Panie prezydencie, jest pan fantastyczny – szef SLD patrzy w kamerę, zakrywa dłońmi twarz. Udaje, że szlocha. Ten żart spada na Andrzeja Dudę z siłą kafara. Robi z niego małego chłopca, a nie głowę państwa. Włodzimierz Czarzasty jest specem od takich zagrań.
5 października 2019 roku. Centrum konferencyjne w Katowicach. To tu, na tydzień przed wyborami swoją konwencję robi SLD, Wiosna i Razem. Na scenie były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Obok Robert Biedroń, Adrian Zandberg i Włodzimierz Czarzasty.
Z tej trójki to on, od trzech lat lider SLD, ma największe doświadczenie w polityce. To chichot historii, że polityk, który przed laty doprowadził Sojusz niemal do całkowitego upadku, teraz ma wprowadzić go z powrotem do parlamentu.
Czarzasty musi zdawać sobie sprawę z tego, że jeśli się nie uda, dla niego może oznaczać to polityczny koniec. Ostateczny.
Przychodzi Czarzasty przed komisję
19 marca 2003 roku. 21 posiedzenie "Sejmowej Komisji Śledczej do zbadania ujawnionych w mediach zarzutów dotyczących przypadków korupcji podczas prac nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji". Tasiemcowa nazwa niejako podkreśla rangę – to pierwsza komisja po 1989 roku. Potem i tak nie będzie się o niej mówić inaczej, jak "komisja ds. afery Rywina".
W skrócie. 27 grudnia 2002 roku "Gazeta Wyborcza" publikuje artykuł o korupcyjnej propozycji, jaką w lipcu 2002 roku znany producent filmowy Lew Rywin złożył kierownictwu spółki Agora (wydawca "GW").
Rywin zapewniał, że w zamian za 17,5 mln dolarów tzw. grupa trzymająca władzę spowoduje, że w nowej ustawie o radiofonii i telewizji znajdą się zapisy korzystne dla Agory – będzie mogła kupić stację telewizyjną (chodziło o Polsat).
Agora nie informuje o sprawie przez blisko pół roku, tłumacząc to później enigmatycznie prowadzeniem własnego śledztwa, ale artykuł, kiedy już się ukazał, wywołuje wstrząs. Na wniosek Prawa i Sprawiedliwości Sejm powołuje komisję śledczą.
Oglądalności, choć prace komisji odbywają się w godzinach przedpołudniowych, mógłby pozazdrościć niejeden program rozrywkowy wyprodukowany za grube miliony. Członkowie komisji z dnia na dzień stają się gwiazdami. Wyróżnia się szczególnie dwóch – Jan Rokita (PO) i Zbigniew Ziobro (PiS).
Właśnie przed dziesiątką sejmowych śledczych 19 marca zeznaje po raz pierwszy Włodzimierz Czarzasty, ówczesny sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Co doprowadziło 43-letniego wówczas urzędnika w randze ministra przed komisję?
"Z największą przyjemnością odpowiem"
Do polityki wszedł w latach 80. w czasie studiów na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Związał się z jedyną "słuszną" wtedy opcją – najpierw działał w Związku Studentów Polskich, a potem wstąpił do PZPR.
To, że ma zmysł do biznesu, pokazał już, kierując Akademickim Biurem Kultury i Sztuki Alma-Art. Te doświadczenia pozwoliły mu płynnie przejść do prawdziwych interesów w wolnej Polsce.
W 1989 r., gdy wydawało się, że ludzie związani z PZPR na długie lata wypadną z politycznego obiegu, zaangażował się z powodzeniem w wydawnictwo Muza, którym kierował wówczas Andrzej Kaczmarek, jego przyjaciel z ZSP.
Po roku to Czarzasty był już szefem, a wydawnictwo wyspecjalizowało się w literaturze iberoamerykańskiej. Do dziś udziały w firmie ma Małgorzata, żona Czarzastego.
Szansa na powrót do polityki pojawiła się szybciej, niż można było przypuszczać. W 1997 r. – z poparciem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego - prezesem TVP został Robert Kwiatkowski. To kolejny z przyjaciół Czarzastego. Zaczyna forsować jego kandydaturę w KRRiT.
Idzie jak po grudzie i dopiero w 2000 r. Włodzimierz Czarzasty zasiada w fotelu sekretarza Rady.
Prawdziwy ruch w "medialnym interesie" zaczyna się w 2001 roku. PO i PiS to wtedy maluchy – do wszechpotęgi, najpierw Donalda Tuska, potem Jarosława Kaczyńskiego, zostało kilka lat. W wyborach zwycięża koalicja SLD-UP, a premierem zostaje Leszek Miller.
Rozpoczynają się prace nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji, a Michnika odwiedza Lew Rywin. W czasie rozmowy nazwisko Czarzastego pada tylko raz, ale to wystarczy, by został wezwany przed komisję.
Śledczy z komisji wyglądają tak, jakby przed każdym posiedzeniem długie godziny spędzali u stylisty. 19 marca 2003 roku postarał się również Włodzimierz Czarzasty. Śnieżnobiała koszula, ciemny krawat i garnitur. Żadnych tam sweterków, które uwielbia.
Sekretarz KRRiT przyjmuje strategię: "z największą przyjemnością odpowiem na każde pytanie". Tyle deklaracji. W praktyce zaleje komisję swoją elokwencją, a że elokwentny jest bardzo, widać już w słowie wstępnym.
O znajomości z Rywinem mówi: "Widziałem się z panem Rywinem, praktycznie rzecz biorąc, dwa, trzy, cztery razy w życiu (…). W środowisku się zawsze mówiło, chociaż prawdę powiedziawszy, nie za bardzo wiem dlaczego, że się nie lubimy. Trudno się nie lubić, jeżeli ludzie się nie znają".
Z Agory szydzi: "O całej sprawie, która w tej chwili jest nazywana aferą Rywina, dowiedziałem się ku swojemu teraz zdziwieniu, ale i szczęściu, moim zdaniem, z tygodnika "Wprost" 8 września 2002 r. Rozmawiałem o tym fakcie po tej dacie z panem Robertem Kwiatkowskim. Powiedział mi, że jest jakaś sprawa pachnąca absurdem, że jest podobno jakaś taśma, której on nie słyszał" (dalej nabija się z tego, że Agora, dysponując gazetą i kilkunastoma rozgłośniami, nie poinformowała o sprawie wcześniej).
Drwi wreszcie z samej komisji. Gdy przewodniczący Tomasz Nałęcz pyta, kiedy i czy skończy przemowę, Czarzasty odpowiada: "Nie, nie ja skończę. (…) Tak, godzinka i skończę. A ponadto postaram się mówić barwnie, tak żebyście się państwo nie znudzili".
O gwiazdach komisji – Rokicie i Ziobrze – w 2017 roku powie, że pierwszy z nich był "super inteligentnym facetem", a drugi "nic nie kumał". Rokita w tym samym wywiadzie w Polsat News, jawił się Czarzastemu również jako "bestia".
- Miałem z nim dużo przyjemności, spotkały się dwie takie bestie i tak żeśmy patrzyli, który którego – wspominał.
Czarzasty mówi, Sojusz płaci
Jest jednak nadal rok 2003. Czarzasty mówi, a ludzie z SLD drżą, bo ich człowiek pokazuje butę i zadufanie. Wygląda to tak, jakby wierzył, że SLD będzie rządził do końca świata, a on, Włodzimierz Czarzasty, jest ponad wszystkim.
Nie można mu jednak odmówić, że odrobił "lekcje". Na każde pytanie odpowiada wyczerpująco. Doprowadza do sytuacji, w której przesłuchujący go posłowie, co rusz muszą pytać ekspertów, co tak naprawdę powiedział. Po prostu topi ich w morzu krasomówstwa użytego jako broń. Tworzy przedstawienie, ale w końcu to obiecał.
28 maja 2004 r. bezwzględna większość posłów opowiedziała się za przyjęciem najbardziej radykalnego sprawozdania z prac komisji śledczej i wybrała raport Zbigniewa Ziobry (ostatecznie przyjęty 24 września 2004 r.). Czarzasty został wymieniony w nim jako jeden z inspiratorów sprawy.
Papier cierpliwie wszystko przyjął, ale Włodzimierzowi Czarzastemu nigdy nie postawiono żadnych zarzutów. Nikt nigdy nie udowodnił, że należał do "grupy trzymającej władzę".
