Cztery rzeczy, które okazały się ważniejsze od wojny na Ukrainie
Mundial, interesy firm energetycznych, względy dyplomacji i w końcu - pieniądze. Dla wielu europejskich polityków, wszystko to jest ważniejsze niż wojna na Ukrainie i utrzymanie ładu opartego o zasady. I właśnie dlatego rzeczy takie jak rosyjska agresja w Cieśninie Kerczeńskiej będą się powtarzać
Prezydenci Francji i Chorwacji nie mogli się powstrzymać przed ogrzaniem się w blasku swoich piłkarzy na mundialu. Kanclerz Niemiec uległa naciskowi krajowych firm energetycznych wymuszających budowę kolejnego gazociągu z Rosją. Dla premiera Węgier priorytetem były rosyjskie pieniądze płynące na konta rodziny i przyjaciół, a także własne polityczne ambicje. Aby "złamać" minister spraw zagranicznych Austrii wystarczyło natomiast przyjść na jej wesele. W ciągu ostatnich lat wszystkie te względy okazywały się dla polityków w Europie się ważniejsze od wojny na Ukrainie. A konkretniej rzecz biorąc, od zachowania wierności zasadom, którym hołdują: solidarności, normom prawa międzynarodowego i prawom człowieka.
Rezultat takiego podejścia widzieliśmy w niedzielę. Rosja otworzyła ogień wobec dwóch ukraińskich okrętów i staranowała trzeci. Jednocześnie ustanowiła w arbirtalną i bezprawną blokadę Morza Azowskiego, czyniąc z akwenu swoje jezioro. Jakby tego było mało, jako powód podała naruszenie wód terytorialnych... Krymu, który nielegalnie okupuje.
Przeczytaj również: Kryzys w Cieśninie Kerczeńskiej. O co chodzi?
Przez ostatnie lata patrząc na działania Rosji: wojnę hybrydową w Donbasie, cyberataki w USA i Europie, skrytobójstwa i ataki chemiczne, komentatorzy wielokrotnie zadawali pytanie: dlaczego Kreml to robi. I tak jak w tym przypadku, odpowiedź jest tak samo prosta: bo może. Postępuje bowiem według prostej maksymy przypisywanej Leninowi (błędnie czy słusznie - to bez znaczenia), aby badać przeciwnika bagnetem: jeśli ostrze wchodzi łatwo, idź dalej; jeśli napotkasz stal, cofnij się.
Jak dotąd bagnety Kremla napotykały jedynie na sporadyczny opór: raczej na skórzany pancerz niż stal. Owszem, Unii udało się przez pięć lat utrzymać reżim sankcyjny, dokładając stopniowo kolejne warstwy po kolejnych rosyjskich transgresjach. Owszem, nie były one bez efektu dla rosyjskiej gospodarki. Ostatecznie jednak okazały się zbyt słabe, by na dobre odstraszyć Rosję. Tym bardziej, że równolegle z sankcjami, z Europy i USA często płynęły sygnały zachęcające, jak zgoda na Nord Stream 2, dyplomatyczne spotkania, czy częste przypadki obchodzenia sankcji. Wszystko to działo się bez żadnych pozytywnych kroków ze strony Rosji, które uzasadniałyby takie zachowanie.
W efekcie mamy to, co mamy: Moskwa prowadzi kolejne badania bagnetem, szukając twardej granicy wyznaczającej jej, jak daleko może się posunąć. Być może i tym razem poczuje lekki odpór: mowa jest potencjalnie o kolejnej rundzie sankcji. Jednak dotychczasowe doświadczenia pokazują, że wystarczy tylko poczekać, a napotkana materia zmięknie i będzie można pchać dalej.
Tym bardziej, że tym razem może liczyć nie tylko na europejską słabość i niezborność, ale też na pomoc rezydenta Białego Domu. W czasie, kiedy Rosja dopuszcza się kolejnego aktu międzynarodowego bandytyzmu, kiedy znów pojawia się widmo "gorącej" wojny na Ukrainie, prezydent USA zajęty jest tweetowaniem o latynoskich imigrantach, Clintonach i niewdzięcznych sojusznikach z NATO. Owszem, jego administracja lub Kongres może uchwalić nowe sankcje, może nawet wybudować Fort Trump. Ale co z tego, jeśli ze strony prezydenta widzi tylko zaproszenie do dalszych "badań"?
Zobacz także: Debata WP: "Żadne wstawanie z kolan nie jest nam potrzebne"
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl