David Forden: płk Kukliński nie był jedyny
Płk Kukliński nie był jedynym polskim urzędnikiem, z którym współpracowaliśmy. Mieliśmy wiele źródeł, w całej Europie Wschodniej i w ZSRR - ujawnia David Forden, były agent CIA, oficer prowadzący płk. Ryszarda Kuklińskiego, w późniejszych latach jego bliski przyjaciel. Tłumaczy też, że "Jack Strong" nie został zwerbowany w Wietnamie, choć zetknął się wtedy z pracownikami CIA. Forden gościł w Polsce w związku z premierą filmu Władysława Pasikowskiego. Na ekranie w jego postać wciela się amerykański gwiazdor Patrick Wilson.
WP: Joanna Stanisławska: Kiedy pierwszy raz usłyszał pan o płk. Ryszardzie Kuklińskim? Wyprzedziła go legenda?
David Forden: Nic o nim nie wiedziałem aż do chwili, kiedy w 1973 r. zadzwonił do mnie mój szef z Langley i zapytał jak tam mój polski. Byłem w trakcie trzyletniej misji w Mexico City, więc odpowiedziałem, że trochę zardzewiał. W latach 1965-67 mieszkałem jednak w Warszawie, gdzie oficjalnie pracowałem w ambasadzie amerykańskiej w al. Ujazdowskich, co było "przykrywką" dla działalności wywiadowczej. Mówiłem więc płynnie po polsku. Wkrótce wezwano mnie do Waszyngtonu, gdzie poznałem akta płk. Kuklińskiego. W czerwcu byłem gotowy go poznać.
WP:
"Jack Strong" współpracował z CIA wtedy już od roku. Jak wyglądała ta relacja?
- Latem 1972 r. Kukliński w Niemczech spotkał się z agentem CIA, który podawał się za pułkownika amerykańskiej armii. Nasz człowiek wymyślił sobie taką legendę, bo Kuklińskiemu zależało na kontakcie z wojskowym równym mu stopniem. Relacja, którą wtedy zawiązano była stabilna i dobrze rokowała. Dla ułatwienia kontaktów z amerykańskim wywiadem Kukliński wymyślił "szpiegowskie" rejsy jachtem "Legia" po Bałtyku i Morzu Północnym. Miał na nie przyzwolenie, bo miały służyć dokumentowaniu fortyfikacji NATO.
WP: Płk Kukliński sam się do was zgłosił. CIA od razu okazała mu zaufanie? Nie podejrzewano radzieckiej prowokacji?
- Nikt nie kwestionował jego determinacji. Chciał z nami współpracować, żeby jego kraj przestał być wasalem ZSRR. Postawił sprawę jasno, a my mu uwierzyliśmy.
WP:
A na panu jakie zrobił wrażenie?
- Wiedziałem, że to nie jest żadna intryga. Czułem, że jego motywacja jest szczera i prawdziwa. On nas potrzebował do swojej misji.
WP:
Ile razy się spotkaliście? Czy tylko podczas rejsów czy także w Warszawie?
- W Warszawie przez dziewięć i pół roku z pułkownikiem spotykali się moi oficerowie. Ja widywałem go tylko podczas rejsów w 1973, 1974, 1975 i 1976 r.
WP:
Kiedy wyjawił pan pułkownikowi, że pracuje dla CIA?
- Przystępując do tej operacji powiedziałem szefowi, że skoro mam się spotkać z Kuklińskim, muszę mu powiedzieć wprost: "Pułkowniku, to wielki zaszczyt i przyjemność poznać pana, jestem Daniel z CIA". Chciałem, żeby przekazywał mi prawdziwe informacje, wiec miał prawo oczekiwać, że będę z nim szczery. Tak więc sytuacja była jasna od początku. Moje prawdziwe imię poznał jednak dopiero, kiedy znalazł się w USA.
WP:
Oferował mu pan pieniądze za usługi?
- Nigdy! Od początku wiedziałem, że jego praca dla nas nie była motywowana korzyściami materialnymi. Gdybym zaproponował mu pieniądze, byłby urażony. Ten, kto kwestionuje czystość jego pobudek, nie zna Kuklińskiego. A ja go znałem.
