Czterolatek nie żyje, rodzina w szpitalu. Nowe porażające fakty
Nowe informacje w sprawie tragedii w Wyganowie pod Opocznem. Czterolatek zmarł, a jego rodzina trafiła do szpitala. Pierwsze informacje wskazywały, że dziecko miało zatruć się mrożonką. Okazuje się, że to nieprawda. Byliśmy na miejscu i rozmawialiśmy z rodzicami chłopca o dramacie, który rozegrał się w ich domu.
24.02.2023 | aktual.: 24.02.2023 13:29
O wydarzeniach z województwa łódzkiego, które rozegrały się 8 lutego, pisały wszystkie media w Polsce. Asp. szt. Barbara Stępień z policji w Opocznie przekazywała wówczas, że funkcjonariusze otrzymali zgłoszenie o śmierci czteroletniego chłopca. - Do szpitala w Opocznie trafiła 38-letnia matka i ośmioletnia siostra chłopca, a jego 13-letni brat został przetransportowany przez Lotnicze Pogotowie Ratunkowe do szpitala w Łodzi - poinformowała policjantka.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Po dwóch tygodniach pojechaliśmy do Wyganowa, by sprawdzić, jaki jest stan zdrowia mamy i rodzeństwa zmarłego Oliwiera. Rodzice chłopca opowiedzieli nam o tragedii, jaka wydarzyła się w ich domu i ujawnili nowe fakty. Okazuje się, że informacje o zatruciu mrożonką są nieprawdziwe i krzywdzące dla rodziny.
Rodzina przerywa milczenie
Rodziców Oliwiera spotykamy na podwórku, właśnie wrócili z prokuratury. Widać, że przeżywają żałobę po zmarłym dziecku, są przybici, niosą do domu dokumenty. W środku czeka na nich córka, która chwilę wcześniej przyszła ze szkoły. Za chwilę pojawia się nastoletni syn.
- Dzień wcześniej skakali i biegali po domu, nie chcieli iść spać. Była ich trójka. Starszy syn, młodsza córka, on najmłodszy. Oliwierek był niesamowitym dzieckiem, duszą naszej rodziny - odpowiada ojciec, Jarosław Baran.
- Zrobili z nas nie wiadomo kogo, że niby podaliśmy zatrute jedzenie naszym dzieciom. Jak moglibyśmy coś takiego zrobić? Zawsze dbamy o jakość i świeżość produktów. Zrobili z nas potworów. My przeżywamy traumę, a oni tu przyjeżdżali, wypisywali nieprawdę. Jako rodzice nie potrzebujemy, żeby ktoś nas dobijał, a to jest właśnie dobijanie człowieka - dodaje.
Państwo Baran mają bardzo dobrą opinię wśród sąsiadów, dom jest zadbany, na podwórku stoi duży rodzinny samochód. Małżeństwo przyznaje, że planowało zrobić remont, żeby w domu było więcej miejsca dla dzieci.
- To dla nas wielka tragedia. Do tej pory nie wiemy, co nam się stało. Mnie tego dnia bardzo bolał brzuch, ale mi przeszło. Lekarze badali żonę, pozostałe dzieci. Pod każdym kątem. Nawet jadu kiełbasianego, czy narkotyków. W domu były ze trzy rodzaje służb, pobierali próbki, badali wszystko. Nic nie znaleźli. Nie wiem, kto przekazał mediom bzdurę o mrożonce - żali się pan Jarosław.
To, że mężczyzna mówi prawdę, potwierdza zarówno prokuratura, jak i Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Łodzi.
- Przeprowadzone zostały badania mikrobiologiczne próbek żywności i wody spożywanej przez rodzinę oraz badania wymazów sanitarnych pobranych w miejscu zamieszkania. Przeprowadzono również badania mikrobiologiczne próbek żywności spożywanej przez rodzinę, które zostały pobrane w sklepie spożywczym, a także badania próbek warzyw jedzonych przez rodzinę. Wszystko w kierunku pozostałości pestycydów. Przeprowadzone badania nie wykazały nieprawidłowości - przekazał nam rzecznik prasowy Zbigniew Solarz.
Pomoc przyjechała za późno?
Czy w związku z tym prokuratura zakończy śledztwo? Okazuje się, że nie, bo w sprawie pojawił się bardzo ważny i nowy wątek. Mówi nam o nim rodzina, która sama złożyła zawiadomienie w tej sprawie.
Pan Jarosław twierdzi, że gdy stan jego syna się pogorszył, wykonał kilka telefonów na 112 oraz do przychodni. Przez kilkanaście minut nie mógł się doprosić, aby do jego domu przyjechało pogotowie.
- Pierwszy telefon wykonałem, gdy Oliwierek zaczął się gorzej czuć, ale jeszcze był przytomny. Przez ponad dwie minuty tłumaczyłem operatorowi numeru alarmowego, co dzieje się z dzieckiem. W odpowiedzi usłyszałem, że karetka nie przyjedzie, a ja powinienem zadzwonić z tymi objawami do przychodni - opowiada ojciec dziecka.
Od telefonu do telefonu. "Rozpłakałem się z bezsilności"
- Kolejne minuty mijały. W przychodni powiedzieli, że oni nie udzielają takiej pomocy, że "do jelitówki nikogo nie wysyłają", kazali znowu dzwonić na 112. Widziałem, że stan mojego syna się pogarsza, więc w pewnym momencie nie wytrzymałem i krzyknąłem do słuchawki: "Boże, ratujcie moje dziecko, potrzebujemy pilnie pomocy". W odpowiedzi usłyszałem, że jestem wulgarny i połączenie zostało rozłączone - wspomina.
- To była walka. Od telefonu do telefonu. Rozpłakałem się z bezsilności. Dopiero za kolejnym razem trafiłem na porządnego operatora, który chciał nam pomóc i od razu wysłał śmigłowiec LPR. Niestety, Oliwierek stracił przytomność. Konieczna była reanimacja - wyznaje.
Z relacji ojca wynika, że gdyby karetka została wysłana za pierwszym razem, to Oliwierek byłby jeszcze przytomny. - Jego stan zaczął się drastycznie pogarszać dopiero podczas drugiego telefonu. Od pierwszego zgłoszenia minęło ponad 15 minut. To wystarczyłoby. Pogotowie byłoby już u nas w domu. Może nasz synek by nadal żył - mówi z płaczem pan Jarosław.
Na miejsce, razem ze śmigłowcem, przyjechały karetki, by zabrać jego żonę i resztę dzieci, które również miały objawy zatrucia. - Ja byłem cały czas z synem. Nawet podczas reanimacji pomagałem ratownikom trzymać gruszkę pompującą powietrze. Ludzie, którzy jako pierwsi przyjechali nam pomóc, okazali nam wielkie serce, bardzo im za to dziękuję - wyznaje. Jednocześnie skarży się na służby, które dotarły po odjechaniu pogotowia.
"Nie pozwolili wychodzić"
- Tutaj zrobił się tłum, nawet nie wiem, kto tu był. Zostawili mnie z martwym dzieckiem na rękach. Nie pozwolili wychodzić z pokoju, nie wpuścili do środka rodziny, która przyjechała i chciała napalić w piecu. Było mi bardzo zimno, nie mogłem nawet skorzystać z łazienki. Patrzyli na mnie gorzej niż na złodzieja - podsumowuje.
Żona pana Jarosława i reszta dzieci opuścili szpital po kilku dniach. Jak dowiedzieliśmy się w prokuraturze w Opocznie, trwa zabezpieczanie nagrań połączeń z przychodnią i pogotowiem, a wątek nieudzielenia pomocy będzie szczegółowo badany.
Śledczy nadal prowadzą śledztwo w sprawie, nikt nie usłyszał zarzutów.
Mateusz Dolak, dziennikarz Wirtualnej Polski