Czyngaz-chan

Jego duchowi bracia to Saddam Husajn i Kim Dzong Il. Ale dla świata Zachodu, który potrzebuje turkmeńskiego gazu, władca Turkmenistanu Saparmurat Nijazow jest hołubionym wspólnikiem w interesach.

16.02.2006 | aktual.: 16.02.2006 15:51

Pięć milionów Turkmenów dobrze zna oblicze swego wodza - Saparmurat Nijazow, czyli Turkmenbaszy Wielki, spogląda na nich z pomników, billboardów, rzeźb i obrazów, zdobi banknoty wszystkich nominałów, a dzieci raz do roku dostają zegarki z wizerunkiem prezydenta. - Gdyby mój prezydent dał mi wszystko, co mam, to nie tylko malowałbym jego portrety, ale jeszcze nosiłbym je na swoich plecach i ubraniu - wyznał Nijazow w jednym z nielicznych wywiadów amerykańskiej telewizji CBS. Nijazow ma 66 lat, środkowoazjatyckim Turkmenistanem (za czasów sowieckich Turkmenią) rządzi od 1985 roku.

Pod turkmeńską pustynią spoczywają jedne z największych na świecie złóż gazu ziemnego, więc nikt nigdy nie traktował ekscentrycznego satrapy jak wyrzutka międzynarodowej wspólnoty. Wręcz przeciwnie, zdaje się, że otaczają go sami sojusznicy. Pomarańczowa Ukraina i putinowska Rosja biją się o jego względy i długoterminowe kontrakty na zakup gazu. Amerykański koncern Unocal, który chciał przed laty zawrzeć wielki kontrakt, zatrudnił do kontaktów z Turkmenbaszym Henry'ego Kissingera, a Donald Rumsfeld odwiedzał go potajemnie, pragnąc zapewnić Amerykanom jego przychylność dla interwencji zbrojnej w sąsiednim Afganistanie.

Gaz zapewnia Turkmenistanowi nie tylko wolność od zewnętrznej krytyki, ale przede wszystkim parę miliardów dolarów rocznie. Nijazow wydaje je na swoje hobby - jest nim władza. Jego prezydencka kadencja może trwać w nieskończoność, jego partia ma sto procent miejsc w parlamencie, od jego imienia zaczyna się hymn narodowy, a piosenkarze śpiewają pieśni o "wielkim wodzu zesłanym przez niebiosa". Potencjalni opozycjoniści zostali wygnani lub gniją w więzieniach. Turkmenbaszy to jeden z największych dyktatorów świata. I jeden z najbardziej niezwykłych.

Człowiek, który dopełzł do władzy

Saparmurat Nijazow, rocznik 1940, nie pamięta swojego ojca, który zginął na samym początku wojny z Niemcami. Trzy lata po wojnie stracił również matkę i dwóch braci. W nocy z 5 na 6 października 1948 roku olbrzymie trzęsienie ziemi zamieniło stołeczny Aszchabad w morze gruzów, zginęło ponad 150 tysięcy osób. Nijazow odzyskał przytomność w ruinach swojego domu. "Na zawsze pożegnałem się z dzieciństwem, już nigdy więcej nie płakałem" - napisze po latach.

W oficjalnych biografiach przedstawiany jest jako sierota, który dzięki ciężkiej pracy skończył szkołę i studia inżynieryjne w Leningradzie, a później bez żadnego poparcia zaczął robić partyjną karierę w ojczystej republice. Niektórzy twierdzą jednak, że z domu dziecka szybko trafił pod skrzydła wuja, bogatego dyrektora kołchozu, ale wciąż lubił brać ludzi na litość wzruszającymi opowieściami o trudnym dzieciństwie. Podobno właśnie w ten sposób podszedł komunistycznego przywódcę Turkmenii Muhammednazara Gapurowa, gdy pod koniec lat 60. jako młody inżynier oprowadzał go po fabryce, w której pracował. Gapurow zabrał go na swój dwór.

Nijazow ma najgorszą sowiecką cechę - bez cienia namysłu pada na kolana przed silniejszym i bez litości każe słabszym padać na kolana przed sobą. Robił to, zarówno gdy parzył herbatę Gapurowowi, gdy w 1980 roku zostawał sekretarzem partii w Aszchabadzie, jak i później, gdy ściągnięto go na krótko do pracy w KC KPZR w Moskwie. - Miał zawsze nawyk otwierania drzwi wyżej postawionym - opowiadał zmuszony do emigracji wicepremier Chudajberdy Orazow gazecie "Moskowskij Komsomolec". - Robił to nawet wtedy, gdy pracował w aparacie Komitetu Centralnego. Gdy tylko zobaczył, że ktoś z wysoko postawionych towarzyszy wychodzi, wystrzeliwał do niego jak z armaty i przytrzymywał mu drzwi, uśmiechając się i lekko skłaniając głowę.

