Cisza w Bieszczadach i trwoga przed długim weekendem. "Wojna jest blisko, ale groźniejsza jest inflacja"
Na mieszkańców Bieszczad, którzy żyją z turystyki, pod koniec lutego padł blady strach. Wybuch wojny w Ukrainie sprawił, że wielu Polaków zmieniło wakacyjne plany i nie wybierze podróży w ten górski region. Galopująca inflacja i rosnące ceny budzą jednak większe obawy przedsiębiorców i turystów. Ci ostatni, którzy zdecydowali się na wyjazd w góry, nie żałują decyzji, choć przyznają, że gdyby było taniej - zostaliby dłużej.
Kolejki turystów na szlakach prowadzących na Tarnicę czy Połoninę Wetlińską to obrazki, które niemal co roku obiegają ogólnopolskie media. W tym sezonie może być jednak inaczej. Wielu mieszkańców Bieszczad, pytanych o tegoroczny letni sezon, unosi ręce w geście bezradności i wskazuje, że cały ten rok, a nie tylko sezon, to będzie prawdziwa loteria.
Puste szlaki, puste knajpy
Oczywiście Bieszczady są wspaniałe same w sobie i wypocząć można tam po prostu wędrując całymi dniami, zdobywając szczyty czy podziwiając niesamowite widoki. Nie trzeba kupować rejsu statkiem, przejażdżki autobusem z odkrytym dachem, szukać wesołego miasteczka. Nawet schronisk na szlakach jest stosunkowo mało, więc nie ma pokusy zatrzymania się na pierogi czy regionalne przysmaki. Wystarczą własne kanapki.
Płacimy jednak 8 zł za wejście na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego, do tego często korzystamy z wygodnych parkingów, które kosztują przeważnie 20 zł za dzień. Jeżeli poruszamy się autobusami, to płacimy za bilety. A jeśli samochodem - to kolejne litry drogiego paliwa znikają z baku bardzo szybko. Dojazd do miejsc postoju pod popularnymi szlakami z okolic Soliny też kosztuje, bo na kursy tanimi busami przed sezonem trudno liczyć. Na razie na trasach mija się głównie samochody miejscowych, tablice rejestracyjne z innych rejonów Polski, przynajmniej na początku czerwca, nie są częstym widokiem.
- Trudno przewidzieć, jak będzie tego lata, ale liczba już sprzedanych biletów wskazuje wyraźnie, że mniej osób decyduje się na wizytę w naszym parku. Ludzie się boją - sąsiedztwa granicy i wojny, ale większy strach budzi inflacja i gwałtownie rosnące ceny - przyznaje mężczyzna sprzedający bilety do Bieszczadzkiego Parku Narodowego w rejonie Wołosatego.
Inflacja, drożyzna i wojna
Na parkingach przy wejściach na szlaki było bardzo luźno, a przecież przy ładnej pogodzie nawet przed sezonem zdarza się, że miejsc brakuje. Bez problemu można też zaparkować auto pod zabytkowymi cerkwiami. Wciąż wiele jest zamkniętych budek, straganów, lokali gastronomicznych - właścicielom nie opłaca się jeszcze ich otwierać. W czynnych knajpach widać, że ceny poszły w górę - wystarczy porównać cennik z mapy Google z aktualnym i poczytać opinie. - W ubiegłych latach o tej porze turystów było zdecydowanie więcej - mówią mieszkańcy.
Przedsiębiorcy z branży turystycznej wskazują na trzy główne bolączki w ostatnim czasie. Najpierw COVID-19, a teraz wojna w Ukrainie oraz sytuacja gospodarcza z inflacją na czele. - Przecież u nas jest bezpiecznie, tak samo jak w innych stronach Polski. Turyści chyba myślą, że jak jesteśmy tak blisko granicy, to spadają tu bomby - słyszę od restauratora z Cisnej, który prowadzi też gospodarstwo agroturystyczne. - Miewam telefony z pytaniami, czy słychać u nas wybuchy, ale jest ich już o wiele mniej niż dwa miesiące temu. Niestety telefon nie dzwoni tak często jak w zeszłym roku - dodaje przedsiębiorca.
Związana z gastronomią rozmówczyni z Ustrzyk Dolnych stwierdza, że kluczowe są także ceny paliwa. - Sam dojazd do nas dla wielu turystów to koszt wyższy niż opłata za nocleg. A gdzie tu jeszcze obiady, pamiątki. Turyści decydują się na krótszy pobyt, by zmieścić się w budżecie - mówi.
Anioły bieszczadzkie
- W dobrych latach sezon zaczynał się właściwie już od długiego weekendu majowego. W tym roku tak nie było, dlatego spodziewam się mniejszego ruchu również i w wakacje - słyszę od jednego ze sprzedawców. W niektórych pensjonatach czy domach wczasowych jeszcze do niedawna nocowali uchodźcy, bo wolnych miejsc było naprawdę dużo.
