Czego filozofowie uczą nas o śmierci
Współczesna kultura – piewczyni życia, szczęścia i beztroski – zrobiła wszystko, by wymazać śmierć z ludzkiego widnokręgu.
31.10.2006 | aktual.: 31.10.2006 08:58
Przypominamy sobie o niej tylko w chwilach osobistych i społecznych tragedii albo od święta, kiedy, jak w nadchodzących właśnie dniach, niesiemy znicze i kwiaty na groby najbliższych. Ale i wtedy niechętnie rozmyślamy o największej tajemnicy ludzkiego istnienia, nad którą najwięksi filozofowie łamią sobie głowy od niepamiętnych czasów. W gruncie rzeczy, bezskutecznie.
Patos i banał, w których zanurzone są chyba wszystkie systemy filozoficzne, nie dają się łatwo wyminąć, zwłaszcza jeśli zdamy sobie sprawę, że od czasów Sokratesa, owego, jak pisał Hegel, „bohatera ludzkości”, nie powiedziano o śmierci niczego, co zasługiwałoby na uwagę. Bo cóż więcej można powiedzieć o końcu istnienia ponad to, co Platon „zanotował” w „Obronie Sokratesa”: że śmierć jest albo kamiennym zaśnięciem na zawsze, albo przeniesieniem się w inne, lepsze rejony? W obu przypadkach – uważał Sokrates – śmierć
jawi się jako coś dobrego,
o czym trzeba myśleć z pogodą i nadzieją. Tym samym wskazał ścieżkę, którą do dziś podążają – nieczęsto zgodnie – i rozum, i wiara, ucząc ateistów i agnostyków epikurejskiego dystansu, a wyznawców religii nadziei na życie wieczne.
Kiedy pamiętnego 11 września 2001 r. samoloty porwane przez islamskich terrorystów uderzyły w wieże World Trade Center, cień śmierci dał o sobie znać z siłą od dawna niespotykaną, wyrywając na chwilę z błogiej drzemki świat kultury zachodniej. Właśnie wówczas, gdy komentarzom nie było końca, a opinie różnych specjalistów od człowieczej egzystencji krzyczały z gazetowych szpalt rozgrzanymi emocjami, spotkałem się z nieżyjącym już moim profesorem filozofii, Andrzejem Kasią. Chyba on jeden w tamtych strasznych dniach, przywołując właśnie „Obronę Sokratesa” jako tekst dla ludzkości fundamentalny, zwrócił uwagę na pewien paradoks: że to, co Europejczykom nie mieści się w głowach, gdyż otaczają śmierć pajęczyną pytań i wątpliwości, dla terrorystów Al Kaidy jest czymś oczywistym. Owi, jak nazwał ich Kasia, „fanatycy zaświatów” marzą o śmierci, nie sposób ich śmiercią przestraszyć, dążą do niej, gdyż bezwzględnie wierzą w obietnicę wiecznej szczęśliwości po śmierci poniesionej w „świętej wojnie”.
Kasia bynajmniej nie tłumaczył zbrodniczych działań terrorystów, ba, widział w ich ślepej wierze ogromne zagrożenie dla fundamentów naszej cywilizacji, dla świata, jednak swoją diagnozą starał się pokazać, że stosunek do śmierci jest głównym motorem niemal każdej ludzkiej aktywności; że nasze istnienie, dążenia i przekonania sprowadzają się w gruncie rzeczy do jednego pytania: czym jest śmierć? Atak na WTC, wojny, morderstwa, agresja, z którą coraz częściej spotykamy się w życiu codziennym, kara śmierci, aborcja, wypadki drogowe, choroby, różnego typu akcje społeczne przeciwko tytoniowi i innym używkom, eutanazja, polityka prorodzinna, wydarzenia historyczne noszone w zbiorowej i indywidualnej pamięci – wszystko to ma jeden wspólny mianownik w tle: właśnie śmierć.
W rozważaniach filozofów, którzy, jak powiada Borys Pasternak, cały swój wysiłek poświęcili próbie przezwyciężenia problemu śmierci i przeznaczenia, tak naprawdę nie ma żadnej odkrywczej myśli, dzięki której moglibyśmy pójść choć o krok dalej. Są zaś rozmaite nastroje, odmienne próby określenia sytuacji życia po życiu bądź pustki po istnieniu.
Najwięksi myśliciele w pocie czoła wymyślali koncepcje, które miały pozwolić ludziom oddalić bądź wzmocnić poczucie śmierci, uwznioślić ją, wrzucić do rynsztoka, oblec w tysiąc znaków zapytania, mamić się złudną wizją zwycięstwa nad nią, albo marną świadomością porażki, otaczać świętą tajemnicą lub obnażać w najbardziej pesymistyczny lub ironiczny sposób.
Różnie to bywało z tymi koncepcjami, przyjrzyjmy się im bliżej. „Jakież to życie jest puste i bezsensowne! Grzebie się człowieka, jedzie się na pogrzeb, rzuca się trzy garści ziemi na trumnę; jedzie się karetą, wraca się karetą; pociesza się człowieka tym, że ma jeszcze długie życie przed sobą. A czyż to dużo 7 x 10?”, pytał Soren Kierkegaard w „Albo – albo”, otwierając przestrzeń dla późniejszego egzystencjalizmu, który obszedł się ze śmiercią niezwykle surowo. Albert Camus na przykład, którego „Obcy”, jedna z najwybitniejszych książek XX w., na trwałe powiązał śmierć z absurdem, zwrócił (w „Micie Syzyfa”) uwagę na to, co dziś dzieje się na naszych oczach: „Nie można jednak nadziwić się temu, że wszyscy żyją, jakby »nikt nie wiedział«. To dlatego, że nie istnieje doświadczenie śmierci”.