Bez makijażu

W 1985 roku kariera partyjnego działacza gwałtownie przyspiesza. Do władzy w Moskwie dochodzi Michaił Gorbaczow, zaczyna się pierestrojka i wielka wymiana breżniewowskich kadr. Gapurow jako człowiek ancien régime'u traci władzę, Nijazow - sierota bez rodowego zaplecza - jest dla Gorbaczowa idealnym kandydatem na szefa prowincjonalnej republiki. W czasie pierestrojki nie rzuca się w oczy. Nie wygłasza referatów, nie przedstawia koncepcji uzdrowienia państwa, nie jest ani reformatorem, ani twardogłowym komunistą. Służy Gorbaczowowi, ale gdy moskiewski pucz w sierpniu 1991 roku próbuje odebrać mu władzę, pręży się na baczność przed puczystami, by zaraz potem w przerażeniu zamknąć się w gabinecie i wyczekiwać na wieści z Moskwy.

W grudniu 1991 roku Związek Sowiecki przestaje istnieć. Turkmenia, teraz nazywana Turkmenistanem, zyskuje niepodległość. Nijazow nie wie, co robić. Apeluje o zjednoczenie pięciu republik Azji Środkowej w jedno państwo. Chce zawrzeć unię z Turcją, a nawet - według jednego z oponentów - rozważa oddanie się pod chiński protektorat. Ale z czasem zauważa, że niepodległość oznacza dla niego bezgraniczną władzę. Szybko ogłasza wieczystą neutralność i dzięki złożom gazu i korzystnemu położeniu geograficznemu do dziś sprawnie lawiruje między Moskwą, Waszyngtonem, Teheranem, Ankarą i Pekinem. Wyborcy dają mu 99,5% głosów, a parlament co kilka lat potwierdza dożywotniość jego prezydentury. Prezydent przyjmuje nowe nazwisko i tytuł Wódz Saparmurat Turkmenbaszy Wielki. Türkmen Basy to po turkmeńsku tyle co Wódz Turkmenów.

Imponuje mu inżynieria społeczna. Dekrety prezydenta regulują wszystko - zakazują noszenia bród i długich włosów, każą cudzoziemcom płacić 50 tysięcy dolarów za ślub z Turkmenką, likwidują biblioteki i parki narodowe, zakazują noszenia złotych koron na zębach, a telewizyjnym spikerom zabraniają korzystania z makijażu. Cyrylicę zastępuje łacińskim alfabetem, wprowadza nowe nazwy miesięcy (styczeń nazywa się Turkmenbaszy) i nowe dni tygodnia. Gdy chce ratować narodowe tradycje muzyczne, zabrania odtwarzania na weselach muzyki z magnetofonu, a na koncertach zakazuje używania playbacku.

W grudniu 2005 roku zirytowali go trzej ministrowie, których wysłał do Chin podpisywać kontrakt gazowy. Mieli problemy z dogadaniem się w jakimkolwiek języku. - Nawet Chińczycy znają angielski, a moi zastępcy ani słowa nie rozumieją - złościł się prezydent, rugając całą trójkę. Po czym kazał wszystkim ministrom nauczyć się angielskiego. W sześć miesięcy. - Macie mówić jak po swojemu! - gromił ich. Ktoś zauważył, że trochę wcześniej jego dekret zabronił wwożenia do kraju jakiejkolwiek obcojęzycznej literatury.

Tata, mama i pomnik

Złoża gazu, wedle niektórych szacunków trzecie-czwarte na świecie i warte być może kilkaset miliardów dolarów, dają mu pewność siebie. Prezydent otacza się klakierami, państwo staje się folwarkiem. Na transmitowanych posiedzeniach rządu wyrzuca ministrów za drzwi, każe im publicznie błagać o wybaczenie. - Wielki wodzu! Będę ciężko pracował dniem i nocą - przysięgał parę miesięcy temu wicepremier Amandurdy Muradkulijew, wdzięczny, że po wyrzuceniu go Turkmenbaszy dał mu stanowisko lokalnego gubernatora.

Ile jeszcze pozostało w Turkmenbaszym z człowieka? Nikt tego nie wie. Życie rodzinne to najprawdopodobniej fikcja. Z żoną przez lata mieszkali osobno, on w Aszchabadzie, ona w Moskwie. Córka Irina - skłócona z ojcem - mieszka z mężem na Zachodzie. Syna Murata, którego wysłał na studia do Moskwy i szykował na następcę, pochłonął hazard. Ojciec miał pewnego razu zapłacić za niego paromilionowy rachunek z kasyna.

Nijazow szukał dla swojego kraju jakiejś ideologii. Pogrywał krótko z islamem. - Kto zapomniał o Bogu, nie ma prawa rządzić ludźmi - mówi. Ale sam woli zostać bogiem. Jego powstała w latach 1997-2001 ,Ruhnama" (,Księga Ducha"), skrzyżowanie autobiografii z wykładem turkmeńskiej mitologii, to dzieło quasi-religijne.

Dzieci uczą się jej na pamięć, studenci analizują, a oficjalna prasa zawsze poprzedza jej nazwę zarezerwowanym dla Koranu przymiotnikiem mukaddes (święty). Cytaty z niej zdobią na równi z cytatami z Koranu niektóre meczety - za co w wielu krajach muzułmańskich dostałby fatwę z wyrokiem śmierci. W "Ruhnamie" ojciec Nijazowa urasta nagle do rangi "najdzielniejszego z dzielnych", matka staje się matką narodu. Obojgu każe wystawiać pomniki i muzea. W jednej z miejscowości tata i mama patrzą na siebie przez centralną ulicę, a obok mauzoleum swojej matki jej syn wznosi meczet za sto milionów dolarów. To bałwochwalstwo nie przeszkadza. Ludność republiki wyznaje sunnicki islam, ale religijność, na przykład w porównaniu z sąsiednim Uzbekistanem, nie jest szczególnie żarliwa.

Państwo na haju

Rządzić może aż do śmierci. Władzę Turkmenbaszego może też zmieść wielki bunt, ale w narodzie przyznającym się do spuścizny po Czyngis-chanie rodzi się on bardzo wolno. Większość Turkmenów odczuwa wobec prezydenta dziwną mieszaninę podziwu, strachu i uwielbienia. Pensje wypłacane są na czas (co wcale nie jest regułą w krajach postsowieckich) i choć wynoszą one zaledwie kilkadziesiąt dolarów, wielu to wystarcza. Wielu wpędza jednak w apatię. Turkmenistan leży na szlaku narkotykowym z Afganistanu do Europy. Opium i heroina występują tu na każdym kroku. Dane amerykańskiego Instytutu Wojny i Pokoju (IWPR) mówią o 20 tysiącach ludzi handlujących w Aszchabadzie narkotykami, w niektórych rejonach narkotyki zastąpiły na weselach wódkę i wino, po raz pierwszy w historii w Turkmenistanie pojawił się nieznany dotychczas problem rozpadu rodziny, są wsie, gdzie heroina jest w każdym domu. Zdaniem obserwatorów niemożliwe jest, by zysków z tak gigantycznego handlu nie czerpał reżim.

Pazury Turkmenbaszego

Nijazow jest nie tylko ekscentrykiem. To okrutny postsowiecki satrapa. 25 listopada 2002 roku nieznani sprawcy ostrzeliwują jego konwój. W ciągu kilku dni zamienia państwo w łagier. "Sprawcy" przyznają się do winy, aresztowani są członkowie ich rodzin. Wśród 200 zatrzymanych jest były wicepremier Borys Szychmuradow.

Na ekranie telewizji pobity sypie jak z nut. - Stworzyliśmy grupę przestępczą, a naszym celem było obalenie porządku konstytucyjnego i zamach na prezydenta - mówi. - Prezydent Saparmurat Turkmenbaszy to dar z niebios - dodaje. Do dziś nie wiadomo, co stało się z wieloma aresztowanymi. Nijazow nie przejął się też protestami OBWE. - Wszyscy spiskowcy przyznali się do winy i innych dowodów nie trzeba. W turkmeńskich więzieniach nie ma niewinnych ludzi - mówił w wywiadzie dla CBS.

- Jedyne, co mogę o nim dobrego powiedzieć, to że stara się na razie nie zabijać ludzi, wystarczy mu sadzanie do więzień - mówi Marc, Francuz, który przepracował kilkanaście miesięcy w Turkmenistanie. Zapamiętał głównie strach miejscowych przy spotkaniu z cudzoziemcem i charakterystyczne nadstawianie uszu, gdy tylko pada nazwisko prezydenta.

Jego wizja i tak jest zbyt optymistyczna. Emigracyjna opozycja oskarża Nijazowa o tajemnicze zgony kilku zatrzymanych aktywistów. Do dziś nie wiadomo, co stało się z dawnym protektorem Nijazowa Muhammednazarem Gapurowem, którego w 1999 roku znaleziono martwego. Podobno zamierzał napisać książkę o Nijazowie.

Laura Kennedy, dawna ambasador amerykańska, wróciła do Stanów przerażona dwuletnim pobytem. - Obcowanie z Turkmenbaszym niczym się nie różni od obcowania z Kim Dzong Ilem czy Saddamem Husajnem - powiedziała później w wywiadzie telewizyjnym.

Turkmenbaszy potrafi zaskoczyć czarnym humorem. W ubiegłym roku nagle, ni stąd, ni zowąd zapowiedział, że w 2009 roku zorganizuje wybory. - Trzeba przygotować kandydatów - wymsknęło mu się. A czasem być może naprawdę przemawia przez niego szczere zmęczenie. W czerwcu 2004 roku miał być gościem uroczystego koncertu, ale gdy zobaczył, że wszystkie pieśni są o nim, nie wytrzymał. - Błagam, nie chwalcie mnie ponad miarę. Czy wiecie, jak ciężko jest człowiekowi słuchać cały czas piosenek o sobie? - apelował. W tym samym mniej więcej czasie zaczęła znikać część portretów, z których prezydent patrzył na mieszkańców. Zamiast nich pojawiły się hasła wychwalające naród turkmeński. - Ja tylko kieruję, to naród pracuje i tworzy - wyznał największy z Turkmenów.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)