Nawet w obleganym zwykle przez kuracjuszy Polańczyku nad Soliną w ofertach można wybierać. Na plaży na cyplu udało mi się porozmawiać z seniorkami, które z kijkami w dłoniach kończyły wieczorny spacer. - To już nasza trzecia wizyta nad Soliną i pewnie nie ostatnia - przyznaje pani Renata. - Faktycznie tłumów nie widać, ale naszej perspektywy to nawet lepiej - dodaje.
- Czy to będzie inny sezon niż te poprzednie? - dopytuję obie kobiety.
Zdaniem pani Natalii, która od tygodnia spędza aktywnie czas w kurorcie, szczególnie młodych turystów nad Soliną nie widać. - Nas, seniorów jest tu trochę, ale młodych próżno szukać. Zdarza się minąć parę z dziecięcym wózkiem, ale kiedyś było ich więcej. Moim zdaniem ludzie wybierają tańsze wakacje za granicą. Tu, w Bieszczady, przyjeżdżają ci, którzy już dawno zarezerwowali pobyt lub kierują się sentymentem - przyznaje kuracjuszka.
Obie panie spieszyły się do ośrodka w którym mieszkają. Czwartkowy wieczór postanowiły spędzić w towarzystwie znajomych w restauracji, gdzie głównym daniem wcale nie były tego dnia lokalne specjały, a występ zespołu, który zapraszał do tanecznej zabawy.
Regionalne specjały Podkarpacia
Bieszczadzkie restauracje nie należą do najtańszych, choć trudno mówić o ogromnej "drożyźnie". W Polańczyku na głównej ulicy można zjeść lokalnego pstrąga. Za dwie porcje ryby z dodatkami i dwa napoje rachunek wyniósł okrągłe sto złotych. Dla tych, którzy zdecydowali się zjeść w lokalu, był to wydatek do przyjęcia, ale nie brakowało osób, które podpytywały o cenę i mimo zachęt rezygnowało z jedzenia. Pyszna ryba, podana na niezbyt atrakcyjnym papierowym talerzu z plastikowymi sztućcami, dla wielu osób była za droga.
W Ustrzykach Dolnych znaleźliśmy restaurację serwującą dania regionalne. Na godzinę przed zamknięciem kuchni byliśmy jedynymi gośćmi. Obsługa przyznała, że "lawiny turystów nie ma i ruch rozkłada się inaczej niż w ubiegłym roku, ale liczymy na to, że będzie lepiej". W tym lokalu zapłaciliśmy tyle samo, co w Polańczyku, ale za dwa główne dania, napoje i zupę. Trudno więc nazwać ceny wygórowanymi. Była to także szansa na poznanie regionalnej zupy robionej na soku z kiszonej kapusty. "Kisełycia" to zupa z kuchni Łemków i Bojków, podawana z ziemniakami. Jej smak był zaskakujący i jedyny w swoim rodzaju. "Proziaki" i "hryczanki" też były znakomite.
Burzliwa historia regionu
Wielu mieszkańców, których pytałem o to, jak sobie radzą, odpowiadało niechętnie. O wojnie w Ukrainie woleli nie mówić wcale, choć wszyscy rozmówcy akcentowali, że w Bieszczadach jest cicho i bezpiecznie. - Ruch na szlakach i drogach jest już niewielki, podobnie jak liczba uchodźców. Wie pan, jest jeszcze coś, co w sumie należy postrzegać na plus - mówi mężczyzna, którego spotkałem w bacówce pod Małą Rawką. - Zauważyłem, że spora część turystów, którzy ostatnio do nas przyjeżdżają, jest o wiele lepiej przygotowanych. Nie chodzi mi o górski ekwipunek, a wiedzę dotyczącą historii ludzi, którzy tu mieszkali i zawiłej historii regionu - precyzuje rozmówca. - Turyści wybierają Bieszczady nie tylko ze względu na naturę i widoki. Po prostu sprawdzając, "czy jest tu bezpiecznie", dowiadują się o regionie więcej niż jeszcze niedawno. Taki to plus z wojny za wschodnią granicą, jeśli można to tak nazwać - dodaje.
Jak się okazało, mężczyzna, z którym rozmawiałem, był przewodnikiem, który coraz częściej, zamiast o popularnych szlakach, mówi o wysiedlonych przymusowo mieszkańcach bieszczadzkich wsi, po których zostały już tylko ślady w postaci zdziczałych owocowych drzew, fundamentów domów i nielicznych nagrobków. Wielu turystów zwraca też uwagę na cerkwie, których zaskakują swoją historią i architekturą.