Za jego występy zapłacił jednak cały Sojusz Lewicy Demokratycznej – sprawa Rywina była początkiem końca jego potęgi. Sam znokautował się również Czarzasty. Z polityki nie zniknął, ale na długi czas wypadł z pierwszego szeregu. Nie zniknął również żal do partyjnych kolegów, którzy w jego odczuciu mogli go bardziej bronić.
- W SLD panowała wtedy filozofia sań gonionych przez wilki. I co jakiś czas rzucano tymże wilkom kogoś na pożarcie. To się okazało zabójczą taktyką i między innymi dlatego SLD dostało strasznie po nosie. Przypominam, że kiedy SLD stanęło jednoznacznie w obronie oskarżonego o szpiegostwo Józefa Oleksego - zyskało. Bo swoich ludzi się broni, ale bardzo możliwe, że nam wtedy nie wierzono – mówił w rozmowie z Robertem Mazurkiem.
Od miłości do nienawiści
O niektórych bankach mawia się, że są zbyt potężne, żeby upaść. I mimo krachu na komisji Rywina, takim politycznym "bankiem" okazał się Czarzasty.
Miał zbyt wielu potężnych przyjaciół, aby odejść w niebyt. W humorystycznych okolicznościach przypomniał o tym najazd na "Chatę u pirata", który w sierpniu 2005 r. przeprowadzili działacze Akcji Alternatywnej Naszość, prawicowej grupy happeningowej.
Chata to pensjonat nad jeziorem Święcajty, pirat to ówczesny właściciel, czyli Włodzimierz Czarzasty.
"Najeźdźcy" wybrali sobie taki cel ataku, bo według nich lewicowi znajomi gospodarza "łupią obywateli". Wymachujących zabytkowymi szablami uczestników happeningu poważnie nie potraktowała nawet policja. A na Czarzastym hasła: "Kup mi mamo klocki lego, zrobię sobie Czarzastego" lub "Ordynacka – łódź piracka" nie zrobiły większego wrażenia.
Nieproszeni goście przypomnieli jednak, że w "Chacie" odbywały się spotkania polityków SLD i członków Stowarzyszenia Ordynacka. To zapewne przynależności do niego – Czarzasty był przewodniczącym w latach 2006-2017 – sprawiła, że po aferze Rywina nie wypadł z obiegu.
W stowarzyszeniu roiło się od polityków i ludzi związanych z mediami. W dużej części byli to starzy znajomi z ZSP.
Przyjaźnie z tamtego czasu przetrwały, a stowarzyszenie na zewnątrz postrzegane było jako klub popierających się kumpli. Byli tam ludzie z różnych opcji, a legitymację z numerem "1" miał sam Aleksander Kwaśniewski.
Pociąganie za sznurki ze strefy cienia nie mogło jednak satysfakcjonować Włodzimierza Czarzastego, a w partii łatwo nie miał.
Wojciech Olejniczak, który kierował SLD od 2005 roku, nie darzył sympatią starszego kolegi. Sam Czarzasty doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- To prawda, że z powodu afery Rywina budzę w SLD różne emocje, choć ta sprawa formalnie została zamknięta. Nie przejmuję się tym, co o mnie myśli jeden czy drugi kolega – mówił w rozmowie z "Rzeczpospolitą" - Wiem, że Wojciech Olejniczak, szef SLD, mnie nie kocha. Ale nie jestem zwolennikiem miłości męsko-męskiej.
A ponieważ miłości nie było, Czarzasty postawił na krytykę kierownictwa SLD, w tym utworzenie koalicyjnego ugrupowania Lewica i Demokraci. Nawoływał do skończenia ze wstydem za PRL i ostrym skrętem w lewo przez SLD : - Lewica dyskutuje, czy ma być matura z religii. Ja proponuję dyskusję, czy ogóle religia powinna być w szkołach.
Wojenka podjazdowa z Olejniczakiem trwała do końca jego urzędowania.
Człowiek, który urósł ponad miarę
Wydawało się, że z jego następcą, Grzegorzem Napieralskim, Czarzasty poukłada sobie poprawne stosunki na długo.
Początek był obiecujący – szef Ordynackiej wspierał lidera SLD w walce o fotel przewodniczącego i w czasie przyśpieszonych wyborów prezydenckich w 2010 roku.
Czasie kampanii, którą firmował, nie mógł się go nachwalić, tak samo, jak po uzyskaniu 14 proc. głosów. To dużo dla będącej w defensywie lewicy.
- On (Napieralski) z dnia na dzień stawał się bardziej dojrzały dzięki spotkaniom z ludźmi. Dlatego śmieszy mnie opowiadanie: narodził się geniusz. On sam sobie wypracował taką pozycję – ocenił Czarzasty.
Po wyborach prezydenckich razem z Radosławem Nielekiem i Tomaszem Kalitą, był już na stałe w kręgu najbardziej zaufanych ludzi Napieralskiego.
- Włodzimierz Czarzasty działa w cieniu Grzegorza Napieralskiego, stwarza mu medialne zaplecze, tak aby było ono bezpieczne, aby szef SLD pokazywał się w sytuacjach miłych dla oka i budował swoją wyborczą pozycję – oceniała w "Polska Times" Janina Paradowska.
I dodała: - Ambicje Czarzastego, których nie ukrywa, idą jednak o wiele dalej. Będzie startował do Sejmu i jego pojawienie się w klubie SLD stanowić będzie niewątpliwie nową jakość. Ma o wielu sprawach, w tym o zasadniczej - jaka powinna być lewica - zdania wyraziste, potrafi je przekonująco przedstawić, ma sporą siłę przebicia.
Potencjalne zagrożenie ze strony Czarzastego dostrzegł chyba szef Sojuszu i nie umieścił go na listach do parlamentu. Czarzasty obraził się.
Na swoją szansę miał czekać "tylko" kolejne cztery lata. Nie wiedział, że będzie musiał czekać znacznie dłużej. Ale że za to spełni marzenie już jako szef SLD.
Na razie Czarzasty nadal cierpi.
- Mandat społeczny, po tym, jak nie zostały mi przedstawione żadne zarzuty prokuratorskie w aferze Rywina, byłby dla mnie zamknięciem tej sprawy raz na zawsze. Bardzo nakręca mnie wyprowadzanie czegoś z kryzysu i w finale sprzedawanie dobrej marki. W polityce ta sprzedaż to dobry wynik wyborczy" – mówi w 2012 roku rozmowie z "Polityką".
"SLD nie wyprowadził sztandaru"
Rok 2015 był dla SLD tragiczny. Katastrofa pierwsza miała twarz Magdaleny Ogórek, z której Leszek Miller, następca Napieralskiego, uczynił kandydatkę partii na prezydenta.
Porażka była wkalkulowana w jej start, bo przecież zwycięzcą i tak miał zostać ubiegający się o reelekcję Bronisław Komorowski. Nawet najwięksi pesymiści nie sądzili jednak, że kandydatka zdobędzie zaledwie 2,38 proc. głosów.
Z perspektywy lat w SLD widzą, że Magdalena Ogórek na pewno nie miała serca po lewej stronie. A oglądając jej popisy w TVP Info, te, w których bezlitośnie chłoszcze przedstawicieli lewicy, mogą zachodzić w głowę, czy w ogóle ma serce, a w duszy jęczeć: "Magda, why?".
Katastrofa druga była znacznie bardziej dotkliwa – w kilka miesięcy później, po dramacie z Ogórek, komitet, w skład którego wchodził SLD, nie przekroczył progu wyborczego.
Było jasne, że na stanowisku szefa Sojuszy szykuje się wakat. W końcu sam Leszek Miller mówił, że ma dość szefowania.
W styczniu 2016 roku niespodzianki nie było – schedę po Millerze objął szef mazowieckiego SLD Włodzimierz Czarzasty.
Pytanie podstawowe – zazdrościć mu czy współczuć? Przejmował Sojusz znajdujący się w czarnej otchłani. Jak wrócić do parlamentu, gdy teoretyczna prawica, za jaką chciało uchodzić PiS, w praktyce była bardziej socjalna od lewicy?
W pierwszym wystąpieniu w roli lidera partii Czarzasty starał się robić dobrą minę do złej gry:
"SLD nie wyprowadził sztandaru i go nie wyprowadzi. Widać to po tej sali. Prawica polska wykopała jeszcze większe rowy. Społeczeństwo jest skołowane, skłócone wokół podstawowych spraw. Musimy mieć tego świadomość. Chciałem zaapelować do polskiej prawicy – opanujcie się, nie dzielcie tego społeczeństwa! Lewica nie przyłoży do tego ani jednego palca!".
Żeby do podziału nie przyłożyć "ani jednego palca!" trzeba mieć najpierw choćby minimalny wpływ na sprawy w kraju.
Na rok przed wyborami Czarzasty wydawał się optymistą.
- Nie jest prawdą, że na SLD głosują jedynie osoby starsze z przeszłością postpeerelowską. Jako partia mamy wyjątkowo równo rozłożony elektorat, widać to w badaniach – mówił w rozmowie z "Kulturą liberalną". - Zawsze z dystansem odnoszę się do sondaży. Myślę, że najważniejszą rzeczą w badaniach są średnie i tendencje. To sprawia, że nie cieszę się jakoś specjalnie z 12 proc., ani nie martwię bardzo z powodu 4 proc. poparcia.
W tym czasie okazało się również, że choć mijają lata, to w jego sercu nadal szczególne miejsce zajmuje Zbigniew Ziobro. W Polsacie stwierdził, że do więzienia powinno trafić "całe towarzystwo związane z resortem sprawiedliwości i Jarosławem Kaczyńskim, które się go słucha z bojaźni, z psiej lojalności i z braku myślenia".
Dodawał również: "PiS nie będzie wieczny w Polsce. Trzeba im to mówić, trzeba mówić to ich rodzinom, żeby ich żony i mężowie mówili "przestań się wygłupiać, przestań łamać prawo, przestań się k...ć po prostu".
Lewica wraca do gry
To działo się jednak gdzieś na obrzeżach działalności Czarzastego, bo kluczowe były dla niego zbliżające się wybory parlamentarne.
Im bliżej ich było, tym bardziej wolał nie sprawdzać, czy elektorat SLD to przypadkiem nie rzeczywiście głównie 50+. Możliwe, że obawa przed pomyłką przesądziła o tym, że 19 lipca 2019 r. zapadła decyzja o tym, że SLD wystartuje wspólnie z Wiosną i Razem.
- Dogadaliśmy się po to, żeby wygrać. Bo chcemy wygrać z PiS-em. Chcemy przedstawić wizję lewicową Polkom i Polakom - mówił Czarzasty. - Do każdego dotrzemy, do każdego zadzwonię, bo taka moja rola, z każdym się umówię na kawę i poproszę o współpracę. Przed każdym się pokłonię, każdego, jak będzie trzeba, przeproszę. Każdemu wyjaśnię, jaki jest cel powołania czegoś, co się od dziś nazywa Lewica.
Mimo tych zapewnień nie brakowało głosów, że projekt szybko upadnie. Nie upadł.
Jest 5 października 2019 r. Centrum konferencyjne w Katowicach. Na scenie obok Aleksandra Kwaśniewskiego stoją Zandberg, Biedroń i Czarzasty.
- Wow, ile was jest! – ekscytuje się Biedroń. Na wyrost, sala nie jest wypełniona. Za tydzień okazuje się jednak, że poparcia wystarcza, aby wejść do Sejmu - Lewica zdobywa 12,56 proc. głosów. To 48 mandatów.
To nie tylko sukces SLD, ale również osobisty Włodzimierza Czarzastego. Polityk, który przed 16 laty w raporcie Zbigniewa Ziobry wydawał się ucieleśnieniem zła wszelkiego, teraz obejmuje stanowisko wicemarszałka Sejmu. Sukces dostrzega nawet Leszek Miller, z którym Czarzasty zdążył się skonfliktować.
Były premier pisze na Twitterze: "Wybór Włodzimierza Czarzastego na wicemarszałka Sejmu i mandat poselski Roberta Kwiatkowskiego to symboliczny koniec tzw. afery Rywina. Prowokacji, która przed laty rozbiła SLD i przyniosła niepowetowane szkody w życiu publicznym odczuwalne do dziś".
Władca memów
Sondaże, w które tak nie wierzy Czarzasty, zwiastują, że Lewica ma szansę "wyszarpać" w przyszłości więcej niż to, co udało się jesienią 2019 r. Badania pokazują, że potencjalni wyborcy chcą choćby liberalizacji prawa aborcyjnego czy ograniczenia finansowania Kościoła z budżetu państwa.
