Coś się z nami stało
Tej sobotniej nocy nikt nie spał. Ludzie mówią, że kapitan wyszedł ze statku... W niedzielnym autobusie jadącym pod kościół św. Anny chcę kupić bilet u kierowcy. – Co pani, o takich rzeczach!
– macha ręką. Z wyrazem twarzy innym niż codzienny. Uroczystym. 12.00. Autobus staje na środku ulicy, wsłuchując się w przenikliwy jęk syren. Ktoś mnie szturcha: to przecież aleja Jana Pawła. Ludzie zaczynają wstawać. Ktoś odwraca głowę do szyby...
Wejście do kościoła św. Anny oblega tłum. Ojciec bierze na ręce płaczące dziecko: – Wytrzymaj, synku. Pani Jadwiga na ulicy ustawia świeczki w serce. W środek stawia wiaderko żółtych tulipanów. Szeptem odmawia zdrowaśki. Ojciec Święty uratował najstarszego syna pani Jadwigi. W 1993 r. dostał w głowę bejsbolem. Na całe osiedle krzyczała wtedy: „Ojcze, ratuj!”. Uratował.
Po drugiej stronie ulicy pani Maria do zniczy za 2,5 zł dodaje za darmo obrazki z Janem Pawłem II na niebieskim tle. Jeszcze za świeżo, żeby z dystansu powiedziała, co myśli o tej stracie. Ale cudem dla pani Marii jest to, że mąż włożył dziś garnitur i poszedł na poranną mszę, trzymając żonę pod rękę. Pierwszy raz od 17 lat.
SMS za Papieża
W sobotę przed 21.37 pani Zofia dostała SMS-a: „O 22 różaniec w intencji Papieża. Powiadom pięć najbliższych osób”. Powiadomiła. Starsza córka odpisała: „Lepiej jak tam będzie wstawiał się za nami, niż tu cierpiał”. Już drzemała, gdy nagle przerwano film i ekran zamarł. Razem z młodszymi dziećmi uklękła do różańca. Pani Zofia siedzi zamyślona w kuchni. Wszystko układa się jej w całość: – Przez osiem dni po Zmartwychwstaniu nie wolno odprawiać mszy żałobnych, jedynie msze w intencji. Ojciec Święty umarł w oktawę, bo nie chciał żałoby. To pierwszy numer, jaki światu wykręcił: nie rozpaczać. Specjalnie przed niedzielą Miłosierdzia Bożego chciał się w niebie znaleźć, żeby o 15, w godzinę miłosierdzia wstawić się za nami osobiście. To drugi numer.
Od kilku dni tak w domu analizują. Na przykład: Papież umarł o 21.37, po dodaniu do siebie tych cyfr wychodzi 13. Dodać 2.05.2005 też daje 13. Dodać 18.05.1920 daje 26, czyli dwa razy 13. 13 maja był zamach, 13 każdego miesiąca objawiała się dzieciom w Fatimie Matka Boska. Ludzie mają pewność, że te daty nie są przypadkowe. Dziś każdy odgrzebuje z pamięci jakieś papieskie spojrzenie specjalnie na niego, jakieś zdarzenie. Pani Zofia opowiada swój kawałek Papieża... Wstąpił na Stolicę Piotrową w 1978 r. Akurat urodziła najstarszą córkę. Miała 18 lat. Jeszcze mieszkała w Jastarni.
Różne życie sobie wiodła. W tygodniu praca, dwa dni hulanki. I w kółko. Nie wie, skąd to przyszło. Po jednej nocy zakrapianej koniakiem powiedziała: – Idę na pielgrzymkę do Częstochowy. Akurat przyjechał Papież. Był rok 1991. – Uwierz albo nie, idę kolumną, trzymam kabel od głośnika. Za mną szereg. I przede mną szereg. Nagle cisza się zrobiła kompletna. Bałam się podnieść głowę. Słyszałam obok skrzypiące sandały, jakby ktoś obok szedł. Pani Zofia, sterana życiem żona alkoholika, od kilku dni jeszcze mocniej modli się do Jana Pawła, żeby się wstawił w niebie za jej losem. Z domu alkoholik sprzedał już wszystko. Ale nie telewizorów Zofii żal. Najbardziej żal kaset z homiliami. Brała te homilie na przycumowany statek turystyczny, gdy na noc szła do pracy. Żeby się nie bać. Już nawet nie o treść jej chodzi, ale o głos: – Kogo teraz słuchać? – myśli.
Pomimo formy
Mężczyzna czeka przy busie z chorągiewką. Od południa dowozi niepełnosprawnych na narodową mszę na plac Piłsudskiego. Do busa wchodzą trzy wózki i dwóch chodzących. Nie bardzo chce rozmawiać. Raz widział Papieża na „żywe oczy”. Przejeżdżał przez Aleje Jerozolimskie i jakby do niego zamachał. – Ciężko będzie znaleźć takiego człowieka. Poprzeczka straszna – wzdycha. Między gęstniejącym tłumem chodzą harcerki z wodą, pilnując, żeby nikt nie zasłabł. Bo dziś jakby cierpienie powychodziło z domów. Słychać często odgłos karetek. Lekarze mówią, że zaczął się czas na sercowców. A ludzie – że to wszystko ze wzruszenia.
Pan Antoni z Matką Szkaplerzną na rzemyku na szyi rozścielił kocyk pod drzewem. Przyjechał z Michalina pod Otwockiem. O wisiorku mówi: „pamiątka z dawnych dziejów”. Kupił go 2 czerwca 1979 r., gdy na tym samym placu Ojciec Święty powiedział: „Niech zstąpi Duch Twój”. Na chwilę poczuł, że duch w niego wstąpił, potem przestał nosić rzemyk. Praca, dzieci, trzeba było gonić za doczesnością. Założył w sobotę o 21.37. I poczuł, jakby z Archaniołem szedł. Pan Antoni czuje, że dziś znów zstąpił na niego Duch. – Ostatnia taka narodowa jedność była na mszy po Piłsudskim – zatacza głową półokrąg. Co kilka minut nad ludźmi przelatuje helikopter. Zadzierają głowy. Czasem się zniża. Tak jakby za chwilę miał wylądować... Pod drzewami ustawiają się kolejki. Księża spowiadają na stojąco, odstawiając na bok krzesła. Nie wypada, żeby człowiek klękał przed człowiekiem poza konfesjonałem, w centrum miasta. Przy kasztanie chłopak w ciemnych okularach długo dyskutuje. Spuszcza głowę na znak pokory. Coś wtrąca. Znów przygryza
wargi. Klęka.
W sobotę o 21.37 Łukasz pił piwo z kumplami. Nawet pamięta toast, jaki wznosił: za to, żeby „ten facet” naprawdę miał rację. Żeby tam było rzeczywiście tak, jak „ten facet” strasznie w to wierzył. Nagle, gdy podano, że nie żyje, coś w nim zgrzytnęło. W kościele, gdzie nie był od lat, ukląkł na marmurowej posadzce. Może pierwszy raz zadał sobie pytanie: po co ja żyję? Dlatego dziś ukląkł przed księdzem. Po 12 latach. Zrobił to dla „tego faceta”. Mimo całej tej formy, jaką uprawiają ludzie z ołtarza na rusztowaniu, którzy dawno przestali odpowiadać na jego pytania. Klęka i przymyka oczy na formę, pod jaką to coś jest ukryte. – Ale nie na zasadzie owczego pędu: chodźmy tam i usiądźmy na trawie, bo cała Polska idzie. Wiem, że jeśli nie zrobię tego teraz, pod drzewem, nie będzie już na świecie siły, która mnie tu przyprowadzi.
Ruda dziewczyna z mocno podkreślonymi oczami, o której Łukasz mówi: „moje kochanie”, nie stanęła pod drzewem. Jeszcze nie jej czas. Z namiotu wychodzi rząd kapłanów z komunią. – Szafarze mają iść w największy tłok! – starsza druhna daje komendę. Harcerze podnoszą tabliczki ze złotym kielichem i idą w tłum.
Pan żartuje
W sobotę o 21.37 Krzysztof Borkowski był jeszcze w biurze prawniczym w warszawskim wieżowcu. Wyleciał, zacisnął krawat w biegu i złapał taksówkę na ulicy. – W taką noc? – zdziwił się taksówkarz, gdy pod kościołem św. Anny Borkowski wyciągnął pieniądze. Krzysztof wracał z kościoła o 5.30. – Chyba pan żartuje – powiedział inny taksówkarz. Już w poniedziałek zadzwoniła do biura kobieta z Bydgoszczy. Po śmierci Jana Pawła II postanowiła uporządkować swoje doczesne sprawy i rozpocząć proces o unieważnienie ślubu kościelnego. Żeby nie skazywać się na życie bez komunii. Już papiery poszły do Gniezna.
