Cuchnące królestwo Grabka
Z zewnątrz widać okazały szklany biurowiec i utwardzone asfaltem alejki, a w środku jest jeden wielki bałagan - tak mówią o fabryce żelatyny w Zgierzu ludzie, którzy do niedawna tu pracowali. Imperium króla żelatyny Kazimierza Grabka znalazło się pod lupą prokuratury i urzędów stojących na straży ochrony środowiska.
28.01.2005 | aktual.: 28.01.2005 09:04
Pracowałem u Grabka trzy i pół miesiąca, do połowy grudnia ubiegłego roku - mówi Andrzej Jędrzejewski, były kierownik warsztatu mechanicznego. - Włosy stanęły mi na głowie, jak zobaczyłem, co się tam dzieje. Fabryka nie może odprowadzać ścieków do kanalizacji miejskiej, bo zawierają zbyt dużo tłuszczu. W związku z tym od kwietnia ub. roku są one gromadzone w zbiornikach. Na terenie zakładu znajduje się ich osiem, każdy o pojemności 80 tys. litrów. Kiedy Grabek miał jeszcze pieniądze, wywoził ścieki cysternami. Gdy ich zabrakło, kazał nam zrobić rurę do lasu. Na polecenie szefa wielokrotnie podłączałem ją do zakładowego szamba. W ściółkę poszło co najmniej kilkadziesiąt tysięcy metrów sześciennych ścieków nasyconych kwasem solnym, które z lasu przedostały się do pobliskiej rzeki Sokołówki, a stamtąd do Bzury.
Trujące bajoro w lesie
O groźnych dla środowiska toksycznych ściekach pracownicy powiadomili Sanepid i Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w Łodzi.
- W pierwszej połowie stycznia nasi kontrolerzy wykryli rozlewisko na powierzchni ok. 300 metrów kwadratowych w lesie przylegającym bezpośrednio do budynków zakładu - mówi Paweł Trzaskowski, dyrektor WIOŚ. - Badania pobranych próbek ścieków wykazały przekroczenie dopuszczalnych norm kilkadziesiąt tysięcy razy! W poniedziałek złożyliśmy doniesienie do zgierskiej prokuratury o popełnieniu przestępstwa.
Hala pełna kości
To jednak - jak się okazuje - nie jedyny grzech zgierskiego imperium Grabka, które powstało za pieniądze pożyczone od Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska. Byli pracownicy fabryki twierdzą, że w jednej z hal zakładu rośnie gigantyczna sterta gnijących kości wieprzowych. Miały być wykorzystywane do produkcji żelatyny.
- W tej chwili w hali znajduje się ok. 60 ton zwierzęcych kości - mówi Krzysztof Pęczak, zatrudniony do niedawna na stanowisku mechanika. - Niektóre leżą tu od pięciu tygodni. Smród jest taki, że nos wykręca w drugą stronę. Odór czuć nawet, jak się przejeżdża samochodem obok fabryki. Kiedy przyjechali inspektorzy z jakiegoś urzędu, szef kazał zamknąć halę na klucz i polecił nam mówić, że jest w remoncie... Najbardziej przerażające jest jednak to, że tuż obok rozkładającej się kupy kości znajduje się magazyn z gotowym produktem.
Próbowaliśmy porozmawiać z córką Kazimierza Grabka - Anną, na którą formalnie zarejestrowana jest firma i jej ojcem pełnomocnikiem. Niestety, mimo wielu prób nie zastaliśmy jej w zgierskiej fabryce. Nie odpowiadał też telefon w Warszawskiej siedzibie firmy.
Zgierska fabryka króla żelatyny jest zlokalizowana na terenach Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Na jej budowę (a formalnie: na utylizację odpadów poubojowych) Grabkowie zaciągnęli 9-milionową pożyczkę w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska. Pieniędzy nie oddali do dziś.
- Przyznanie tej pożyczki było błędem - mówi Robert Kozubal, rzecznik WFOŚ. - Nasz zarząd podjął już decyzję o rozpoczęciu windykacji długu. Z odsetkami to już 13 mln zł.
54-letni Kazimierz Grabek swoje żelatynowe imperium stworzył dzięki niezwykłej przychylności kolejnych rządów. W 1998 roku AWS-owski rząd Jerzego Buzka wprowadził całkowity zakaz importu żelatyny do Polski. Tłumaczył to obawami przed chorobą szalonych krów.
W 1994 roku Grabek, przez podstawionego człowieka, przejął od Skarbu Państwa fabrykę żelatyny w Brodnicy. Prokuratura zarzuciła mu, że podczas jej prywatyzacji wyłudził majątek wartości 4,5 mln zł. W 2001 roku trafił do aresztu. Wyszedł za poręczeniem majątkowym - 600 tys. zł. W procesie prowadzonym przed Sądem Rejonowym w Brodnicy nie udało się nawet odczytać aktu oskarżenia, ponieważ Grabek przed każdym wyznaczonym terminem rozprawy dostarczał do sądu zwolnienia lekarskie.