Co Francja zrobi po ataku na Charlie Hebdo? Relacja specjalnego wysłannika WP do Paryża
Publicznie mówią jednym głosem, ale w prywatnych rozmowach Francja jest podzielona. Po ataku na redakcję Charlie Hebdo pojawiają się: z jednej strony imigranci i problem tożsamości kulturowej, z drugiej - lewa strona życia politycznego, która domaga się tolerancji i życia w niekontrolowanym państwie, z kolejnej grupa "je Ne suis pas Charlie", chcąca wprowadzić rządy twardej ręki względem muzułmanów. Specjalny wysłannik Wirtualnej Polski do Paryża, przyjrzał się wszystkim stronom konfliktu.
11.01.2015 | aktual.: 11.01.2015 17:58
- Tak nerwowo jeszcze nigdy nie było. Wszędzie jest policja, żandarmi, ludzie rozglądają się po sobie. Muzułmanie nawet niechętnie pokazują się teraz publicznie w centrum – mówi nam Jean. – Wszystko stało się fasadowo publiczne. Naprawdę czujemy rozpacz i żal po tym, co się stało, ale czy naprawdę tylko w takich sytuacja musimy się jednoczyć? Przecież Francja to silny naród, a teraz chce po raz kolejny klękać i manifestować, zamiast działać - ocenia.
Jean, spotkany przypadkowo na Champs-Élysées, w sercu Paryża, jest przedstawicielem wyjątkowo licznej grupy „Je ne suis pas Charlie” (w tłum. "nie jestem Charlie:). Należą do niej osoby, które - choć przeżywają wspólnie dramat po zamachach na redakcję „Charlie Hebdo” - to nie zgadzają się na jednorazowe gesty solidarności czy marsze.
- Problem imigracji, multikulturowości i polityki „białej flagi” trzeba przerwać. Nie zgadzamy się na terroryzm, ale również nie zgadzamy się na bezczynność względem „obcych”. Marsze, które teraz codziennie są organizowane, może coś zmienią, ale prezydent zrobił ten marsz, by ogrzać się w cieple najważniejszych ludzi na świecie. Realnie nadal będzie źle - tymi słowami Jean urywa rozmowę w poczuciu zwątpienia.
W opozycji do „Je ne suis pas Charlie” są ludzie z kartkami „Je suis Charlie” (w tłum. "jestem Charlie"). Ta grupa broni wolności słowa oraz – choć w dużym uproszczeniu – polityki otwartych granic i nieinwigilowaniu imigrantów.
Z podobną nerwowością w głosie można słyszeć komentarze w Seine-Saint-Denis, północnych przedmieściach Paryża. Według szacunków może tam mieszkać nawet pół miliona muzułmanów. W ten rejon nie odważy się wejść francuska prasa, jednak zagranicznym przedstawicielom mediów jest znacznie łatwiej.
- To straszne co się dzieje. Zabójstwo tylko za to, że się rysowało, jest hańbiące. Przecież redakcja obrażała wszystkie religie – rozpoczyna rozmowę Amira, sprzedawczyni w sklepie spożywczym. W rozmowie z Wirtualną Polską nie do końca jest przekonana, czy w pełni potępiać zamachy, czy znaleźć usprawiedliwienie.
- Nie wolno obrażać Proroka, to pewne. Zabijać też nie można, ale sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Modlę się za ofiary, ale niech Bóg ma wszystkich w opiece. Mam nadzieje, że nie zaogni się teraz konflikt w naszym miasteczku. Codziennie słyszymy o atakach na nas (muzułmanów – przyp. red.). Nacjonaliści postanowili bronić Francji przed nami, a my przecież nic nie robimy złego – kończy Amira i wraca do obowiązków w sklepie.
Korespondent Wirtualnej Polski w kilkugodzinnym spacerze po Seine Saint Denis dowiedział się, że muzułmanie mieszkający na przedmieściach Paryża nie stanowią problemu zagrożenia, ponieważ w większości są już zasymilowanymi Francuzami.
- Jedyny problem stanowią osoby fundamentalne. To ok 1% wszystkich nas mieszkających we Francji. Niewiele, ale oni psują wizerunek. Powinni wyjechać z kraju i zamieszkać tam, skąd przyjechałem. Jeśli było im źle w Algierii, Tunezji czy Jemenie, to dlaczego przyjeżdżając tutaj, chcą zrobić dokładnie to samo, czego mieli dość w swoim kraju. Nie chcemy być prześladowani, ze względu na religię, ale my też prześladujemy tak "po sąsiedzku" ekstremistów – dodaje Ahmed, mieszkaniec Seine Saint Denis.
Jednak zdecydowanie największa grupa, która obecnie manifestuje na ulicach Paryża, to jak sami sienie określają - „zwykli Francuzi”, kochający wolność.
- To sprawa bez precedensu – mówi Pierre. Młody mężczyzna na placu Republiki właśnie skończył śpiewać marsyliankę i jest gotowy do wyciągnięcia transparentu „Je suis Charlie”.
Jak donosi korespondent Wirtualnej Polski, jeszcze na długo przed rozpoczęciem marszu, tłum ludzi ciągnął się na około dwa kilometry. Tyle policji, wojska i ludzi z całego świata, tylko dlatego, żeby pokazać, że "mamy siłę" - mówią uczestnicy. - Mamy moc i nie damy się muzułmanom, czy innym przeciwnikom wolności słowa zastraszyć. Wszyscy uważamy, że zamach to godzenie nie tylko w życie ludzkie, ale podstawowe wartości europejskie, choć nie tylko - zaznaczają.
Na marsz są Żydzi, Arabowie, przedstawiciele większości krajów afrykańskich. Cała Europa. "Nigdy więcej przemocy!" - brzmią hasła z transparentów.
Marcin Gramek specjalnie dla Wirtualnej Polski z Paryża