Rozmowy w domach
Równiutko o 21.37 w domu Wojtka zgasła świeca. Ani knot nie był zalany, ani nie było przeciągu. Wojtek odwrócił się do telewizora i zobaczył napis: Polska w żałobie. Beata stała przy garach, gdy usłyszała trzask szafki w pokoju. Wojtek już stał w korytarzu w ministranckiej komży, z przewiązaną kokardą białą gromnicą od chrztu, z którą szedł też do pierwszej komunii. Cofnęła syna z klatki schodowej, żeby włożył buty.
Zaraz potem do kościoła św. Stefana u nazaretanek wyleciała ona, za nią mąż. Wniesiono na ołtarz portret z czarną wstążką. Widziała, jak księdzem szarpało. Na drewniane ławy kapały łzy ludzi. Nagle ksiądz udzielił wszystkim dyspensy na dzisiejszą noc. Beata jeszcze nigdy nie widziała, żeby ludzie szli do komunii w takim skupieniu. W domu ciągle włączony jest telewizor. Od soboty Beata ma ten sam obraz przed oczami: Jan Paweł II idzie jakby pasem lotniczym. Wieje mocny wiatr, jak od morza. A on idzie w swojej jasnej szacie. Pod ten wiatr. Beata ma ten obraz przed oczami, kiedy jedzie autobusem, rozmawia z ludźmi pod blokiem. Nawet w nocy, we śnie, Jan Paweł tak idzie. Jakby szedł do góry. Dziś Wojtek pierwszy raz zapytał matkę, co to jest dusza. Przecież Beata wie, ale nikt nigdy nie pytał, więc nie musiała takich rzeczy tłumaczyć. Powiedziała: – Jeśli nie odrobisz lekcji, nie szarpie tobą coś? – No tak. – To jest właśnie twoja dusza.
Tak nam miło ze sobą
W porannych autobusach, którymi uczniowie jeżdżą do szkoły, jest cicho. Kierowcy mówią, że nigdy tak nie było. Dzieci są skupione, opierają głowy na łokciach i patrzą w szyby. Na korytarzu Technikum Gastronomicznego na ul. Poznańskiej nie ma zgiełku jak zwykle. Co kilka kroków wiszą odbite na ksero plakaty: „Ja was szukałem, a wy do mnie przyszliście”. Na wszystkich piętrach słychać głos Papieża. Ktoś gdzieś wydostał jego homilie wygłaszane do młodych. Są puszczane przez radiowęzeł na krótkich przerwach.
10.40. Od poniedziałku na pierwszą długą przerwę do sali gimnastycznej, gdzie na drabinkach zawieszono portret, schodzą młodzi ludzie ze skserowanym tekstem „Barki” w rękach. Mylą się, potykają, czasem trochę zażenowani. „Zdrowaś Mario”, nauczyciel zaczyna po „Barce” dziesiątek różańca. Michał z V b stoi w rogu na galowo. Dziś o 17 pójdzie na plac Grzybowski przeprowadzić przed pomnikiem Jana Pawła II szkolny sztandar. To, że nic nie jest tak samo, Michał zrozumiał w poniedziałek. Jechali autokarem na coroczną pielgrzymkę maturzystów do Częstochowy. I tak im było razem inaczej. Można powiedzieć, miło. Wczoraj, gdy przynieśli do szkoły sztandar po mszy, aż się nie chciało przestać ze sobą rozmawiać.
Kamil z I g raz tylko widział Papieża na żywo. Jakby spojrzał na Kamila i się uśmiechnął. Ale Kamil potem o tym nie myślał. Dopiero teraz. Nie wie, co w sercu się ruszyło. Trudne pytanie. Kamilowi chodzi o pogląd na ludzi i świat. Odkurzone słowa z babcinych katechizmów w ustach tych chłopaków brzmią jak dysonans. – Inaczej rozmawiam. Częściej milczę – próbuje mi wytłumaczyć. Ciężko. Bo o tych rzeczach nigdy się nie rozmawiało. Nauczyciele też są jacyś inni. Wczoraj na polskim pani analizowała, co rozumieją ze słów Papieża. – Przecież Papież zmarł – upominała matka ojca, gdy krzyknął na chłopaka w hiphopowych spodniach za głupotę.
Co z tą Polską?
