Co łączy Michnika, Leppera i J. Kaczyńskiego?
Co łączy Adama Michnika, Jarosława Kaczyńskiego, Leszka Millera, Donalda Tuska i Andrzeja Leppera. Na pierwszy rzut oka nic – oprócz podstawowych cech biologicznych. Po bardziej wnikliwej obserwacji okazuje się jednak, że wszyscy ci panowie opowiadają się za totalnym upublicznieniem teczek PRL-owskich tajnych służb. Zabawne, bo jeszcze tydzień temu taki prolustracyjny front ponad podziałami był równie możliwy, co piłkarskie derby Krakowa bez mordobicia…
Jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Szokująca zmiana stanowiska wielu polityków i osób publicznych w sprawie lustracji była następstwem niesmacznej presji jaką PiS wywarł na Trybunał Konstytucyjny. Partia Kaczyńskiego nie zawahała się sięgnąć w tym pojedynku także po brutalną broń teczkową. I uzyskała efekt zaskakujący: Trybunał naciskom nie uległ, za to wrogowie lustracji z gorliwością neofitów zaczęli się jej domagać w wersji maksymalistycznej.
Szczególnie zadziwiająca wolta miała miejsce w wypadku Adama Michnika. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” był wszak ideologiem totalnego sprzeciwu wobec lustracji, a nie totalnej lustracji. Dowodził całymi latami, że najlepiej byłoby ubeckie archiwa spalić, a babranie się w teczkowym szambie może przynieść wyłącznie samo zło. Teraz Michnik ogłosił, że teczki trzeba ujawnić, żeby nie można było nimi grać. Zapewne wyznawcy redaktora „Wyborczej” – o ile jeszcze jacyś ludzie podłączeni do Michtriksa się ostali – dojdą do wniosku, że faktycznie, archiwa trzeba ujawnić, żeby nigdy więcej teczkami nie grali żaden lokajski Kurtyka z wrednym Dornem i jeszcze wredniejszym Kaczyńskim.
Racja. Tylko, że powyższy argument od ładnych paru lat głoszony był przez zwolenników ujawnienia UB-eckich zasobów, także przez niżej podpisanego. Ileż to atramentu przelano, ile klawiatur zniszczono, wystukując teksty porównujące archiwa dawnych służb specjalnych do składu materiałów wybuchowych, nad którymi zawsze ktoś sprawuje kontrolę. I ten ktoś zawsze może odpalić ten czy inny ładunek, by w odpowiednią stronę pokierować zainteresowanie opinii publicznej, czy – już nie bawiąc się w eufemizmy – upieprzyć kogoś, kogo akurat upieprzyć trzeba. - Tę bombę trzeba rozbroić! – zdzierali sobie gardło rozmaici publicyści. – Lepsza kontrolowana eksplozja, niż nieustające wycieki, przecieki i zacieki, które zawsze będą komuś na rękę, a komu innemu – wręcz przeciwnie.
Michnik trwał jednak niewzruszony na swoich pozycjach. Trwał, trwał i trwał, wraz z nimi trwali i inni, hamując i oprotestowując wszelkie próby lustracji (wybiegiem zawsze była tzw. lustracja cywilizowana – idealna, acz jakoś nigdy nie uchwalona, gdy jej zwolennicy byli u władzy). Teraz nagle zmienił zdanie i powtarza argumenty wieloletnich oponentów. Byłaby to nawet okazja do satysfakcji, gdyby nie to, że na spór o lustracje straciliśmy po prostu monstrualnie dużo czasu.
Za sprawą fundamentalnego oporu Michnika i całego Michtriksa ta sprawa ciągnie się jak guma od majtek w pasmanterii. Niemcy z NRD o archiwach Stasi już w ogóle nie pamiętają, Czesi także się uporali z archiwami i o sprawie zapominają. Ludzie jakoś tam żyją, nie pozabijali się, a energię przeznaczają na ważniejsze sprawy. A my wciąż spieramy się o lustrację. Bez wątpienia to temat ważny, ale na pewno można by się pospierać o ważniejsze kwestie. I jeszcze jedno – sprzeciw wobec ujawniania teczek jest o tyle bezsensowny, że to walka z nieuchronnym. Te archiwa przecież zostaną otwarte. Skoro istnieją, to po prostu zawarte w nich materiały muszą wypłynąć na światło dzienne. Skończmy już tę sprawę i zajmijmy się czymś bardziej twórczym.
Igor Zalewski dla Wirtualnej Polski