Czy euro przetrwa
Wspólna waluta może zostać uratowana tylko kosztem ograniczenia suwerenności państw.
01.08.2011 | aktual.: 01.08.2011 11:21
Bernard Connolly wziął się za pisanie w złym momencie. W 1995 r. na półkach księgarń pojawiła się jego pierwsza i jedyna dotąd książka „The Rotten Heart of Europe” (Zgniłe serce Europy)
. Connolly krytykował w niej pomysł ustanowienia unii monetarnej, który miał się zmaterializować już cztery lata później.
Pech chciał, że ten brytyjski ekonomista był w owym czasie urzędnikiem Komisji Europejskiej. Wprawdzie spłodził swoje dzieło w czasie bezpłatnego urlopu i głosił kontrowersyjne poglądy wyłącznie we własnym imieniu, lecz i tak jego pracodawca uznał, iż zachował się nielojalnie. W efekcie Connolly’ego z hukiem wyrzucono z posady.
Wkrótce ekonomista odwołał się od tej decyzji, a sprawa trafiła do sądu. Wreszcie, w 2001 r., Europejski Trybunał Sprawiedliwości przyznał rację Komisji. W uzasadnieniu werdyktu sędziowie napisali, że urzędnik został zwolniony zgodnie z prawem, gdyż „naruszył dobre imię unijnej instytucji”.
Świetlana przyszłość euro
Gdyby „Zgniłe serce Europy” ukazało się Anno Domini 2011, zapewne przeszłoby bez echa. Unia monetarna trzeszczy w szwach, a jej słabości widoczne są gołym okiem. Krytyka wspólnej waluty nie wymaga nawet jakiejś specjalnej odwagi, a ekonomistów, którzy wieszczą rychły rozpad eurolandu i powrót długotrwałej recesji, nie brakuje. Nikt nie ma dzisiaj wątpliwości, że euro było od początku projektem politycznym, przepchniętym na siłę przez Niemcy i Francję. Tak zresztą brzmiała główna teza książki Connolly’ego. Coś, co 16 lat temu było herezją, dzisiaj trąci banałem. I na odwrót: entuzjastyczne deklaracje sprzed lat wydają się teraz dziecięco naiwne. „Pamiętamy, jaki sceptycyzm panował dziesięć lat temu. Słyszeliśmy, że to niewykonalne, że unia monetarna będzie porażką” – mówił z okazji okrągłej rocznicy wprowadzenia euro José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej. „Dziś możemy ogłosić, iż euro jest ogromnym sukcesem. Wzmocniło ekonomiczną stabilność Unii Europejskiej i integrację rynków finansowych,
pomogło wzrostowi gospodarczemu i napędziło handel między państwami członkowskimi. (…) Europejczycy mogą być dumni ze swojej waluty. Euro czeka świetlana przyszłość!”.
Zamiast dmuchać na zimne, Barroso roztaczał hurraoptymistyczną wizję. Zwolennicy euro czuli się spełnieni i pewni siebie. Spoglądali z pogardą na kręcących nosem ekonomistów sceptyków, którzy – tak jak Connolly – „kalali własne gniazdo, szkodząc europejskiej sprawie”. A oni przecież niczego nie kalali i niczemu nie szkodzili. Po prostu nie zgadzały im się liczby.
W 2006 r. Rada Analiz Ekonomicznych, jedna z agend francuskiego rządu, przygotowała raport na temat funkcjonowania strefy euro. Philippe Aghion, Elie Cohen i Jean Pisani-Ferry (obecnie prezes prestiżowego unijnego think tanku Bruegel) pisali w nim o „wielkim rozczarowaniu”, jakie przyniosła wspólna waluta, o niedotrzymanych obietnicach i o wygórowanych oczekiwaniach, które nigdy nie zostały spełnione. „Nic nie wskazuje na to, aby euro przyczyniło się do ożywienia gospodarczego w Unii (…). Od 2002 r. wartość handlu między państwami członkowskimi zmniejszyła się, a ceny produktów i usług – wbrew zapowiedziom Komisji Europejskiej – nie zostały ujednolicone” – stwierdzali autorzy. Alarmistyczny dokument trafił do szuflad francuskich ministrów i nigdy nie stał się tematem poważnej dyskusji w europejskich mediach.