W sobotę o 21.37. ks. Leszek, wikary w kościele na placu Grzybowskim, przysnął... 20 lat posługi, ale jeszcze nigdy nie miał takich spowiedzi. – Człowiek płacze razem z ludźmi. Aż ciarki przechodzą – opowiada. – To czasem spowiedzi po kilkudziesięciu latach. Niekiedy na pograniczu zbrodni. Ludzie rozdrapują rany tak nawarstwione przez lata, że niektórym potrzeba psychoterapii. Żadna ewangelizacja tyle nie zrobiła... Przed kościołem, przy Ojcu Świętym z brązu, spod płomyków wieją na wietrze przyciśnięte szklanym zniczem karteczki ludzkich zamyśleń: „Jak teraz pytać? Kogo słuchać”, „W barłogu tych wszystkich myśli, chaosie, emocjach, coś w nas Polakach się dzieje, ale jak to nazwać? I co z tym zrobić?”, „Co z tą Polską?”. Ktoś związał dwa szaliki. Na jednym napis: „Legia – duma stolicy”, na drugim: „Polonia”.
Chudy mężczyzna ślini brzegi białej koperty z listem, zakleja ją dokładnie i kładzie pod żonkilem. To prywatny list. Widać po bruzdach na twarzy, że swoje przeżył. Ostatni kieliszek odstawił w czwartek. Na ile, nie wiadomo, ale przynajmniej tyle. Dwaj starsi panowie siedzą na ławce naprzeciw pomnika. To pierwsze rozmowy o tym, co się w Polakach zmieniło. Jeden opowiada: – Gdy po meczu w Krakowie rozmawiano z kibicami, czy myślą, że zgoda będzie na długo, szczerze odpowiedzieli: żeby tak na stałe, to raczej nie, ale żeby się chociaż nie zabijać, to może jest szansa. To już sukces, jak gdzieś ludzie sami postawią granice złu, gdy już nie ma komu postawić. Żeby się chociaż przestali zabijać, już dobrze.
Jęk w Świątyni
Na zimną posadzkę w kościele dominikanów przy Barbakanie w Warszawie, pod obrazem „Jezu, ufam tobie”, kapie wosk ze zniczy. W sobotę o 21.37 trwało jeszcze cotygodniowe spotkanie braci. Czas wspólnego posiłku i rozmów. Ojciec Paweł miał wrażenie, że choroba Papieża zbliża ludzi do siebie także w klasztornej wspólnocie. Spojrzał kątem oka w telewizor i wybiegł do kościoła, gdzie trwało czuwanie harcerzy. Słyszał, jak ludzie jęknęli.
Każdy ma jakiś strzępek swojej historii, która otarła się o Jana Pawła II. Historia ojca Pawła: – Pewnego poranka parę lat temu razem z braćmi w Castel Gandolfo celebrowaliśmy mszę z Papieżem. Akurat było przygotowanie darów. Stałem naprzeciwko niego. Po drugiej stronie ołtarza. W pewnym momencie podniósł głowę i spojrzał na mnie. Przez dłuższą chwilę. Pod całą tą słabą powierzchownością, schorowaną, trzęsącą się, zobaczyłem oczy Chrystusa.
Przemiana?
Płonący krzyż na placu Piłsudskiego robi się coraz większy. Jest noc. Chyba już środa, ale nikt tu czasu nie liczy. Pan Janusz proponuje jeszcze raz „Barkę” przed rozejściem. Ludzie łapią się za ręce. Ktoś nie ma czym wrócić, ktoś chce podprowadzić, żeby nie było strachu. Inny proponuje zostać i rozejść się rano prosto do pracy. Obcy sobie ludzie pod płonącym krzyżem rozmawiają jak starzy znajomi. Pana Janusza nic się od soboty nie ima. Do 4 rano po wszystkich programach nasłuchuje, zdrzemnie się, zje coś na stojąco i znów idzie między ludzi na ulice. – Przemiana musi jakaś nastąpić w Polakach. Bez tego nie ruszymy do przodu – mówi do kobiet, które szeleszczą śpiewnikami, oświetlając kartki zapalonym zniczem. – Co się z nami stanie? Żeby ktoś powiedział, co mamy dalej robić. Nie ma już gospodarza ani opiekuna.