WP:
Czy płk Kukliński przeszedł szpiegowskie przeszkolenie?
- Nie. Sam doskonale wiedział, co ma robić. Najważniejsze było zachowanie konspiracji i najwyższej ostrożności, żeby się nie odsłonić przed żadnym z kolegów czy szefów, których w zasadzie zdradzał.
WP:
W zasadzie?
- On swoich działań nie rozważał w tych kategoriach. Uważał, że to polski rząd zdradził obywateli godząc się na sowiecki dyktat. Kukliński chciał z tym walczyć.
WP:
Był dobrym materiałem na szpiega?
- Był bardzo inteligentny i efektywny. Wiedział jak bezpiecznie przekazywać nam informacje. Jak dyskretnie osiągać to, co chce. Nie wygadać się o tym, co robi. Od razu nabraliśmy do niego zaufania i tak zostało do końca.
WP: Jego koledzy określali go jako cichą i spokojną, raczej introwertyczną osobę. To cechy, które pomagają w pracy wywiadowczej?
- W zależności od sytuacji był introwertykiem albo ekstrawertykiem. Podczas przyjęć potrafił być duszą towarzystwa, ale kiedy wykonywał zadania, które polegały na przekazywaniu informacji wrogowi, robił to bardzo ostrożnie. Nikt nie miał pojęcia, co robi, łącznie z jego żoną i dwoma synami. Rodzina poznała jego drugie oblicze dopiero w 1981 r., kiedy pułkownik zrozumiał, że musi uciekać.
WP:
Czy płk Kukliński mógł zostać zwerbowany podczas misji wojskowej w Wietnamie?
- To bzdura. Zetknął się wtedy z pracownikami CIA, dowiedzieliśmy, że jest polskim oficerem i przyzwoitym człowiekiem, ale nie nawiązaliśmy wówczas tajnej, regularnej współpracy. Mój kolega zaraportował, że odbył z nim dwa czy trzy spotkania, dlatego kiedy zgłosił się do nas w 1972 r., wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. WP:
Uważa go pan za amerykańskiego czy polskiego bohatera?
- Jest zarówno polskim, jak i amerykańskim bohaterem. Opowiadał mi, że kiedy przechodził w Warszawie obok ambasady amerykańskiej i widział amerykańską flagę, uważał ją za symbol wolności. Tego pragnął dla swojego kraju. Zawsze podkreślał, że w głębi serca czuje się Polakiem. Rozumieliśmy go.
WP:
Pracował dla CIA przez ponad 10 lat. Miał chwile zwątpienia?
- Nie, bo wiedział, po co to wszystko robi. Był dumny ze swojej pracy dla nas, starał się ją wykonywać jak najlepiej, a my zapewniliśmy mu kontakt z doświadczonymi agentami i specjalistami z rządu i armii zajmującymi się problematyką zimnej wojny, którzy chcieli się dowiedzieć rzeczy, o których wiedział tylko Kukliński. Co przyniosło wiele korzyści Ameryce i Polsce.
WP:
W jaki sposób dostarczane przez niego informacje były weryfikowane?
- Mieliśmy na to różne sposoby. Płk Kukliński nie był jedynym polskim urzędnikiem, z którym współpracowaliśmy. Mieliśmy wiele źródeł, w całej Europie Wschodniej i w ZSRR.
WP:
Jak często kontaktował się z CIA?
- Za każdym razem, gdy miał coś do przekazania. Bywało, że codziennie. Kukliński bardzo ciężko pracował w sztabie generalnym LWP, szefowie cenili go za profesjonalizm, sprawność i przenikliwość. To jemu gen. Jaruzelski powierzał zadania, które innych przerastały. W ten sposób pułkownik miał dostęp do najbardziej poufnych dokumentów. Potem myślał tylko jak najszybciej je nam przekazać.
WP: Pułkownik przekazał CIA 35 tys. stron dokumentów. Pracując na "dwa etaty", był niesamowicie obłożony pracą. Nie obawiał się pan, że odbije się to na jego bezpieczeństwie?
- Mógłbym mieć takie obawy, gdyby był nieostrożny, ale tak nie było. Tylko raz popełnił błąd, kiedy zostawił przeznaczoną dla nas wiadomość w skórzanej rękawiczce w śniegu w punkcie A, zamiast w punkcie B, który był przypisany do tego dnia. Błędnie zinterpretował harmonogram. Zdał sobie sprawę z pomyłki, ale nie mógł sam jej naprawić, więc poprosił o pomoc młodszego syna, Bogdana. A Bogdan spełnił prośbę i przywiózł rękawiczkę wraz z zawartością do domu...
WP: Czy płk Kukliński miał dobre pióro? Podobno miał dar skondensowanego pisania, potrafił w klarowny sposób wyłożyć często bardzo złożone problemy.
- Dobrze pisał. Jego raporty były jasne, klarowne i bardzo cenne. Jednak większość informacji, które od niego otrzymaliśmy pochodziła z rozmów. Najcenniejszą wiedzę miał w głowie. Kiedy się spotykaliśmy, relacjonował wszystko, a ja to nagrywałem.
WP:
Jak przebiegała brawurowa ucieczka Kuklińskiego z Polski w listopadzie 1981 r.?
- Agenci CIA w Warszawie byli pod ciągłym nadzorem polskiego kontrwywiadu, ale udało nam się go przechytrzyć. Zebraliśmy całą rodzinę Kuklińskich w bezpiecznym mieszkaniu w Warszawie. Tom Ryan, szef rezydentury CIA w Warszawie w tamtym czasie i jego żona Lucille tuż przed akcją byli z misją w Berlinie, udało im się jednak wrócić do kraju, tak że polskie służby się nie zorientowały i jednym samochodem wywieźć Kuklińskich do Berlina.
WP:
Decyzja o ucieczce z pewnością płk. Kuklińskiemu nie przyszła łatwo.
- To było bardzo trudna emocjonalnie decyzja, bo musiał opuścić ukochaną ojczyznę. Wiedział jednak, że wkrótce może zostać odkryty, a wtedy groziłyby mu tortury i śmierć.
WP: W USA między panem a Kuklińskim rozkwitła przyjaźń. Jak znosił przymusową emigrację?
- On zawsze był wierny Polsce, ale Polska nie była lojalna wobec niego. Dopiero w 1997 r. zdała sobie sprawę, że nie był zdrajcą, ale bohaterem.
WP:
Nie cała. Wielu Polaków wciąż ocenia go negatywnie.
- Bardzo mnie to smuci. On zasługuje na najwyższy szacunek.
WP: Synowie Kuklińskiego Bogdan i Waldek zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach w latach 90. w USA. Był pan wtedy blisko z pułkownikiem, jak sobie radził z tą stratą?
- Był zdruzgotany. To była niewyobrażalna tragedia. Bogdan utonął na Karaibach w styczniu 1994 r. Żeglował razem z kolegą, kiedy nadszedł sztorm, a oni nie mieli kamizelek ratunkowych. Obaj zaginęli bez wieści. W czerwcu 1994 r. starszego brata Bogdana, Waldka przejechał samochód. To był wspaniały chłopak, intelektualista, historyk. Znałem go dobrze, bo wielokrotnie nas odwiedzał na kolacji. Zawsze przychodził z bukietem kwiatów dla mojej żony. Zginął w straszny sposób.
WP:
Kiedy widział się pan z Ryszardem Kuklińskim po raz ostatni?
- W grudniu 2003 r. odwiedził mnie po śmierci mojej żony. Znał ją dobrze, bo w 1984 r. wzięliśmy ślub w domu Kuklińskich w Wirginii. Od tamtego momentu aż do końca byliśmy bardzo blisko. Po naszym spotkaniu, Ryszard pojechał do Warszawy, a ja jak co roku do Steambout Springs w Colorado na narty. Po powrocie zadzwoniłem do niego i odbyliśmy naprawdę wspaniałą, wzruszającą rozmowę. Kilka dni później nasz wspólny przyjaciel przekazał mi wiadomość, że Ryszard miał wylew. Kilka dni później zmarł.
WP:
Brakuje go panu?
- Ogromnie. Nasza przyjaźń odgrywała bardzo ważną rolę w moim życiu.
Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska