się tam dłużej, a miejsce realnie nawadnia okolicę i ochładza nasz teren.

Wysuszona trawa na łące nad Wartą w Poznaniu, 28.07.2022 r.
Wysuszona trawa na łące nad Wartą w Poznaniu, 28.07.2022 r. © Agencja Wyborcza.pl | Fot. Piotr Skornicki / Agencja Wyborcza.pl

Co zrobić, gdy na nasze pisma i prośby miasto jest obojętne, odpowiada w tonie "nic się nie da zrobić, tak już po prostu jest"?

Jeżeli po drugiej stronie spotykamy się z oporem, to wtedy trzeba poszukać kogoś, kto potrafi rozmawiać językiem urzędników, tworzyć pisma wymagające odpowiedzi w sprawie konkretnych miejskich dokumentów, które władze miasta mają w obowiązku stworzyć, takie jak np. program gospodarowania wodami, studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego itd. One nie zawsze są aktami prawnymi, ale wyznaczają ramy działania w mieście.

Trzeba pisać do urzędników w tonie "my-mieszkańcy wiemy, czego potrzebujemy i wiemy, co można zrobić, bo żyjemy tutaj i widzimy, co się dzieje. Żądamy od was, żebyście wdrażali dobre praktyki zagospodarowania wód opadowych, aby żyło się nam lepiej i bezpieczniej". Brzmi to może trochę naiwnie, ale w wielu przypadkach się sprawdza.

Ważne są też media. Gdy burmistrz zostanie skrytykowany czy "wyśmiany" z powodu zabetonowania rynku, placu, miejsc rekreacji, to następnym razem dziesięć razy się zastanowi – jeżeli nie ze względu na dobro mieszkańców, to chociaż ze względu na swoją kolejną kadencję.

Na początku trzeba po dobroci – przedstawiać dobre przykłady i mówić "my też tak chcemy", a później policzyć.

Co policzyć?

Koszty ukryte. Policzyć np. ile klimatyzatorów trzeba założyć w biurach w centrum miasta, bo jest ono pozbawione zieleni i w związku z tym całe promieniowanie jest absorbowane przez budynki i beton. Policzyć, ile kosztuje opieka medyczna osób, które z powodu upałów zaczynają chorować albo umierają. Policzyć, ile kosztuje absencja pracowników itd. Ile kosztuje utrzymanie kurtyn wodnych, które robią furorę na zabetonowanych rynkach, a są zasilane cenną wodą wodociągową, czyli pitną. Gdyby tam były szpalery drzew, to ludzie zbieraliby się pod nimi i ochładzali.

To wszystko są przecież koszty ukryte wielu nietrafionych "inwestycji", niewłaściwej infrastruktury lub jej braku, złego gospodarowania wodą itd. Dopiero uwzględniając koszty ukryte przekonamy się, jaki jest koszt całkowity betonowania, zabudowywania pod inwestycje czy braku dobrej retencji w mieście.

Co to jest ta dobra retencja?

Dobra retencja to retencja powszechna. Najbliższa miejscu, w którym woda spada z nieba. Wszystkie pomysły w postaci np. wielkich zapór na rzekach czy zbiorników piętrzących, promowane przez przeróżne ekipy polityczne, nie mają szansy się sprawdzić w obecnych warunkach klimatycznych i miejskich. To widać chociażby na przykładzie Krakowa, gdzie mamy stopnie piętrzące, a i tak susza występuje w odległości 2-3 km od Wisły. Z kolei podniesienie poziomu wody w rzece zaporą albo zbiornikiem piętrzącym powodowało w Krakowie zalewanie piwnic starych kamienic, które są położone blisko Wisły i trzeba było stworzyć barierę w postaci baterii pomp gruntowych, które wypompowują tę wodę – żeby było śmieszniej, do kanalizacji.

Nie ma już czasu na zastanawianie się, czy odbetonowywać, czy nie. To po prostu trzeba zrobić. Klimat się zmienia, widzimy to już gołym okiem, a dane i badania tylko to potwierdzają. Będziemy świadkami coraz dłuższych okresów z upałami, coraz bardziej skumulowanych opadów. To wszystko pogorszy nam jakość życia, a milionom Polaków zagrozi ograniczeniem dostępu do wody. Większość wody pitnej w miastach bierze się z wód gruntowych. One odnawiają się tylko wtedy, jeśli deszcz wsiąknie w ziemię, a nie zostanie jak najszybciej odprowadzony z chmury rurą do Bałtyku. Nie musimy tego wymyślać na nowo. Jest już wiele przykładów, że można robić dobrą retencję, że to działa i ludziom polepsza się życie w miastach.

Zbiorniki na deszczówkę, zbudowane w Katowicach na budynku miejskim w ramach programu "Łapiemy deszczówkę", 2020 r.
Zbiorniki na deszczówkę, zbudowane w Katowicach na budynku miejskim w ramach programu "Łapiemy deszczówkę", 2020 r.© PAP | Andrzej Grygiel

Jakie są te dobre przykłady?

Z polskich miast to np. Bydgoszcz i Gdańsk.

Bydgoszcz ma szansę być pierwszym polskim miastem-gąbką, czyli zbierać i zatrzymywać bardzo dużą część wody opadowej. Mają bardzo zaawansowany program zagospodarowania wód opadowych, ponad 80 instalacji służących gospodarowaniu tymi wodami, kilkanaście małych zbiorników retencyjnych. Jednocześnie bardzo poprawili jakość wód odprowadzanych odbiorników, czyli do rzek. Brda była kiedyś bardzo zanieczyszczoną rzeką, a teraz odbywają się tam nawet zawody pływackie. Starają się odpowiednio projektować parki, stosować roślinność buforową, w postaci pasów roślinności oddzielających koryta cieków od dróg i zabudowań, nawierzchnie przepuszczalne na dużych powierzchniach, ogród deszczowy, którym, upraszczając, jest każdy kawałek ziemi, na którą kieruje się wody opadowe np. z dachów, obsadzony lubiącą wodę roślinnością. To wszystko sprawia, że woda zostaje w krajobrazie.

W podobnym kierunku, idzie Gdańsk. Tam co prawda motywacją był nie program unijny, tylko powódź, która w 2010 roku na Oruni zalała sporą część miasta. Wtedy stwierdzono, że tę wodę trzeba zatrzymywać wcześniej. Cały południowy Gdańsk, wszystkie jego osiedla, wyposażone są już w zbiorniki retencyjne, który zapewniają tzw. neutralność hydrologiczną, czyli woda nie spływa z zabudowanych terenów szybciej, niż przed ich zabudową. Koło takiego zbiornika zwykle jest jakaś ścieżka do biegania, siłownie plenerowe, drzewa. Zabezpiecza miasto przed powodzią, a jednocześnie pełni funkcję rekreacyjną.

A przykłady europejskie?

Liderami są Skandynawowie – Kopenhaga, Sztokholm, ale też holenderski Amsterdam. Oni nie budują w miastach wielkich zbiorników retencyjnych, tylko np. zdejmują rząd płytek chodnikowych, obsadzają je zielenią, kierują wodę z ulicy czy drogi na trawnik, który jest obok, albo który jest w środku tej drogi. To jest suma małych działań, która tworzy dużą ilość retencji, powierzchni przepuszczalnych.

Podobnie jest w Berlinie – tam też powszechne jest myślenie, że trzeba ograniczyć ilość wody odprowadzanej do kanalizacji. W niektórych dzielnicach nie przyjmuje się nawet wody z opadowej do kanalizacji, ona cała musi być zatrzymana na danym terenie – w otwartych zbiornikach wodnych, w parkach, łąkach kwietnych. Staje się elementem krajobrazu. Powstają miejsca, gdzie woda się zbiera w obniżeniach terenu – ogród deszczowy, mulda retencyjna, czyli mała niecka, nie głębsza niż 20-40 cm, która zatrzymuje od kilku do kilkunastu metrów sześciennych wody.

To wszystko jest wplecione w miasto jako element architektury krajobrazu. To po prostu wygląda inaczej i jest dużo przyjemniejsze do życia.

Bywa też i tak, że w miastach już nie ma miejsca nawet na małą retencję i trzeba wybudować zbiornik retencyjny pod ziemią. To jest średnio dobra retencja.

Zbiornik retencyjny w lesie k. Górna w Nadleśnictwie Głogów Małopolski
Zbiornik retencyjny w lesie k. Górna w Nadleśnictwie Głogów Małopolski© PAP | Darek Delmanowicz

Dlaczego?

Bo w większości te zbiorniki nie są infiltracyjne, czyli woda nie przechodzi przez warstwy gleby, nie oczyszcza się i nie zasila gruntu, a przez to i wód podziemnych. Dobrze, że te zbiorniki są, bo spowalniają odpływ wody do rzek, ale nie odnawiają zasobów wód gruntowych. Czasami to jedyne rozwiązanie. Jednak gdzie tylko się da, chciałabym widzieć zbiorniki otwarte z możliwością wchłaniania wody przez grunt.

Jest szansa, że małe działania na obszarze osiedla, dzielnicy czy miasta, o których pani mówi, zmienią okoliczny mikroklimat i będzie się tam żyło lepiej, mimo ocieplenia klimatu?

Oczywiście. To już czuć. Tam, gdzie jest łąka kwietna, duża kępa drzew, jest chłodniej, bardziej wilgotno, mieszkają tam ptaki, owady. Jeśli zamiast trawnika jest łąka kwietna, od razu pojawiają się owady-zapylacze, wzrasta bioróżnorodność. Radziłabym się nie zniechęcać tym, że "wielkie korporacje i polityka rządzą światem". Mamy jeszcze swój mały świat, który możemy realnie zmieniać, a efekt będzie dość szybko widoczny i odczuwalny. Już za naszego życia zobaczymy zmianę.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (1106)