Dzisiaj wielu krytyków euro czuje zapewne Schadenfreude, widząc brukselskich oficjeli gimnastykujących się w obronie nieprzemyślanych decyzji sprzed lat. Wilhelm Hankel, Wilhelm Nölling, Joachim Starbatty i Karl Albrecht Schachtschneider czują prawdziwą Schadenfreude – w oryginalnej wersji językowej. Czterej niemieccy profesorowie ekonomii zasłynęli w swojej ojczyźnie jako zwolennicy zachowania deutschmarki. Walczyli z euro na różne sposoby, kierując nawet skargę do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe – bez skutku. Podkreślali, że różnice w rozwoju, istniejące między krajami tworzącymi unię monetarną, mogą zdestabilizować cały kontynent. Ich zdaniem strefa euro nie dysponowała odpowiednimi mechanizmami finansowej kontroli. „Nie atakowałem nigdy wspólnej waluty jako takiej, lecz samą konstrukcję strefy euro. Pośpiech, z jakim przyjmowano do niej kraje niespełniające kryteriów konwergencji, okazał się zgubny” – mówił Starbatty w styczniu 2006 r. dziennikarzowi „Manager Magazin”.
„Banda czworga” (jak sami siebie nazywali) miała rację. Cóż z tego jednak, skoro odurzona utopijnymi ideami Europa zamykała oczy i uszy na ich argumenty.
Upór naukowców skończył się dla nich źle. Fachowe periodyki odrzucały ich prace naukowe, gazety odmawiały publikacji artykułów, za to z lubością drwiły z ich „ekstrawaganckich opinii”. Środowiska uniwersyteckie poddały niepokornych profesorów ostracyzmowi. Były kanclerz Helmut Schmidt nazwał ich wprost „skończonymi idiotami”. 81-letni dziś Hankel mówi z goryczą: „Traktowano nas jak antychrystów”. * Nikt nikogo o nic nie pytał*
Dla berlińskich elit politycznych obrazoburcza postawa „bandy czworga” była powodem do zażenowania na forum europejskim. Niemcy wszak były zawsze liderem europejskiej integracji, nie mogły sobie więc pozwolić na to, by epicentrum sprzeciwu wobec euro znajdowało się nad Renem. Gdy krytyczne słowa o wspólnej walucie wypowiadał Milton Friedman, zawsze można było je zbyć stwierdzeniem, że amerykański noblista wykazuje się arogancją i działa w interesie dolara. Gdy jednak podobne głosy dochodziły z niemieckich wyższych uczelni, rebelię należało zdusić w zarodku.
Wprowadzenie euro było kulminacją długiego procesu jednoczenia Europy, a zatem każdy, kto wyrażał się negatywnie o wspólnym pieniądzu, był też automatycznie postrzegany jako przeciwnik Europy. Niemcy nie roztrząsali nigdy zalet i wad euro, podobnie jak wcześniej nie debatowali nad kształtem Unii. „W Niemczech wszystkie partie polityczne opowiadały się zawsze za ściślejszą współpracą w ramach UE” – napisała w „Guardianie” Katinka Barysch, wicedyrektor brytyjskiego ośrodka analitycznego Centre for European Reform. „Kolejne rządy były gotowe wydawać miliardy marek, by pogłębiać integrację członków Unii. Ani redaktorzy naczelni gazet, ani znani komentatorzy telewizyjni nigdy nie roztrząsali kwestii kosztów i zysków. Nikt nigdy nie pytał niemieckiego społeczeństwa o to, czy chce zrezygnować z marki i czy zgadza się na przyjęcie do UE krajów z dawnego bloku komunistycznego. Przyjmowano za dogmat, że to, co jest dobre dla Europy, jest także dobre dla Niemiec”.
Jednak to, co wydawało się dobre dla Europy, nie musiało wcale takim być. Gdy euro trafiło do obiegu w 1999 r. (najpierw w transakcjach bezgotówkowych, trzy lata później w banknotach i monetach), ideologia wygrała z chłodną kalkulacją, a polityka – z prawami ekonomii. Eurokraci zaczynali budowę wspólnego domu od… dachu, zapominając o fundamentach, jak napisał niegdyś znany komentator ekonomiczny londyńskiego „Timesa” Anatole Kaletsky. Obywatele UE byli podekscytowani perspektywą podróżowania od Helsinek do Lizbony z jedną walutą w portfelu, a szefowie firm cieszyli się, że nie będą już tracić na wahnięciach kursowych. Od początku było jednak wiadomo, że związek skupiający tak odmienne kraje jak Grecja i Niemcy, Portugalia i Holandia czy Włochy i Finlandia niesie ze sobą ogromne ryzyko. Że niezależność Europejskiego Banku Centralnego będzie co chwilę testowana przez rządy narodowe. Że zmęczone kryzysem społeczeństwa w końcu głośno zaprotestują przeciwko nieustannemu dotowaniu słabszych partnerów (w ramach
„unijnej solidarności”), którzy sami doprowadzili się do finansowej katastrofy. „To jedna z lekcji, jaką Europa powinna zapamiętać z obecnego kryzysu: przyjmowanie tego czy innego kraju do strefy euro to naprawdę poważna sprawa” – napisał w jednej ze swoich analiz profesor Alfred Steinherr, były główny ekonomista Europejskiego Banku Inwestycyjnego. „Czym innym jest rozszerzanie Unii Europejskiej w imię politycznej stabilności regionu, a czym innym integracja gospodarcza i monetarna”.
O czym zapomnieli (a może nie chcieli pamiętać) przywódcy Niemiec, państwa, które w największym stopniu wpłynęło na dzisiejszy kształt eurolandu. Przypomnieli im o tym wyborcy, którzy z przerażeniem zorientowali się, że ewentualny krach unijnej waluty najbardziej dotknie właśnie ich: niemieckich podatników.
Instytut Badań Ekonomicznych z Kolonii przewiduje, że bankructwo Portugalii, Hiszpanii i Irlandii może kosztować obywateli Niemiec 65 mld euro, czyli ok. 800 euro na głowę mieszkańca. Ale rozwiązanie strefy euro to już koszty idące w setki miliardów. Ponadto „nowa-stara” marka natychmiast zyskałaby na wartości – byłby to śmiertelny cios dla niemieckich eksporterów, a tym samym dla całej gospodarki. * Nieroby i złodzieje*
Nic więc dziwnego, że media za Odrą z taką zajadłością reagowały na wieści z Grecji, opisując najgorszymi epitetami naród „nierobów i złodziei” oraz proponując – pół żartem, pół serio – by Hellenowie sprzedali im kilka wysp na Morzu Egejskim.
W tej sytuacji Angela Merkel postawiła wszystko na jedną kartę. „Jeśli upadnie euro, upadnie cała Europa i idea europejskiej jedności” – mówiła kanclerz Niemiec w maju ub. roku w Akwizgranie (notabene podczas uroczystości wręczania Nagrody Karola Wielkiego premierowi Tuskowi). I nie były to strachy na lachy. Merkel zdaje sobie sprawę, że za opłakany stan strefy euro odpowiedzialni są nie tylko Grecy ze swoją szarą strefą, przywilejami emerytalnymi i darmowymi wakacjami, lecz przede wszystkim niemieckie rządy, które parły do „europejskiego raju” za wszelką cenę. Stąd ocierające się o rasizm nagłówki nadreńskich tabloidów, nerwowe komunikaty urzędu kanclerskiego i groźby kar wobec państw przekraczających limit deficytu budżetowego w postaci odebrania głosu w Radzie UE czy obcięcia funduszy unijnych.
Dzisiaj Angeli Merkel nie pozostaje nic innego, jak zrzucać winę na innych, a jednocześnie wyciągać z opresji Greków, Irlandczyków i Portugalczyków. Klęska euro byłaby gigantycznym wstrząsem dla świata i dla Niemiec, a dla Merkel – kompromitacją, która położyłaby kres jej politycznej karierze.
