Co się stało z dziennikami powołanymi do życia przez opozycję w 1990 roku?
Był Czas…
29.04.2005 | aktual.: 29.04.2005 09:45
W 1990 roku na polski rynek prasowy dotarła wolność. Minęło piętnaście lat i z nowych, regionalnych dzienników, które wtedy powstały, nie przetrwał żaden. Ostały się za to dawne organy komitetów wojewódzkich PZPR, oczywiście, w nowych szatach i nowych rękach. Trwa proces ich stopniowej integracji i koncentracji, niebawem staną się jedną gazetą z regionalnymi mutacjami. Tak oto historia zatoczyła krąg, wracamy do punktu wyjścia. Aby zrozumieć, dlaczego tak się stało, cofnijmy się w czasie, do Krakowa.
Arka opozycji
Wiosna 1990 roku należała w tym mieście do “Solidarności” i Czasu Krakowskiego. Pojawienie się w kioskach pierwszego po wojnie, niezależnego dziennika było prawdziwym wydarzeniem dla całej postkomunistycznej opozycji. Pomysł jego wydawania pojawił się w grudniu 1989 roku w środowisku podziemnej Arki – jednego z najciekawszych pism drugiego obiegu. Pierwszy numer ukazał się 28 marca 1990, a redaktorem naczelnym został Jan Polkowski, wydawca Arki. Do prac nad powstaniem Czasu włączyła się także silna grupa redagująca w 1981 roku Gazetę Krakowską, a w stanie wojennym podziemnego Hutnika, między innymi Dorota Terakowska i Maciej Szumowski. W składzie pierwszej rady redakcyjnej znaleźli się także Jan Rokita i Mieczysław Gil. Swoistego przetarcia drogi nowej gazecie dokonał dwutygodnik Świat, jeszcze bibuła, drukowana i rozpowszechniana poza oficjalną dystrybucją, ale już bez żadnej konspiracji.
W pierwszych kwietniowych numerach – mimo skromnej objętości i siermiężnej szaty graficznej – teksty zamieszczały najtęższe opozycyjne pióra. Dziennik miał swoich stałych korespondentów w najważniejszych stolicach europejskich i ogólnokrajowe ambicje. Sukces czytelniczy i praktyczna bezkonkurencyjność pozwalały snuć poważne plany na przyszłość.
Konkurencja pojawiła się wraz z parcelacją RSW “Prasa – Książka – Ruch” i przekazaniem wszystkich wychodzących w PRL tytułów w ręce spółek dziennikarskich. Fenomen Czasu polegał na tym, że nie powstał on z nadania komisji likwidacyjnej partyjnego koncernu, nie był zakorzeniony na rynku i nie miał swoich stałych czytelników ani ogłoszeniodawców. Startował od zera, tworzony w większości przez dziennikarzy młodych, nieskażonych wirusem autocenzury. Pieniądze na nowy tytuł wyłożyło wiele prywatnych osób, a głównym inwestorem był Francuz, Frederic Decazes, niemający wcześniej żadnego doświadczenia w branży medialnej, za to silnie związany z posierpniową opozycją. Polityczna “wojna na górze” zakończyła etap pospolitego ruszenia dziennikarskiego i doprowadziła do szybkiego przegrupowania sił wewnątrz redakcji. Pęknięcie nastąpiło wzdłuż osi Wałęsa-Mazowiecki. Nowy dziennik otwarcie poparł przyszłego prezydenta, Jan Rokita i dawni dziennikarze Gazety Krakowskiej opuścili zespół. Ale po wyborach Czas wcale nie stał
się gazetą mocno zaangażowaną w bieżącą politykę. Przeciwnie, wydawca (Arka Press, czyli tandem Polkowski&Decazes) porzucił ambicję stworzenia ogólnopolskiego organu prawicy i postanowił wykreować dziennik “dla ludzi”, głęboko osadzony w sprawach regionu, redagowany lekko i nowocześnie, tyle że opisujący rzeczywistość z konserwatywnego punktu widzenia (jak na tradycję tytułu sięgającą XIX wieku przystało).