– Człowiek stary, a został sierotą – pani Danuta już zaczęła realizować pontyfikat. W dniu śmierci Papieża przenieśli ją służbowo do innego działu. Choć miała o to żal, zagryzła wargi. A w uszach brzmiały jej słowa: „Wypłyńcie na głębię”, „Bądźcie mocni”. – Nie poskarżyłam się nic. Tak jak Papież na koniec. Ludzi w zakładach za jego życia się nie szanowało, to co teraz może się stać? Gdzie się teraz skarżyć? Córka, która urodziła się w 1978 r., powiedziała pani Danusi: – Właśnie skończyło się moje dzieciństwo. Pani Irena jest przy krzyżu od godz. 15. – Na takich obcasach. Wcześniej z tym kręgosłupem nawet pół godziny w kościele nie ustałam. Kręgosłup i nogi jak ręką odjął. Już ludzie pod krzyżem umawiają się, żeby w alei Jana Pawła II stawiać znicze. Wszystkie ulice Jana Pawła II w Polsce zrobią Ojcu Świętemu drogę do nieba.
Ostatnia podróż
Dziś na Dworcu Wschodnim pięć pociągów do Rzymu nazywa się nadzwyczajnymi. Pierwszy rusza o 17.30, ale pani Felicja od południa siedzi na zimnym peronie, wtulając się w polar. Wzięła śpiwór, mapę i rozmówki polsko-włoskie wycięte z gazety. Ojciec Święty jeździł po całym świecie, teraz pani Felicja jedzie ze Słubic, spod niemieckiej granicy, do niego. Z córką i dwojgiem wnuków. Razem cztery osoby, ale pieniędzy nie żal. Drugiej takiej podróży nie będzie. Od wczoraj jadą. Tak Ewę, córkę pani Felicji, coś nagle tknęło, żeby przestać w życiu gonić. Nawet czasem nie było kiedy iść do kościoła w niedzielę. 27 lat był Ojciec Święty, a zawsze odkładali pielgrzymki na później. A to za dużo narodu, to co innego.
Mówią, że w Słubicach też w ludziach zaszły przemiany. Gdy w kafejce internetowej pani Ewa sprawdzała kursy Rzym-Warszawa, właściciel powiedział, że za to pieniędzy nie bierze. Janusz jeszcze leci dokupić chleb. W siatce ma 10 bułek i 9 litrów wody. Musi starczyć, bo na więcej pieniędzy zabrakło. O resztę się nie martwi. Przecież jedzie do świętego miejsca. Z Kutna. Michał pakuje przez okno flagi. Już w piątek go coś ruszyło. W Poznaniu akurat był mecz Lecha z Pogonią Szczecin. Nagle, po 35 minutach, kibice zaczęli zdzierać banery klubowe z barierek. – Wywiesić baner klubu to dla kibica świętość – mówi Michał – a kibice krzyczeli: „Ściągać banery!” i kładli na ziemię. Aż się obawiał, że zadyma się szykuje. „Przerwijcie mecz!”, zaczął nagle skandować stadion. 20 tys. ludzi. Ktoś wyszedł do sędziego na boisko. Cisza była taka, że Michał słyszał rozmowę. Dla niego na tym stadionie zdarzył się cud.
Dziś rano poczuł, że to jego obowiązek jechać. Zwolnił się z zajęć na politechnice, wziął drabinę i ściągnął flagę z balkonu. – Nie wiem, czy to pospolite ruszenie, czy Duch Święty? – próbuje spojrzeć na to wszystko z dystansem. – Nikt tego nie wie. Pierwszy pociąg rusza. Mężczyzna na peronie podaje nieznajomym rękom przez okno woreczek polskiej ziemi.
xxx Tadeusza Kutwę, chorego na raka mózgu, poznałam w październiku, gdy pisałam tekst o ludziach, dla których już nie ma nadziei. Powiedział mi wtedy: „Śmierć to przeprowadzka”. W szufladzie hospicjum trzymał zdjęcie z papieskim autografem.
Dziś na krześle przy łóżku Tadeusza leży sterta świeżych gazet z Ojcem Świętym na okładce. Kupił wszystkie. Na regale za szkłem, obok monet z Janem Pawłem w atłasowych futerałach i wycinków z gazet, stoi zdjęcie siwego Papieża, który łagodnie się uśmiecha. – To uśmiech zdjęty dokładnie w momencie, gdy żartował w Wadowicach o kremówkach – tłumaczy Tadeusz. Nie rozpacza. Nie żegna się na długo. Wychodzę na ruchliwą Marszałkowską. Przed restauracją, gdzie codziennie na tablicy ktoś pisał „Business lunch – 15 zł”, wypisane białą kredą „Nie wszystek umrę”. Obok, prawie na środku skrzyżowania, ktoś powiesił wiersz o ojczyźnie. Na dole dopisek: „Nie zdzierać. To wiersz Jana Pawła”... Przechodnie są jacyś inni niż zwykle.
Edyta Gietka