Żelazna Frau
Nie ma jednego pomysłu na to, jak ocalić euro. Merkel domagała się, aby w kolejnym pakiecie pomocy dla Grecji uczestniczyły także prywatne instytucje finansowe – i dopięła swego. Rząd w Atenach będzie spłacał swój dług w dłuższym terminie i na lepszych warunkach, lecz – jak uważa wielu ekonomistów – to tylko beznadziejna próba wskrzeszenia pacjenta, który jest w stanie śmierci klinicznej. Tak czy inaczej wszystko leży w rękach pani kanclerz.
Tygodnik „Der Spiegel”, zazwyczaj świetnie poinformowany, zamieścił w jednym z niedawnych numerów relację z poufnych negocjacji, jakie toczyły się tuż przed ostatnim unijnym szczytem: „Przełom nastąpił podczas francusko-niemieckich rozmów w nocy ze środy na czwartek. Merkel i Sarkozy spędzili przy stole siedem godzin. O godz. 22 dołączył do nich szef Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet, który przyleciał ostatnim samolotem Lufthansy z Frankfurtu. Herman Van Rompuy, przewodniczący Rady Europejskiej, wisiał cały czas na telefonie. Z kolei wicekanclerz Philipp Rösler (z koalicyjnej FDP) – poproszony przez Merkel – informował o przebiegu rokowań Marka Ruttego, premiera Holandii. Rutte natomiast miał za zadanie przekazać wszystko szefom rządów mniejszych państw, należących do strefy euro. Rösler dzwonił także do Nicka Clegga, wicepremiera Wielkiej Brytanii, mimo iż kraj ten nie jest członkiem eurogrupy (…). Ostatecznie 17 rządów zaakceptowało kompromis wypracowany przez Merkel i Sarkozy’ego”.
Jeden akapit, a jak wiele mówiący. Kanclerz Niemiec przyjmuje w stolicy Niemiec prezydenta Francji. Przyłącza się do nich kolejny Francuz, lecący z innego niemieckiego miasta niemieckimi liniami lotniczymi, oraz namaszczony przez Niemców na stanowisko „prezydenta” UE Belg. A niemiecki wicepremier łaskawie informuje pozostałych zainteresowanych, czy prezydent Francji już przyjął niemieckie warunki, czy przyjmie je za chwilę.
Oto przedsmak tego, jak będzie wyglądać w przyszłości „wspólna polityka ekonomiczna strefy euro”. Obecny kryzys tylko przyspieszy powstanie eurorządu, kierującego polityką makroekonomiczną poszczególnych państw członkowskich. Prędzej czy później postulaty kanclerz Merkel – jak choćby harmonizacja podatków korporacyjnych czy reforma systemów emerytalnych – zostaną wprowadzone w życie. Bez tego strefa euro nie przetrwa, ale historia uczy, że Angela Merkel zawsze dostaje to, czego zażąda. Tak było choćby w przypadku stałego, unijnego funduszu pomocowego: zacznie on działać od 2013 r. na mocy poprawki w traktacie lizbońskim – bo tak chciała Żelazna Frau.
Grecja gra rolę królika doświadczalnego w nowej, unijnej architekturze władzy. Rząd Jeorjosa Papandreu został niemal siłą zmuszony do drastycznych cięć budżetowych i wyprzedaży państwowych firm. Inna sprawa, że nie miał innego wyjścia. Wkrótce w podobnej sytuacji znajdą się Hiszpanie, Portugalczycy, Włosi i Belgowie. Przyjdzie też czas na Francuzów. Teoretycznie budżety tych państw będą kontrolowane z Brukseli. W rzeczywistości zdecydowana większość decyzji będzie podejmowana w Berlinie, przy placu Republiki, gdzie znajduje się urząd kanclerza RFN.
A premierzy pozostałych państw eurolandu zostaną o wszystkim poinformowani przez wicekanclerza.
Marek Magierowski