Czy twój sąsiad jest "superroznosicielem" koronawirusa?
Epidemia trwa i trwa. Człowiek już taki zmęczony, rozdrażniony… Dobrze byłoby móc kogoś obwinić za tę całą sytuację. Oto i on: superroznosiciel.
Pierwszym tak zwanym superroznosicielem, a właściwie roznosicielką, była "pacjentka 31".
To trzydziesta pierwsza osoba w Korei Południowej, u której potwierdzono zakażenie SARS-Co-V-2. Na etapie bezobjawowej infekcji miała kontakt z ponad tysiącem osób i przebywała w miejscach, w których w tym samym czasie obecnych było ponad 9 000 ludzi. U kilku tysięcy z nich potwierdzono później infekcję COVID-19.
Jak to możliwe – spytacie – że jednostka mogła być odpowiedzialna za zainfekowanie tak wielkiej liczby osób…? Pomimo bardzo skrupulatnego prześledzenia wszystkich kontaktów "pacjentki 31" nie udało się ustalić, na jakim etapie i od kogo ona sama się zaraziła.
Wiadomo natomiast kilka innych rzeczy.
Po pierwsze, nie podróżowała do Wuhan, a zatem była jednym z pierwszych przypadków osób, które zaraziły się wirusem lokalnie. Po drugie, około dwa tygodnie przed wystąpieniem objawów COVID-19 odwiedziła klub związany ze swoją grupą wyznaniową. Mniej więcej tydzień później uczestniczyła w wypadku samochodowym, w którym nie odniosła żadnych poważnych obrażeń, ale w szpitalu chcieli zostawić ją na obserwacji. Prawdopodobnie już na tym etapie była zainfekowana, ale nie miała o tym zielonego pojęcia. Pojechała do domu po rzeczy osobiste i wróciła do szpitala.
A potem wybrała się do swojego kościoła. Do szpitala wróciła po dwóch godzinach spędzonych w tłumie. Po jakimś czasie zaczęły się u niej ujawniać pierwsze objawy infekcji. Mimo to w kolejnych dniach zjadła lunch w bufecie, z którego w tym samym czasie korzystało mnóstwo innych ludzi, i znów pojechała do kościoła. Wkrótce jej samopoczucie uległo pogorszeniu. Test potwierdził zakażenie.
Innym znanym superroznosicielem media okrzyknęly Steve'a Walsha, biznesmena z Wielkiej Brytanii. Mężczyzna odbył podróż służbową do Singapuru, odwiedził kurort we francuskich Alpach, a następnie wrócił w rodzinne strony. Tam okazało się, że stał się źródłem infekcji u kilku kolejnych osób. Ale skala tej transmisji nijak się ma do trzeciego najbardziej znanego przypadku superroznosiciela – indyjskiego kaznodziei. Po potwierdzeniu u niego zakażenia, kwarantanną objęto aż 40 000 uczestników religijnego święta.
Na tym etapie łatwo już wywnioskować, że mianem "superroznosiciela" określa się kogoś, kto zaraził znacznie większą liczbę ludzi niż należałoby się spodziewać przy danym typie infekcji. Wiemy bowiem, że wirus SARS-CoV-2 cechuje się wskaźnikiem R0 szacowanym na 2-3, co oznacza, że każda osoba zainfekowana powinna zarazić średnio dwie – trzy kolejne. Więc jak to się dzieje, że niektórzy zarażą nie kilka, lecz kilkanaście albo kilkaset kolejnych osób…?
Nie człowiek, lecz okoliczności
Jako dziennikarka naukowa czuję się w obowiązku tłumaczyć omawiane zjawiska w oparciu o dane naukowe. Tylko że tym razem nie mogę. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że termin "superroznosiciel" tak naprawdę nie jest pojęciem naukowym, ale bardziej… medialnym.
Definicji zwrotu "super-spreader" nie znajdziecie na stronie żadnej organizacji zajmującej się ochroną zdrowia. Nie ma jej w raportach WHO, CDC, NHS czy polskiego Ministerstwa Zdrowia. A to dlatego, że termin ten kładzie nacisk na niewłaściwe aspekty: nie na zjawisko transmisji, lecz na osobę, od której się ona rozpoczęła. Z tej przyczyny specjaliści mówią raczej o masowym rozprzestrzenianiu się czy o "super rozprzestrzenianiu się" (super-spreading event), nigdy zaś o "superroznosicielach".
Wiemy na pewno, że niektórzy ludzie zarażą więcej niż dwie – trzy osoby. Istnieją przynajmniej trzy grupy czynników, które mogą być odpowiedzialne za taki stan rzeczy:
- czynniki związane z fizjologią danej osoby,
- czynniki związane ze środowiskiem, w jakim przebywała dana osoba i z okolicznościami, w jakich funkcjonowała,
- czynniki związane z… przypadkiem
Czy organizmy osób, które zarażają szczególnie dużo ludzi, działają jakoś inaczej? Może wydalają znacznie większe ilości wirionów i dlatego prawdopodobieństwo transmisji jest w ich przypadku relatywnie duże? A może nie chodzi o "intensywność" infekcji, lecz o jej bezobjawowość… Może "superroznosicielstwo" jest tak naprawdę związane z tym, że osoba zainfekowana nie wie, iż jest chora, a przez to funkcjonuje normalnie, bywa w wielu miejscach, kontaktuje się z dużą liczbą ludzi, których zaraża? Niestety, specjaliści nie mają co do tego pewności.