O tym wszystkim Lewica mogłaby dyskutować. Mogłaby, ale nie w Sejmie, w którym rządzi i dzieli PiS. Mogłaby, ale nie od momentu wybuchu pandemii i wywołanego nią kryzysu.
Szef SLD jest zresztą przekonany, że koronawirus zrobi to, co od kilku lat nie udaje się opozycji – pokona PiS.
- Cała sytuacja zagrożenia koronawirusem pokazała: państwo liberalne w takich sytuacjach się nie sprawdza – stwierdził w Polsat News. Jego zdaniem "kończy się czas", w którym PiS skutecznie przekonywał wyborców Lewicy.
Na razie wicemarszałkowi pozostaje jednak to, co robić potrafi i co kocha – serwuje wyborcom oratorskie popisy, z których ma wynikać, że Włodzimierz Czarzasty to równiacha, a za równiachę chce uchodzić.
Przy okazji "w finale sprzedaje dobrą markę", czyli SLD, a szerzej, Lewicę. Jak nikt inny zdaje sobie sprawę z siły Internetu i telewizji. Nie musi być niczym tradycyjny domokrążca odwiedzający domy Polaków. Wystarczy kilka sekund przed kamerą, a przekaz trafi do milionów domów.
Dlatego usłyszymy od niego na przykład, że "przestał korzystać z wątroby, zaczął z mózgu" lub soczyste k…, gdy na antenie mówi, że w polityce trzeba mieć poglądy.
Czarzasty lubi żartować z innych, ale wydaje się, że nie ma za złe, gdy ktoś żartuje z niego. Przynajmniej nie okazuje tego zewnętrznie. Tak było na przykład, gdy przemawiający w Sejmie Adrian Zandberg podkreśli różnice wieku między sobą a nim.
- Kiedy te pierwsze strefy (Specjalne Strefy Ekonomiczne - red.) powstawały, bezrobocie sięgało 17 proc., po ulicach jeździły małe fiaty, a w telewizji leciał pierwszy odcinek "Mody na sukces". I zdaje się, że marszałek Czarzasty miał wtedy afro na głowie - mówił.
Wicemarszałek odpowiedział w swoim stylu: - Rozczulił mnie pan troszeczkę, bo wspomniał pan afro. Na mojej głowie. Wypominam te czasy i afro jak papież kremówki swego czasu. Piękne dni, piękne czasy.
W końcu lider SLD zawsze podkreśla, że nie wyrzeka się swojej przeszłości: "Ja dostaję po tyłku za to, że mam swoją przeszłość, wiadomo, w jakiej partii byłem. Czepiłem się tej lewicy - czy dobrze, czy źle, koniunkturalnie, czy nie - z każdym mogę na ten temat pogadać. (...) Ale mówię o tym jasno. A nie dziś cytuję Biblię, a jutro płaczę nad konstytucją".
Wydaje się, że Czarzasty upodobał sobie jednak te wystąpienia, które potem zostaną wykorzystane w memach. Bo jak stwierdził w rozmowie z "Polityką" jeden z działaczy Lewicy: "Jak ktoś jest na memach, to znaczy, że jest fajny".
Może stąd spacyfikowanie posła Grzegorza Brauna, który na sali sejmowej nie chciał założyć maseczki? To krótkie spięcie pokazuje, że nawet używając słów "serdeczny", "łaskaw", "uprzejmy", "proszę", Włodzimierz Czarzasty potrafi na zimno "rozjechać" każdego rozmówcę.
Ćwiczenia w tej sztuce rozpoczął w marcu 2003 r. i doprowadził je do perfekcji. Mistrza nad mistrza w tej konkurencji zobaczyliśmy jednak 1 grudnia, gdy udając obrońcę Andrzeja Dudy - pierwszego narciarza w kraju, obrońcę wyciągów narciarskich - wicemarszałek Czarzasty go upokorzył.
Najciekawsze memy chyba dopiero przed nami. Włodzimierz Czarzasty przez lata działalności politycznej pokazał, że najlepiej czuje się w roli lidera. Ciekawe, co przygotował dla Adriana Zandberga i Roberta Biedronia, bo że przygotował, to więcej niż pewne. Kwestią czasu będzie, gdy ich poinformuje: "Wow, w tym tercecie jest nas o dwóch za dużo".