W opinii wielu medioznawców Czas przegrał, bo dokonał zbyt jednoznacznego wyboru politycznego, a czytelnicy nie przepadają za “organami”. Prawdą jest to drugie stwierdzenie, ale na pewno nie pierwsze. Dziennik był gazetą popularną, spoza układów, także politycznych, co miało zresztą bardzo poważne konsekwencje ekonomiczne. Na pewno nie stanowił niczyjego organu, za co czytelnicy nie opuścili go do końca. Gdy schodził z rynku, był pod względem sprzedaży drugi wśród siedmiu wychodzących wówczas w Małopolsce gazet codziennych.
Mało kto dziś pamięta, że to właśnie Czas jako jeden z pierwszych wprowadził na polski rynek gry prasowe. W 1992 roku egzemplarze ze “zdrapkami” sprzedawały się w półmilionowych nakładach, co jak na dziennik regionalny było prawdziwym ewenementem. Niemałe zyski natychmiast inwestowano w sprzęt komputerowy, zbudowanie własnego kolportażu i otwieranie nowych oddziałów. Czas podbijał Podkarpacie, zapuszczał się na Śląsk, ale jego dni były już policzone. Właśnie kończył się bowiem etap wykupywania z rąk spółdzielni dziennikarskich konkurencyjnych, lokalnych organów KW PZPR wraz z ich satelickimi popołudniówkami. Robert Hersant, który tego dokonał, zmienił swoje plany i odsprzedał nowo stworzoną sieć Franzowi Hirtreiterowi, właścicielowi Neue Passauer Presse. Ten zaś miał już swój sprawdzony w Czechach pomysł na…
Prasowy blitzkrieg
Wchodząc do Polski, Hirtreiter przejął gazety, ale zainwestował głównie w drukarnie. Wybrał Kraków i Gdańsk – najbardziej drukarsko “zapuszczone”. Jeśli w makroregionie jest jedna drukarnia, można ją kupić lub wybudować drugą. W Krakowie Hirtreiter zrobił obie te rzeczy. Najpierw wybudował drugą, potem kupił pierwszą. – Aby zrobić taki numer, trzeba mieć w kieszeni nie tylko Urząd Antymonopolowy – mówili rozgoryczeni konkurenci. Po dwóch latach w obu miastach był absolutnym monopolistą i przez pewien czas dyktował ceny nie tylko lokalnej konkurencji, ale także Gazecie Wyborczej. Dysponując siecią dzienników regionalnych, koncern z Passau (do spółki z Orklą i Agorą) przejął ogólnopolski pakiet reklamowy praktycznie w całości. Dzięki znakomitym koneksjom politycznym (Kwaśniewski bywał w Passau, Hirtreiter wsparł go podczas słynnej wojny z Dziennikiem Bałtyckim o Wakacje z agentem) wywierał także silną presję na największe firmy, głównie banki (wówczas jeszcze państwowe), które, planując kampanie promocyjne,
zaczęły szerokim łukiem omijać takie tytuły, jak Czas. Ponieważ budżet każdego dziennika w 70 procentach zależy od ogłoszeń, taka blokada nie mogła nie wpędzić ich w tarapaty. Gazeta zaczęła zalegać z płatnościami za druk, a właściciel drukarni jakoś nie miał ochoty jej wspierać i odmówił dalszej współpracy. Ten sam manewr Neue Passuer Presse powtórzyło w przypadku Echa Krakowa. Wydawana przez koncern Gazeta Krakowska dosłownie połknęła Echo – najpopularniejszą pod Wawelem popołudniówkę. Przez pewien czas wydawano dziwną hybrydę z dwoma tytułami.
Duży bierze wszystko
Z perspektywy piętnastu lat można dziś śmiało powiedzieć, że restrukturyzacja polskiego rynku prasowego zakończyła się całkowitym fiaskiem. Kontrolę nad tym procesem stracono już na wstępnym etapie przekształceń własnościowych. Nie trzeba było mieć jakiejś szczególnej wyobraźni, by przewidzieć, że uwłaszczane na mocy ustawy spółdzielnie dziennikarskie nie oprą się pokusie i przekażą tytuł dalej. Komu – to też można było odgadnąć. W ten sposób Komisja Likwidacyjna RSW zamiast zniszczyć, błyskawicznie odtworzyła istniejącą do 1990 roku zmonopolizowaną strukturę tego rynku. W ręce najpierw Hersanta potem Hirtreitera, do spółki z Orklą dostały się nie tylko wszystkie dawne dzienniki wydawane przez komitety wojewódzkie PZPR, ale także drukarnie i agencje dysponujące największymi zamówieniami reklamowymi. Nowe samodzielne przedsięwzięcia, takie jak Gazeta Gdańska czy Czas Krakowski, w tej nierównej walce nie miały żadnych szans.
To, że podobny proces dokonał się we wszystkich krajach bloku sowieckiego, nie świadczy na naszą korzyść. Tam bowiem nie było fenomenu regionalnej i lokalnej prasy, potrafiącej utrzymać się na rynku, w bardzo niesprzyjających warunkach, przez kilka lat. Prasowe nowalijki wolnej Polski potrzebowały jedynie państwowej ochrony przed praktykami monopolistycznymi i polityczną dintojrą. Obu rzeczy w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych zabrakło.
Czas nie poddał się bez walki, próbował ucieczki do przodu. Skoro nie udało się z dziennikiem, Arka Press podjęła wysiłek uruchomienia ogólnopolskiego tygodnika. Wiosna 1997 powtórzyła, choć w zupełnie innej skali, fenomen sprzed siedmiu lat. Znów pod jedną winietą udało się skrzyknąć znakomite pióra, wydano dwa zerowe numery, przeprowadzono profesjonalne badania, które wykazały, że na półce zajętej wówczas jedynie przez Politykę i Wprost jest miejsce na Czas. O nowym tytule mówiono wówczas “polski Time” nie tylko na zasadzie prostego tłumaczenia. Wydawca podpisał bowiem umowę na wyłączność przedruków z amerykańskiego tygodnika.
Niestety, przedruków, jak i całej reszty, nie było. Postkomuniści nie potrzebowali się specjalnie wysilać, by zablokować tę inicjatywę. Wystarczyło kilka intryg w USA podważających wiarygodność francuskiego inwestora Arki i odpowiedni nacisk na głównego polskiego inwestora nowego projektu, którym był znany krakowski bank i który na pięć minut przed startem wycofał się ze wspólnego przedsięwzięcia. Pół roku później klimat polityczny co prawda całkowicie się zmienił, ale sytuacja na rynku prasowym także. Nadchodził czas Newsweeka i Bilda. Czas dla Czasu minął.
Znak czasu
O prasowych, regionalnych i lokalnych inicjatywach podejmowanych przez środowiska posierpniowej opozycji mówi się i pisze zwykle w tonie pobłażliwym. Amatorszczyzna, nieudacznictwo… Oczywiście, w odróżnieniu od profesjonalnych projektów medialnych ŕ la Agora. Historia Czasu pokazuje, że prawda jest bardziej złożona. Krakowska gazeta przetrwała siedem lat i pozostawiła po sobie dobre wspomnienia. Na pewno nie była przedsięwzięciem amatorskim. Wiele pomysłów edytorskich, redakcyjnych i promocyjnych, dziś powszechnie stosowanych w mediach drukowanych, narodziło się właśnie w Czasie, co po latach doceniają prasoznawcy. Dziennikarze, którzy fachu uczyli się tutaj, do dziś wspominają niepowtarzalną atmosferę pracy w dzienniku, który nie był niczyją mutacją i nie tworzono go według żadnej licencji.
Upadek Czasu i wielu podobnych, lokalnych tytułów jest natomiast znakiem czasu, w którym nie ma już “środków społecznej komunikacji”, natomiast pozostają jedynie produkty medialne. Z tej perspektywy Czas nie miał prawa przetrwać.
Piotr Legutko