Nie wiemy nawet, czy zarażanie większej liczby osób niż wskazywałaby średnia jest związane ze sprawniejszą odpowiedzią immunologiczną, czy raczej z tą mniej sprawną. Innymi słowy – nie mamy pewności, czy to osoby "bardziej chore" i gorzej się czujące są lepszymi kandydatami na roznosiciela, czy raczej te, które czują się dobrze i nie są świadome, że zachorowały. Przykładowo, indyjski kaznodzieja, którego obecność na święcie doprowadziła do kwarantanny 40 000 ludzi, wcale nie przeszedł COVID-19 łagodnie. Zmarł kilka dni po obchodach.
Z kolei Brytyjczyk Steve Walsh dość szybko powrócił do zdrowia. "Pacjentka 31" z Korei Południowej mogła zarażać jeszcze zanim rozpoznała u siebie jakiekolwiek objawy, ale największym zagrożeniem stała się dopiero wtedy, gdy przyjęto ją do szpitala, gdzie na niewielkiej przestrzeni zgromadzonych było dużo osłabionych osób oraz personel medyczny, który nieświadomie przyczyniał się do postępu transmisji.
Eksperci uważają, że superroznosicielami mogliby być ci, którzy przechodzą chorobę łagodnie, ponieważ nie wiedzą oni o swoim zakażeniu i są przez to bardzo skutecznym transmiterem wirusów. Ale opcja, w ramach której to osoby "najbardziej chore" przyczyniają się do roznoszenia zakażenia na dużą skalę też ma swoje mocne podstawy. Przede wszystkim takie, że pacjenci w najgorszym stanie wymagają hospitalizacji, a zatem trafiają do szpitala, który dla wirusa może stać się istnym rajem. Zwłaszcza wtedy, gdy chory nie trafia na oddział zakaźny, lecz -– jak to miało początkowo miejsce w przypadku "pacjentki 31" - na urazowy.
Środowisko i okoliczności
Oczywiste jest, że większą szansę na przekazanie infekcji mają ci chorzy, którzy kontaktują się z dużą liczbą ludzi. A zatem większe prawdopodobieństwo "superroznosicielstwa" występuje u tych osób, które odbywają częste podróże służbowe albo tych, które pracują w zatłoczonych miejscach. I tutaj zaczynamy się zbliżać do clou sprawy. Kiedy bowiem mówimy o kimś "superroznosiciel", sugerujemy, że to jakieś szczególne cechy tej osoby lub jej zachowania doprowadziły do tragicznych w skutkach wydarzeń. A przecież wcale nie musi tak być.
Transmisja wirusa jest uzależniona od całej masy czynników i tylko część z nich tkwi w samym zakażającym. Co więcej, żaden z tych czynników nie musi być w jakikolwiek sposób związany z "winą" chorego. A mówiąc o kimś "superroznosiciel" tak naprawdę – celowo lub nieświadomie – piętnujemy i potępiamy jego samego. Czy słusznie?
Rzeczywiście, niektóre zakażenia wynikają przynajmniej po części z czyjegoś nieodpowiedzialnego zachowania: z nieprzestrzegania kwarantanny po powrocie z podróży albo z ewidentnego łamania zasad izolacji domowej. Ale pamiętajmy, że do transmisji może również dojść – i w wielu przypadkach dochodzi – w okolicznościach, na które ani zakażający, ani zakażony nie mają żadnego wpływu.
Pytanie brzmi, czy ty i ja powinniśmy rozsądzać, czy w danym przypadku zarażenie było "zawinione", czy "niezawinione".
Twój sąsiad został poddany domowej kwarantannie, bo choruje na COVID-19? W takim razie trzeba go czym prędzej wykluczyć z grupy! Przecież choroba to jego wina! Na pewno zachorował dlatego, że w tamten wtorek wyszedł na spacer z psem i podszedł za blisko do sąsiadki z dołu. Albo dlatego, że w drodze do samochodu podrapał się w nos. Trzeba omijać go szerokim łukiem jeszcze przez dwa lata po wyzdrowieniu i nie zapomnieć obgadywać go przy innych sąsiadach oraz patrzeć na niego krzywym okiem.
Tylko że… może wcale nie. Może zupełnym przypadkiem zaraził się w kolejce w aptece. W tej samej kolejce, w której ty wtedy stałeś. Tyle że on miał mniej szczęścia i stał bliżej kogoś, kto przechodził chorobę bezobjawowo.
Coraz częściej słyszę o przypadkach ostracyzmu społecznego wobec osób, które nie ponoszą przecież winy za to, że wszyscy musimy siedzieć w domach. I bardzo mi się to nie podoba. Im dłużej pozostajemy w izolacji i im bardziej jesteśmy rozdrażnieni, tym chętniej rzucamy oskarżenia na otaczających nas ludzi. A tutaj działa stara, dobra zasada, którą wpaja się dzieciom od przedszkola: traktuj innych tak, jak chcesz, by ciebie traktowano.
W kontekście epidemii proponuję własną modyfikację: traktuj siebie tak, jak traktujesz innych. Traktuj siebie samego jak potencjalnego superroznosiciela i przestrzegaj zaleceń z taką skrupulatnością, jakiej oczekujesz od swoich sąsiadów.