Cybernogi dla kapitana - Polacy pomogli Afgańczykowi rannemu w wybuchu miny
Ahmad Zia, kapitan afgańskiej policji, stracił obie nogi w wybuchu miny-pułapki. Życie uratowali mu wówczas stacjonujący w Ghazni Polacy. Twardy kapitan już dwa miesiące po wypadku wrócił na patrole - specjalnie przerobił swój wóz. Teraz znów mógł liczyć na pomoc Polaków. W Łodzi dostał nowe cybernogi. Jak opisuje "Polska Zbrojna", do szpitala przyjechał na wózku, a wyszedł o własnych siłach.
26.06.2014 08:27
Trzeba mu pomóc stanąć na nogach - myślał profesor Waldemar Machała, gdy obserwował poruszającego się na wózku kapitana afgańskiej policji. Problem w tym, że ranny w wybuchu miny pułapki Ahmad Zia zamiast nóg ma kikuty. A jednak się udało, kapitan dostał protezy i dziś uczy się chodzić.
Kilka tygodni temu po dwóch latach spędzonych na wózku po raz pierwszy z niego wstał. Dwie godziny trwała przymiarka protez, trzeba było bowiem precyzyjnie dopasować metalowe elementy nowych "nóg" do ciała pacjenta i sposobu, w jaki się porusza. Aż wreszcie pod czujnym okiem lekarzy Zia stanął o własnych siłach i zrobił kilka kroków. - To było cudowne uczucie - wspomina.
Krok za krokiem
W słoneczny majowy dzień siedzimy na ławce w ogrodzie Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego imienia WAM w Łodzi. To tutaj w marcu 2014 roku Ahmad Zia, komendant policyjnego posterunku w prowincji Ghazni w Afganistanie, dostał nowe nogi. Mija szósty miesiąc jego pobytu w Polsce. - Jestem szczęśliwy, bo mogę chodzić - mówi kapitan.
Marcin Błaszak, który towarzyszy mu na co dzień jako tłumacz, obliczył, że jedna runda wokół ogrodowych trawników to co najmniej 400 m. Ahmad idzie o kulach, krok za krokiem, aż wreszcie zmęczony opada na wózek inwalidzki, którym Marcin zawiezie go z powrotem na szpitalną salę. Dziś trasa była nieco krótsza, bo ostatnio za długo ćwiczył na rowerze i nadwerężył kolano.
Po południu Zia włącza komputer - sprawdza co nowego na Facebooku i przez Skype’a łączy się z odległym o ponad 4 tys. km Kabulem. Po chwili widzi na ekranie monitora twarz żony Farzany, a w tle rozbrykaną gromadkę dzieciaków: najstarszego syna Ahmada Siradża, córki Susan i Suman oraz czteroletniego Eljasa. Farzana opowiada mu, co się wydarzyło od ich ostatniej rozmowy i żartuje, że pewnie znalazł sobie inną, bo tak długo nie wraca. Zia zupełnie poważnie odpowiada, że tęskni, ale leczenie się przedłuża.
- Czy żona nosi chustę? - pytam kapitana, a Marcin Błaszak tłumaczy moje słowa na dari (potem się dowiem, że tego języka nauczył się sam dzięki kontaktom z Afgańczykami na uniwersytecie w Warszawie). - Jesteśmy muzułmanami - odpowiada Zia - w rodzinie jednak nikt nie nosi czadoru i nie zakrywa włosów. Nasze obie córki chodzą do szkoły.
Zaciągając się papierosem, wyjaśnia, że w regionie, gdzie mieszka jego rodzina, jest osiem szkół: cztery dla chłopców i cztery dla dziewczynek. Działają, mimo że talibowie żądają, aby je zamknąć. Ludzie z okolicy nie chcą jednak, aby ich dzieci były analfabetami. - To dzięki współpracy z miejscową ludnością udawało mi się zapewniać bezpieczeństwo w moim regionie - mówi.
W sypialni talibów
Dziewięć lat temu Ahmad rozpoczął pracę w afgańskiej policji. Po czterech latach został dowódcą posterunku w Khwaja Omari, 25 km od Ghazni, największego miasta w prowincji, w pobliżu którego znajdowała się polska baza wojskowa. Mundury noszą także jego trzej bracia: jeden służy w armii, dwóch - w policji.
Okręg, w którym Ahmad Zia był komendantem, nazwano "sypialnią talibów", bo w rozrzuconych po okolicy wioskach odpoczywają oni i przygotowują akcje terrorystyczne. Zia od początku miał z nimi na pieńku. Wiedział, że jest na czarnej liście terrorystów, bo od lat niweczył ich plany. Wyznaczyli za jego głowę 50 tys. dolarów nagrody. - Gdybym się bał, nie zostałbym policjantem - mówi Zia. Wiedział, że to niebezpieczna praca - w pierwszych latach służby zginęło jego kilkunastu kolegów. Od 2009 roku, gdy został komendantem w dystrykcie Chodża Umari, stracił jednego żołnierza, drugiemu mina urwała nogi, a miejscowy szef wywiadu został ranny. Zia od samego początku rozpoczął współpracę z polskimi żołnierzami, którzy zastąpili amerykańskich doradców. Razem jeździli na ćwiczenia i na patrole. - W 2010 roku, gdy talibowie zaatakowali nasz posterunek, poprosiliśmy Polaków o wsparcie ze śmigłowca - wspomina kapitan.
Tego dnia Ahmad Zia dostał informację, że talibowie zaminowali drogę do miasta. Jedna z kobiet miała rodzić i nie mogła dojechać do szpitala. Kapitan zadzwonił wówczas po saperów. Kiedy czekał na wsparcie żołnierzy, postanowił rozejrzeć się w terenie. Pod jego samochodem wybuchła wówczas mina. Gdy przyjechali saperzy, rozbroili jeszcze siedem min pułapek, które na drodze pozostawili talibowie.
Zia trafił do szpitala. Polscy lekarze uratowali mu życie, ale stracił obie nogi. Dwa miesiące po wypadku wrócił na posterunek. Gdy się dziwię, jak to możliwe, bo przecież trudno bez nóg patrolować okolicę, kapitan opowiada, że przerobił samochód, żeby rękoma obsługiwać pedały. Tak przystosowanym autem wyjeżdżał na patrole w dystrykcie.
40 operacji
Kapitanem w szpitalu polowym w polskiej bazie zajmował się między innymi profesor Waldemar Machała, szef kliniki anestezjologii i intensywnej terapii w szpitalu im. WAM w Łodzi. W 2012 roku był lekarzem polskiego kontyngentu wojskowego. To on znieczulał kapitana do operacji, które ratowały mu życie. Zia przeszedł ponad 40 takich zabiegów. Profesor Machała tłumaczy, że w czasie pierwszych operacji lekarze wyjmowali z ran odłamki. Po eksplozji w ranie zostają kurz, strzępy munduru, butów, karoserii czy oleju. Takie rany fatalnie się goją i często dochodzi do zapalenia kości.
Większości Afgańczyków rannych w wybuchach min pułapek czy improwizowanych urządzeń wybuchowych nie udaje się przeżyć. Ci, którzy nie giną od razu, najczęściej umierają krótko po wypadku, z powodu zakażenia organizmu czy powikłań po amputacjach. Zia miał zatem dużo szczęścia. Przeżył, mimo że doszło do zapalenia kości i trzeba było usuwać z kikutów martwicę.
Na pytanie, dlaczego Zia trafił na leczenie do Polski, profesor Machała odpowiada: - Kapitan i jego policjanci zabezpieczali działania talibów przeciw wojskom koalicji, dzięki czemu wielu z nas wróciło po służbie do domu. O pomoc dla Ahmada poprosił także gen. bryg. Marek Sokołowski, dowódca XIII zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego: "Potrzebna jest rehabilitacja, leczenie oraz specjalne protezy przystosowane do afgańskich warunków. Prosimy o wsparcie naszych działań" - napisał w liście do gen. dyw. Marka Tomaszyckiego, dowódcy operacyjnego sił zbrojnych.
27 listopada 2013 roku profesor Machała przywiózł kapitana do X Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy. Ahmada objęła opieką Fundacja "Valetudinaria", która wspiera wojskową służbę zdrowia. Niemal od razu gen. bryg. w st. spocz. dr med. Andrzej Wiśniewski, jej dyrektor, rozpoczął zbiórkę pieniędzy na leczenie, zakup protez oraz rehabilitację pacjenta. Lekarze obliczyli, że cała kuracja będzie kosztować około 150 tys. złotych.
Major Marek Pietrzak z Dowództwa Operacyjnego opowiadał, że "do jednostek wojskowych w całej Polsce zostały wysłane plakaty i materiały informacyjne na temat zbiórki pieniędzy. Rozesłaliśmy także wiadomości na 30 tys. kont w wojskowej sieci Mil-Wan". Pokryte cyberskórą protezy to nowe nogi Ahmeda. Firma V!GO przygotowała je specjalnie dla niego. Są wykonane z wytrzymałych materiałów i dostosowane do warunków panujących w Afganistanie. Wieloosiowy staw kolanowy zrobiono z bardzo odpornego metalu stosowanego w lotnictwie, stopy protez - z lekkiego i wytrzymałego włókna węglowego. Całość ma się sprawdzać w nierównym, górzystym terenie.
Od marca kapitan uczy się chodzić. Dlaczego to takie trudne? - Najtrudniejszy etap to podnieść pacjenta z wózka i postawić na protezach-nogach. Ważne, aby złapał równowagę - podkreśla profesor Jan Raczkowski, kierownik oddziału klinicznego rehabilitacji pourazowej. - Zia musiał poznać nowe schematy ruchowe, ponieważ po amputacji kończyn człowiek używa zupełnie innych mięśni przy chodzie - tłumaczy. Profesor jest zadowolony z przebiegu terapii. - Pacjent jest w dobrym stanie, zarówno fizycznym, jak i emocjonalnym - ocenia. To bardzo ważne, że Zia chce chodzić. W niedzielę, gdy nie ma zajęć z rehabilitantem, ćwiczy sam.
Gdy w marcu Ahmad Zia zjawił się w łódzkim szpitalu, poruszał się na wózku, po kilkunastu dniach wyszedł stamtąd o kulach. Czy kiedyś zdoła je odrzucić? Niewykluczone, choć profesor Raczkowski uważa za sukces, gdyby chodził z jedną kulą.
Fundacja "Valetudinaria" zebrała 90 tys. złotych i do pełnego pokrycia kosztów leczenia kapitana brakuje jeszcze 60 tys. - Liczymy, że zbierzemy brakującą sumę do września - mówi generał Wiśniewski i deklaruje pomoc, gdyby protezy w afgańskich warunkach uległy uszkodzeniu.
Powrót na posterunek
Rehabilitacja kapitana w łódzkim szpitalu dobiega końca. Generał Wiśniewski zgłosił do Dowództwa Operacyjnego gotowość pacjenta do wyjazdu. Co go jednak czeka w Afganistanie? Ahmad Zia zamierza wrócić do pracy na swój posterunek. - Mój przełożony, generał Zarawar Zahid, odpowiedzialny za bezpieczeństwo w Ghazni, dał mi słowo, że będę mógł wrócić na swoje stanowisko, bo mieszkańcy powiatu byli zadowoleni z mojej pracy - mówi. Po chwili dodaje jednak, że jest żołnierzem, więc pójdzie tam, gdzie skieruje go państwo. Ważne, że będzie znowu patrolował okolicę, aby nie było w niej talibów, bo jak mówi afgańskie przysłowie, tam gdzie jest policja, stamtąd ucieka złodziej. Wie, że nie będzie łatwo.
Przewiduje, że gdy Afganistan opuszczą wojska sojusznicze, talibowie staną się bardziej aktywni, zaczną bezpośrednio atakować placówki i centra rządowe, konflikt przerodzi się w otwartą wojnę, a armia afgańska nie jest jeszcze na tyle sprawna, aby samodzielnie ich pokonać. Dlatego Ahmad Zia uważa, że Amerykanie powinni zostać w kilku bazach.
Zanim Ahmad wsiądzie do samolotu CASA, którym poleci do domu, chce podziękować: Polakom za to, że sfinansowali jego nogi, wojsku i ministerstwu, bo dzięki nim przyjechał do Polski, lekarzom, pielęgniarkom i pracownikom szpitala w Bydgoszczy i Łodzi za opiekę, jaką go otoczyli, a szczególnie jest wdzięczny tłumaczom i generałowi Wiśniewskiemu.
Ahmad Zia ma nadzieję, że to nie koniec jego kontaktów z Polską. Chciałby przyjechać tu z rodziną. Był w Polsce w 2010 roku jako członek delegacji ministerstwa obrony, która oglądała centra szkoleniowe w Warszawie, Gdańsku i Krakowie. Z tamtej wizyty najbardziej zapamiętał morze. Teraz ma jedno marzenie: aby 13-letni syn Siradż studiował kiedyś w Polsce, a potem zdobytą wiedzę spożytkował w Afganistanie.
Małgorzata Schwarzgruber, "Polska Zbrojna"