Byli w historii też inni mędrcy, tacy, jak rosyjski egzystencjalista Lew Szestow, autor znakomitej pracy „Ateny i Jerozolima”, który poza tym, że dowodził, iż między religią a filozofią panuje sprzeczność nie do pogodzenia, pisał również z niezwykłą odwagą: „Najlepsza jest taka śmierć, która uchodzi za najgorszą: gdy nikogo przy człowieku nie ma. Umrzeć daleko na obczyźnie, w szpitalu, jak to się mówi – niczym pies pod płotem. Wtedy przynajmniej w ostatnich chwilach życia można nie być obłudnym. Nie nauczać, ale można pomilczeć i przygotować się na straszne, a może wielkie wydarzenie. Pascal, jak opowiada jego siostra, też dużo mówił przed śmiercią. Musset płakał jak dziecko. Może Sokrates i Pascal tak dużo mówili, bo się bali, że się rozpłaczą. Fałszywy wstyd”.
W tym filozoficznym zgiełku zdarzały się także propozycje pozorujące nadzieję. Choćby Epiktet, wyzwolony rzymski niewolnik, nauczał, by wobec śmierci uzbroić się w odwagę, a przeciwko strachowi śmierci w ostrożność. „Czymże jest śmierć? – pytał ten filozof. – Straszakiem. Odwróć ten straszak i przyjrzyj mu się dokładnie. Popatrz, nie gryzie! Cielsko teraz czy później musi rozłączyć się z duchem, jak kiedyś było z nim rozłączone. Czemuż się burzysz, jeżeli ta rozłąka ma teraz nastąpić? Jeśli bowiem nie dzisiaj, nastąpi jutro. Z jakiego powodu? Aby świat nie zatrzymał się w swym biegu kołowym. A do tego potrzeba, by rzeczy wciąż powstawały, wciąż trwały w istnieniu i wciąż przemijały”.
Zawrotną karierę zrobiła atrakcyjna koncepcja Seneki, według którego śmierć jest
powrotem do stanu przed narodzeniem.
„Powiedz, proszę – pisał ten myśliciel – czy nie nazwałbyś największą głupotą, gdyby ktoś utrzymywał, że lampie po jej zgaszeniu jest gorzej niż przed jej zapaleniem? Także i my jesteśmy gaszeni i zapalani”. I dodawał: „Już niedługo wyzioniemy ducha. Tymczasem jednak, dopóki oddychamy, dopóki jesteśmy wśród ludzi, postępujmy po ludzku. Nie bądźmy dla nikogo postrachem ani zagrożeniem, gardźmy stratami, krzywdami, obelgami, kpinami i znośmy wielkodusznie te przelotne niedogodności. Ani się obejrzysz, jak mówią, ani obrócisz, a już nadchodzi śmierć”. Ani się obejrzysz... To dlatego Marek Aureliusz radził, by śmiercią nie gardzić, gdyż jest ona objawem woli natury; Francis Bacon, widzący w śmierci rzecz tak oczywistą jak narodziny, zachęcał do życia pełnią życia; Baruch Spinoza rozpoznał mądrość w rozmyślaniu raczej o życiu niż o śmierci; Wolter mówił, by się ze wszystkim pogodzić, bo świadomość śmierci jest wprawdzie przykra, ale nieodłączna; Johann Gottlieb Fichte był przekonany, że w umieraniu objawia się
uwznioślenie życia; wreszcie Fryderyk Nietzsche, ustami Zaratustry, namawiał, by umierać w porę; według Henryka Elzenberga zaś, „ślepe przywiązanie do życia to przejaw nędzy życiowej”. Ta ostatnia myśl, jakkolwiek brzmi groźnie i niezrozumiale, świetnie współbrzmi z psychoanalityczną koncepcją Zygmunta Freuda, a zwłaszcza jego wybitnego francuskiego następcy, jednego z najwybitniejszych XX-wiecznych filozofów, Jacques’a Lacana, który nie wyrzekł się śmierci na rzecz prostych prawd, poradnikowych błyskotek i hollywoodzkich recept. Idąc tropami swoich licznych poprzedników, umieścił śmierć w centralnym punkcie ludzkiego doświadczenia, dobitnie jednak stwierdzając, że wszelkie próby ucieczki od przeznaczenia muszą spełznąć na niczym, gdyż człowiek, choćby stanął na głowie, nie pozbędzie się poczucia śmiertelnego braku i samotności. Może natomiast nauczyć się z tym żyć, a ściślej – w ogóle żyć.
W sławnym filmie Ingmara Bergmana „Siódma pieczęć” rycerz gra w szachy z widmem śmierci. Mimo że z góry wiadomo, jak ta groteskowa partia się zakończy, grę podjąć warto. Lepszego wyboru i tak nie mamy.
Przemysław Szubartowicz