Cywilizacje w ogniu - wojny Polski z Rosją o dominację w Europie Wschodniej
Układ w Niemieży z 3 listopada 1656 roku uważam za jeden z niewielu majstersztyków w historii naszej dyplomacji. W większości traktatów to nas wyprowadzano w pole. Carowi Aleksemu I wydawało się, że zbierze pełną pulę. Kontrolował wschodnią część Rzeczypospolitej, a w perspektywie miał na oku polską koronę. Nie zwrócił jednak uwagi na pewien szczegół w naszym prawie - że królem może być tylko katolik. Obietnica korony dla Aleksego to były zatem gruszki na wierzbie - mówi prof. Mirosław Nagielski z Uniwersytetu Warszawskiego o koronie Rzeczpospolitej, którą zaproponowano carowi Rosji.
11.07.2014 17:14
Tadeusz Wróbel, Andrzej Fąfara, Polska Zbrojna: Panie Profesorze, czy wojna jest nierozerwalnie związana z cywilizacją i taki konflikt jak dzisiejszy na Ukrainie może się rozwinąć w starcie globalne?
Prof. Mirosław Nagielski: Konfliktu globalnego chyba nikt nie chce. Rosja też nie jest na to przygotowana, gdy weźmie się pod uwagę jej możliwości oddziaływania tylko w rejonie Europy Środkowo-Wschodniej. Cywilizacja jest niewątpliwie związana z działaniami wojennymi. I to już od epoki starożytnej - od Egiptu, poprzez inne cywilizacje, a więc grecką, rywalizującą z Persją, aż do cesarstwa rzymskiego. Przykładów nie trzeba jednak szukać tak daleko, są też w historii nowożytnej. Wśród socjologów i historyków funkcjonuje teoria, że rozwój rodzi się poprzez działania wojenne. Jeśli państwo nie uwzględnia elementów ekspansji, to prędzej czy później będzie obiektem najazdów.
Tak jak Polska w XVI-XVIII wieku.
- My akurat nie należymy do tych społeczeństw, które stawiają na rozwój poprzez działania wojenne. W okresie I Rzeczypospolitej dużą rolę odegrał pacyfizm szlachecki. Dlatego mieliśmy kłopoty na trzech teatrach operacyjnych: prusko-inflanckim, wschodnim i południowym. To jednak odrębny temat. Generalnie teoria ekspansji jest niezmiernie popularna, bo pokazuje, że w epoce narodowej, kiedy mówimy już nie o wojskach zaciężnych, ale wkraczamy w kwestię poboru, elementem rozwoju, nieodzownym dla funkcjonowania państwa, była armia. Wiemy przecież doskonale, że produkcja zostaje ukierunkowana na utrzymanie wojska, a jest to widoczne w XVII wieku w wielu państwach - przykładem Francja Ludwika XIV, gdzie znaczna część społeczeństwa pracowała na potrzeby obronności i armii.
Prof. Mirosław Nagielski fot. Polska Zbrojna/Krzysztof Wojciechowski
- Na przykładzie działań Piotra I Wielkiego doskonale widać, jak bardzo uciekła nam Rosja. Gdy spojrzymy na czasy króla Jana III Sobieskiego, którego zawsze kojarzymy z ponownym uczestnictwem Rzeczypospolitej w wirze polityki europejskiej, z odbudową prestiżu państwa, ale i staropolskiej sztuki wojennej, to okazuje się, że między obu państwami nie ma takich różnic, jeżeli chodzi o skalę potencjału militarnego. Zawsze Rosjanie mieli kilkakrotnie więcej wojska, ale my mieliśmy lepszą armię. Przynajmniej do wojny 1654-1667, czyli tej wielkiej batalii o dominację w Europie Środkowo-Wschodniej. Europeizacja Rosji, jej zwycięstwo nad Szwecją, zajęcie Rygi i Inflant, czyli wyrąbanie wreszcie okna do Europy, o czym marzył już Iwan Groźny, sprawiło natomiast, że straciliśmy dystans do naszego wschodniego przeciwnika.
Czy wojny polsko-rosyjskie to nie jest przykład starcia dwóch kręgów cywilizacji?
- Z pewnością tak. Polacy mawiali, że u nas rządzi nie rex, czyli król, ale lex, czyli prawo. My mieliśmy system demokracji szlacheckiej, którego pozostałości są widoczne do dziś. W Rosji był władca absolutny, którego wszyscy mieli słuchać i bez wahania wykonywać jego rozkazy. Te różnice cywilizacyjne były bardzo widoczne. Niemniej jednak pojawiły się próby doprowadzenia do trwałego porozumienia polsko-rosyjskiego. Świadczy o tym choćby wielkie poselstwo Lwa Sapiehy do Moskwy w 1600 roku. Sondował on możliwość przyszłej unii z Borysem Godunowem. Potem był okres dymitriad, przez Rosjan nie najlepiej wspominany, i próba osadzenia na tronie moskiewskim królewicza Władysława Zygmuntowicza Wazy.
Później była oferta polskiej korony dla cara. Gdyby został naszym królem, nastąpiłaby rusyfikacja Polski czy polonizacja Rosji?
- Nie było realnych szans na to, by car Aleksy I Michajłowicz Romanow dostał polską koronę, którą zaoferowaliśmy wcześniej jego synowi. Tylko że Aleksy chciał jej dla siebie. Układ w Niemieży z 3 listopada 1656 roku uważam za jeden z niewielu majstersztyków w historii naszej dyplomacji. W większości traktatów to nas wyprowadzano w pole. Aleksemu wydawało się, że zbierze pełną pulę. Kontrolował wschodnią część Rzeczypospolitej, a w perspektywie miał na oku polską koronę. Nie zwrócił jednak uwagi na pewien szczegół w naszym prawie - że królem może być tylko katolik. Obietnica korony dla Aleksego to były zatem gruszki na wierzbie. Protest duchowieństwa katolickiego w sejmie w 1658 roku załatwił sprawę.
car Aleksy I Romanow fot. Wikimedia Commons
Niedotrzymanie obietnicy oznaczało jednak wznowienie wojny z Rosją...
- Tak, ale w 1658 roku sytuacja była zupełnie inna, bowiem udało się zawrzeć unię hadziacką z Kozakami zaporoskimi, na których do 1660 roku spoczywał główny ciężar walk z Rosjanami. To był kolejny udany ruch dyplomatyczny Rzeczypospolitej.
Wszystkie próby połączenia Rzeczypospolitej i Rosji więzami politycznymi zakończyły się fiaskiem.
- I nie mogły się udać. Powodem były różnice kulturowe, religijne, cywilizacyjne, ale przede wszystkim odmienne systemy sprawowania władzy.
Czy odczuwalny do dziś antagonizm polsko-rosyjski narodził się w XVII wieku?
- Nie, to ciągnie się od połowy XIV wieku, kiedy Litwa zebrała ziemie białoruskie i ruskie pod swoim panowaniem. Jest to przykład, jak zdobywca przejmuje pewne elementy cywilizacji, którą wchłonął. Zajęcie nowych ziem sprawiło, że zmieniła się struktura społeczeństwa Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Jednocześnie konflikt z Wielkim Księstwem Moskiewskim stał się nieunikniony. Im było dalej, tym gorzej. Nie ulega wątpliwości, że trwająca przez dwa wieki rywalizacja o Kijów i Smoleńsk musiała wpłynąć na relacje polsko-rosyjskie.
Dlaczego ten obszar był tak ważny dla obu państw?
- Już Iwan Groźny doskonale wiedział, że droga Rosji do Europy prowadzi tylko przez Rzeczpospolitą, która była krajem wielokulturowym. Jeszcze w latach dwudziestych XVII wieku Polska zajmowała ogromną powierzchnię około 1 mln kilometrów kwadratowych. Nasz kraj był położony między cywilizacją Zachodu i Wschodu, czyli byliśmy ryglem, umożliwiającym lub zamykającym Moskwie kontakt z Zachodem i rozwój ekonomiczny. To oczywiście zamierzchła przeszłość, ale ona przecież rzutuje na współczesną sytuację, bo historia lubi się powtarzać.
We wrześniu 2014 roku przypada 500-lecie bitwy pod Orszą, pierwszego wielkiego starcia militarnego pomiędzy Moskwą a Polską i Litwą. Jak dziś jest postrzegana ta bitwa?
- Wszyscy chętnie przyznają się do Orszy. Ukraińcy mają hetmana Konstantego Ostrogskiego, wodza naczelnego sił litewsko-polskich, a Polska oddziały posiłkowe dla Litwy, które finansowaliśmy. Litwini z kolei pamiętają tę bitwę, bo uczestniczyła w niej służba ziemska, jak nazywano tamtejsze pospolite ruszenie. Orsza jest zarazem przykładem niewykorzystanego zwycięstwa. Zniesiono armię Iwana Czeladnina, ale nie udało się odzyskać zajętego przez wojska moskiewskie Smoleńska. W nieopłaconych oddziałach litewsko-polskich zaczęły szerzyć się dezercje, a brak ciężkiej artylerii uniemożliwiał skuteczne oblężenie Smoleńska.
Silnie ufortyfikowany Smoleńsk był perłą w koronie na tym kierunku operacyjnym.
- Dlatego był wielokrotnie oblegany. To klucz do tak zwanej bramy smoleńskiej. Ten, kto kontrolował miasto w kierunku wschodnim, mógł wyprowadzić poprzez Wiaźmę uderzenie na Moskwę, a na kierunku zachodnim - poprzez Mińsk na Wilno, stolicę Wielkiego Księstwa Litewskiego. Dlatego próbę zdobycia Smoleńska podjął król Stefan Batory. Udało mu się odzyskać Inflanty i ziemię połocką. Potem były Kłuszyn i zajęcie Moskwy. Rosjanie hucznie świętowali 400-lecie wypędzenia "polskich interwentów" z Kremla.
- Rosjanie twierdzą, że nikt nas tam nie zapraszał, a nie jest to prawda. Fiodor Mścisławski, który stał na czele rządzącej Moskwą tak zwanej siemibojarszczyzny, zgodził się na wejście wojsk polsko-litewskich. Obsadzony przez oddziały polsko-litewskie Kreml był rękojmią władzy wybranego na tron carski Władysława Wazy. A swoją drogą strona polska słabo wykorzystała medialnie tę rocznicę. Choć utraciliśmy Kreml, to chyba nie ma innej nacji, która gościłaby tam dwa lata. Jesteśmy lepsi od Francuzów, którzy za czasów Napoleona byli tam nieco ponad miesiąc.
Rosjanie jednak utrzymują, że mamy wobec nich kompleksy.
- Odnoszę wrażenie, że są one wzajemne.
W tym czasie, kiedy my skoncentrowaliśmy uwagę na wschodzie, na zachód od nas wybucha wielka i krwawa wojna...
- Chodzi o wojnę trzydziestoletnią. Według danych, dziś budzących wątpliwość, ludność Rzeszy Niemieckiej na skutek tej wojny stopniała o 50 proc. (około 10 mln). Nastąpił jednak potem bardzo szybki wzrost demograficzny. Odrodzona Rzesza była już innym społeczeństwem.
Jak wojna trzydziestoletnia wpłynęła na kształt dzisiejszej cywilizacji europejskiej?
- Wojna była wielką klęską cesarza, który w jej wyniku utracił kontrolę nad księstwami i państwami wchodzącymi w skład Rzeszy Niemieckiej. Kolegium elektorów i kolegium książąt wzmocniły swoją pozycję. I jednocześnie pamiętajmy, że kończący wojnę traktat westfalski pokazał siłę państw protestanckich i katolickiej Francji, bo ona walczyła po stronie protestantów. Wyszła z tej wojny zwycięsko, ale jej nabytki terytorialne były skromne. Powodem była Fronda w Paryżu. Trzeba było ściągnąć wojska znad Renu dla ratowania monarchii. Na potęgę natomiast wyrosła wówczas Szwecja. Po konflikcie miała ogromne długi i potężną armię. Kilka lat po zakończeniu wojny trzydziestoletniej Szwedzi zastanawiali się zatem, czy uderzyć na Rzeczpospolitą, czy na Rosję.
Wspomniał pan profesor o czynniku religijnym w wojnie trzydziestoletniej. Czy za sprawą religii monoteistycznych wojny stały się bardziej okrutne? Pojawiło się dążenie, by zetrzeć przeciwników w pył.
- Jest dużo przykładów takiego postępowania. My to przerabialiśmy we własnej historii. Mam na myśli rebelię na Ukrainie, którą historycy ukraińscy nazywają wojną narodowo-wyzwoleńczą.
Można powiedzieć, że to były czystki etniczne...
- Pierwsze pogromy dotknęły ludność żydowską. Nastąpił wtedy jej exodus z Naddnieprza do zachodniej Ukrainy. Później dotknęły one Polaków, głównie szlachtę. Dodam, że obie strony konfliktu prowadziły działania wymierzone w ludność cywilną, czego do tej pory nie było. Do niespotykanej wcześniej brutalności działań wojennych doszło w bitwie pod Beresteczkiem, a potem pod Batohem, gdzie wyrżnięto kilka tysięcy polskich jeńców. Od tego momentu wojna była już niekontrolowana w tym sensie, że wszystkie wyprawy jednej i drugiej strony zostały ukierunkowane na całkowite zniszczenie przeciwnika, całej jego siły żywej, bez oszczędzania kobiet i dzieci. Stąd później ugoda perejasławska - nie było możliwości porozumienia się obu nacji.
Kilka lat później podjęto jednak takie działania. Chodzi o wspomnianą już unię hadziacką, która była próbą utworzenia Rzeczypospolitej Trojga Narodów.
- Niestety ta piękna idea nie została urzeczywistniona z winy obu stron.
W którym momencie historii nowożytnej pojawił się element okrutnego niszczenia przeciwnika?
- Uważam, że XVI- i XVII-wieczne wojny religijne we Francji między hugenotami a katolikami też to pokazały.
Na zachód od Polski kończy się wielka wojna, a u nas rozpoczyna się powstanie kozackie.
- Potem wojny z Rosją, Szwecją i Turcją. Te ostatnie są starciem dwóch cywilizacji i wielkich religii. W ich wyniku drastycznie zmniejsza się populacja Rzeczypospolitej, szacowana w połowie XVII wieku na 10-11 mln ludzi. Na przełomie XVII i XVIII wieku nie możemy przekroczyć liczby 7 mln mieszkańców.
Który z konfliktów był dla nas najbardziej niszczący?
- Opowieści o zniszczeniach, jakie powstały podczas najazdu szwedzkiego, są przesadzone. Mocno odczuły go małe gospodarstwa, a przede wszystkim chłopi i mieszczaństwo, ale jednocześnie po zakończeniu działań nastąpił rozwój folwarków średniej i bogatej szlachty oraz duchowieństwa. Wzrosła ich dochodowość, bo na nowo otworzył się szlak wiślany, a zatem był możliwy eksport zboża. Dla historyków wojskowości potwierdzeniem tego jest rozwój husarii. W ostatnich latach panowania króla Jana Kazimierza było zaledwie siedem chorągwi tego typu, bo niewielu było stać na wystawienie pocztu. Za czasów króla Jana Sobieskiego powstało ich już od 23 do 25. Z taką siłą ponad 2,5 tys. husarzy można było przełamać szyki tureckie pod Wiedniem. Był to jednak krótkotrwały przebłysk świetności. Całkowicie pogrążyła nasz kraj dwudziestoletnia wojna północna. W tym czasie przez Polskę przemaszerowały różne armie, między innymi szwedzka, saska i rosyjska, z których każda robiła, co chciała. Obecność takich mas żołnierskich to nie
tylko grabieże i zniszczenia, lecz przenoszone epidemie. W cieniu najazdu szwedzkiego w latach pięćdziesiątych XVII wieku doszło do ataku siedmiogrodzkiego, który spowodował kolejne zniszczenia.
- Ta kampania była krótka, ale też świetnie pokazała różnice cywilizacyjne oraz w organizacji i strukturze walczących wojsk. Armia księcia Rakoczego nie miała parku pontonowego ani rozwiniętych służb logistycznych. Dlatego poruszała się za wojskami szwedzkimi, przeprawiając się chociażby po zbudowanych przez nie mostach.
Zajęła jednak Kraków, Warszawę, a nawet Brześć Litewski. Zostaliśmy zaskoczeni?
- Najazd nie był zaskoczeniem, bo przed atakiem szwedzkim rozważano, że Rakoczy będzie następcą Jana Kazimierza. Para królewska, która nie mogła mieć już własnych dzieci, miała go usynowić. A że nad Rzecząpospolitą zbierały się czarne chmury, ówczesne elity rządzące szukały rozwiązań, które pozwoliłyby uniknąć wojny na dwa fronty, ze Szwecją i Rosją. Rakoczy był postrzegany jako sojusznik, który nie wystawi słonego rachunku za swoje wsparcie. W 1656 roku podpisał on jednak w Radnot traktat z królem Szwecji Karolem X Gustawem, który wraz ze swoimi sprzymierzeńcami zakładał rozbiór Rzeczypospolitej. Wyprawa wojenna Siedmiogrodzian, wspartych przez Kozaków, była tego pokłosiem.
Wysłała ich Moskwa?
- To była decyzja Bohdana Chmielnickiego, wbrew woli cara Aleksego Michajłowicza Romanowa, który w tym czasie był w antyszwedzkim sojuszu z Janem Kazimierzem.
Jednym z do dziś dostrzegalnych śladów szwedzkiego najazdu są zniszczone zamki. Kiedy zaczęto zwracać uwagę na ochronę obiektów zabytkowych podczas wojny?
- Dopiero w XX wieku. W przeszłości nie tylko zamki, ale też klasztory czy monastyry były ufortyfikowane, co czyniło je obiektami militarnymi. Na wschodzie były to jedyne kompleksy murowane. Dlatego po zdobyciu i ograbieniu często je niszczono.
Wspomniał Pan o grabieżach. Rosjanie pod koniec II wojny światowej stworzyli specjalne oddziały do tego przeznaczone.
- Zorganizowana grabież w ich wykonaniu nie była niczym nowym. Łupienie pokonanych jest rzeczą normalną od zamierzchłych czasów. Przykładem jest tureckie oblężenie Wiednia. Pod otaczającymi miasto rawelinami podłożono miny, ale wielki wezyr nie wydał rozkazu ich wysadzenia do czasu przybycia odsieczy króla Jana III Sobieskiego. Dlaczego? Czekał na kapitulację Wiednia, bo wtedy wszystkie łupy przypadłyby sułtanowi, który miał wówczas problemy finansowe. Gdyby miasto zostało wzięte szturmem, łupy zgarnęłoby wojsko. Podobna zasada obowiązywała też w armiach polskiej i zachodnioeuropejskich. Wojsko żyło z łupów, a nie z żołdu. Wystawienie czterokonnego pocztu husarskiego kosztowało 3-4 tys. zł, a żołd wynosił 51 zł od konia na kwartał.
Kiedy zaczęły się u nas kształtować pierwsze nowożytne zasady prawa wojennego?
- Pierwszymi przykładami prób uregulowania zasad prowadzenia wojny w naszej części Europy był XVI-wieczny kodeks hetmana Jana Tarnowskiego "Consilium rationis bellicae" i "Prinzen ordnung" Albrechta Hohenzollerna. W epoce Wazów wzorowaliśmy się na regulaminach niemieckich i szwedzkich. Regulaminy były ogłaszane przed kampaniami wojennymi. Oczywiście zapisy w księgach miewały niewiele wspólnego z rzeczywistością wojenną. Sam hetman Tarnowski wyrżnął kilka tysięcy jeńców po zdobyciu w 1535 roku Homla i Staroduba. Obowiązywała zasada, że żołnierz, który się nie poddał i podjął walkę, nie miał co liczyć na łaskę zwycięzcy.
Jak wojny wpływały na rozwój ekonomii w naszym kręgu cywilizacyjnym?
- Od XVII wieku w wielu państwach Europy ogromna rzesza ludzi pracowała w przemyśle zbrojeniowym. Rzeczpospolita jest tu wyjątkiem. My tego przemysłu nie mieliśmy i wszystko importowaliśmy via Gdańsk i Ryga. Kiedy straciliśmy Rygę w 1621 roku, to muszkiety i cała aparatura wojenna były sprowadzane przez Królewiec i Gdańsk. Dużą rolę w zaopatrzeniu wojska odgrywał także Lwów.
Czy to struktura społeczno-polityczna Rzeczypospolitej sprawiła, że nie wykształcił się przemysł zbrojeniowy, a armia była zwykle nieliczna?
- Pacyfizm XVII-wiecznej szlachty był elementem może nie decydującym, ale bardzo istotnym. W tym właśnie okresie Europa Zachodnia nam ucieka, bo dochodzi tam do rewolucji militarnej. W kręgach historyków trwają na ten temat dyskusje. Niektórzy twierdzą, że było wiele rewolucji rozciągniętych w czasie. Można się zastanawiać, co było najpierw: jajko czy kura? Innymi słowy, czy nowoczesna armia pociągnęła za sobą zmiany ustrojowe, bo potrzebowała sprawnej administracji i systemu podatkowego, czy było odwrotnie? Najpierw musiał wykształcić się absolutyzm, a potem dopiero doszło do owej rewolucji militarnej. Jej pochodną były liczne armie, 200-, 300-tysięczne, które powstały u naszych sąsiadów.
U nas było inaczej...
- Bo szlachta nie chciała płacić na wojsko. Największą armię opłacaną z budżetu - 60-tysięczną - Rzeczpospolita miała w schyłkowym okresie "potopu", ale systemy ustrojowy, administracyjny i podatkowy nie stwarzały szans na utrzymanie takich sił. Niebawem dług państwa tylko wobec wojska w Koronie wynosił ponad 30 mln zł, podczas gdy jego roczny budżet to było zaledwie 10-11 mln. Struktury państwa nie nadążały za rozwojem armii. Rozłożyliśmy się finansowo, a to skończyło się tragedią, dwuletnimi konfederacjami wojskowymi. Także ponad 100 lat później Sejm Czteroletni, przyjmując ustawę o 100-tysięcznej armii, nie stworzył dobrego systemu poboru podatków, z których byłaby ona utrzymywana. Szlachta do końca I Rzeczypospolitej przeciwstawiała się wprowadzeniu sprawnego państwowego systemu fiskalnego.
Ta postawa szlachty przyniosła tragiczne skutki dla państwa.
- Dla większości szlachty działania na peryferyjnych rubieżach państwa nie dotykały jej bezpośrednio, a wysokie podatki były czymś trudnym do zaakceptowania. Dodam, że podejście do tej kwestii zależało od regionu. Największe podatki płacono w Wielkopolsce czy Prusach Królewskich, a działania toczyły się głównie na kresach południowo-wschodnich...
Tadeusz Wróbel, Andrzej Fąfara, Polska Zbrojna