"Czy kioskarze w Polsce popełnili straszną zbrodnię?"
Jednym z problemów wynikających z bycia żywym jest konieczność ciągłego kupowania rzeczy. Jedzenie, skarpetki, najnowsze wydanie miesięcznika „Herbata z mlekiem”- lista nigdy się nie kończy. Konieczność zarabiania pieniędzy nie przeszkadza mi tak bardzo, jak cały ten nudny biznes związany z chodzeniem do sklepów i staniem w kolejkach tylko po to, by oddać swoje pieniądze w zamian za towary i usługi. Na szczęście mieszkanie w Polsce czyni ten proces dużo bardziej interesującym.
27.05.2010 | aktual.: 27.05.2010 15:01
Przeczytaj felieton w oryginale!
Zajrzyj do wcześniejszych .
Najprzyjemniejszych zakupowych doznań dostarczają mi w Polsce kioski. Nie mamy ich Wielkiej Brytanii, podobne rzeczy sprzedaje się u nas w małych sklepach, które nazywamy „newsagents”. Muszę przyznać, że fascynuje mnie pomysł posiadania specjalnego rodzaju budynków usytuowanych na chodnikach, tak, jakby wszystkie inne, właściwe sklepy nimi gardziły. Czy polscy sprzedawcy papierosów i gazet popełnili w przeszłości jakąś straszną zbrodnię, że teraz skazani są na siedzenie w nieszczelnych, drewnianych chatkach i muszą znosić pogardliwe spojrzenia sprzedawców butów i damskiej bielizny wysyłane im zza witryn dobrze ogrzanych, przestronnych sklepów? Dodatkowym dowodem takiej teorii jest fakt, że nie można tych biedaków nawet zobaczyć. Wyposażeni są w maleńkie okienka znajdujące się na wysokości pasa – jedyne, co można dostrzec, to ich ręce.
W kiosku można kupić prawie wszystko. Widziałem ludzi odchodzących od niego z dwudziestoma paczkami Marlboro Light i czterdziestoma metrami torów kolejowych pierwszego gatunku. Jedyna rzecz, jakiej nie można dostać w kiosku to drobne. Polskie monety nie mają wielkiej wartości, mimo to większość sklepikarzy i kasjerek spędza około siedemdziesiąt pięć procent swojego czasu, próbując wydobyć je od niewinnych klientów. Zawsze wiem, że zapytają mnie o drobne, dlatego trzymam swą rękę w kieszeni jeszcze zanim znajdę się przy kasie. Stało się to moim nawykiem do tego stopnia, że robię dokładnie to samo, gdy jestem w Anglii. Moneta po monecie odliczam ostrożnie 1.97 funta, a sprzedawcy patrzą na mnie tym swoim specjalnym spojrzeniem zarezerwowanym dla wariatów.
Tak naprawdę w Polsce istnieją tylko dwa miejsca, w których zawsze można znaleźć drobne. Jednym z nich jest mały kiosk na ulicy Łowieckiej, drugim są moje spodnie. Od ciągłego noszenia drobniaków mięśnie ud rozwinęły się u mnie do szerokości trzech pni. Nie mam pojęcia, jak udało mi się zgromadzić taką ilość monet, w sytuacji gdy sześć tysięcy kasjerek nieustannie próbuje je zagrabić, ale płacę za to częstą wymianą dżinsów. Oto dobra wskazówka dla tych, którzy czują się w Polsce przygnębieni: udaj się do najbliższego sklepu, wysyp na ladę wszystkie drobne, jakie posiadasz i poproś sprzedawczynie, aby wymieniły je na banknoty. Otoczą cię niczym wygłodniałe stado gołębi, gruchając z zachwytu, i wkrótce opuścisz sklep jako szczęśliwy człowiek, który odnalazł sposób, by znów czuć się potrzebnym.
Gdy powszednieją mi się już emocje związane z zakupami w kiosku i spragnionymi drobnych kasjerkami, lubię wędrować po ulicach i liczyć sklepy. Główne ulice w polskich miastach zdominowane są przez sklepy z butami, biura turystyczne, apteki i banki. Po przeprowadzeniu dokładnych badań na mojej ulicy stwierdzam, że znajdują się na niej dwadzieścia cztery banki, czternaście biur turystycznych, trzynaście sklepów z butami, pięć aptek i jeden sklep spożywczy. Wyniki badań sugerują, że typowy Polak spędza większość swojego czasu, pożyczając pieniądze, by potem wydać je na wczasy za granicą. Przed wyjazdem musi oczywiście zakupić całą serię nowego obuwia. Jeśli nie może pożyczyć pieniędzy na zagraniczne wakacje, udaje się szybko do apteki, gdzie nabywa paczkę antystresowych tabletek (reklamy takowych ciągle widzę w telewizji).
Do polskiego arsenału unikalnych zakupowych doświadczeń zaliczyć muszę w końcu coś, co lubię nazywać „dziwnymi sklepami”. Dziwne sklepy sprzedają dziwne rzeczy i wydają się swobodnie ignorować wszelkie powszechnie znane prawa ekonomii. W pobliżu mojego domu znajduje się mały sklep, który sprzedaje proszki do prania. Nic innego, tylko te proszki. „Same oryginalne produkty” –głosi napis naklejony na wystawowej szybie. Zanim zobaczyłem ten napis, nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby sfałszować proszek do prania. Nigdy nie widziałem tam żadnych klientów. Inny sklep, kilka ulic dalej, sprzedaje używane ciuchy, świecące figurki Jana Pawła II i oferuje usługi tłumaczeniowe. Ciągle się zastanawiam, czy jest to przykład niezwykle sprytnego, niszowego działania marketingowego, czy raczej czystego szaleństwa. Wyskoczę teraz na chwilę, by zaopatrzyć się w złotą rybkę, nożyczki i trochę amerykańskich obligacji rządowych. Na szczęście mam taki jeden sklepik tuż za rogiem.
Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski