Cisza na ukraińskim froncie - czy to początek końca wojny?
Tydzień bez wystrzałów - na froncie na wschodniej Ukrainie panuje wyjątkowy spokój. Obie strony - i armia podległa Kijowowi, i separatyści, którym sprzyja Rosja - wycofują też z linii walk broń o kalibrze poniżej 100 mm. Czy to koniec wojny, czy też może cisza przed kolejną burzą?
Na ukraińskim froncie sytuacja tak bardzo się uspokoiła, że nawet sam prezydent Petro Poroszenko przyznał, że "są powody do optymizmu" - jak przekazywała PAP. Choć ukraiński przywódca zastrzegł jednocześnie, że "do zwycięstwa jeszcze daleko". Ale nie tylko brak walk może cieszyć Kijów. Prorosyjscy separatyści zrezygnowali też z pomysłu przeprowadzenia konkurencyjnych wyborów samorządowych. A w poniedziałek obie strony konfliktu zaczęły wycofywać z linii walk uzbrojenie o kalibrze do 100 mm, by powstała w ten sposób 30-kilometrowa strefa buforowa. Co właściwie oznacza więc ta cisza na froncie?
Według Piotra Kościńskiego, eksperta Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych ds. Europy Wschodniej, ustanie walk na Ukrainie pokazuje, że "Rosja nie jest w stanie prowadzić działań zbrojnych na kilku frontach". - Rosjanie zaangażowali się w Syrii i jest dla nich ważne, by w tej chwili na Ukrainie było spokojniej. To oczywiście nie oznacza, że ten spokój jest dany raz na zawsze i walki nie mogą powrócić - mówi Wirtualnej Polsce.
Ekspert podkreśla, że istotne jest również to, dlaczego Moskwa zdecydowała się na większą aktywność na Bliskim Wschodzie. Według Kościńskiego jedną z przyczyn było odwrócenie uwagi i pokazanie swojej skuteczności, nie tylko Zachodowi, ale i własnym obywatelom. - Tu chodzi także o to, aby samych Rosjan zająć innym tematem niż Ukraina. Skoro tam nie udało się osiągnąć dużych zamierzonych celów, to mamy inne działania, właśnie w Syrii - opisuje analityk PISM, dodając, że w rosyjskich mediach temat Ukrainy już spadł na dalsze strony, bo ważniejsza stała się Syria. - Co więcej, Rosja stworzyła sobie na swojej granicy wroga - ukraińskie społeczeństwo, bo jego większość tak jest nastawiona - ocenia ekspert.
Rosja robi krok w tył
W ubiegłym roku Rosja błyskawicznie, i niemal bez wystrzałów, zajęła Krym. Potem wybuchły walki w Doniecku i Ługańsku. Separatyści wspierani przez Moskwę i jej siły - choć ona sama temu zaprzecza - stali się zagrożeniem dla całego wschodu Ukrainy. Co więc sprawiło, że teraz sytuacja obróciła się przeciw Rosji, a przynajmniej przestała być tak dla niej sprzyjająca? Według Kościńskiego są trzy ważne powody.
- Po pierwsze Rosjanie myśleli, że ukraińskie społeczeństwo - jeśli nie całe, to chociaż na wschodzie kraju - entuzjastyczne przyjmie ich działania. Okazało się, że tak nie jest, a zwolennicy bliskiej współpracy z Moskwą czy nawet przyłączenia do Rosji są w mniejszości - wymienia ekspert PISM.
Kolejnym powodem, jak wyjaśnia Kościński, jest niedocenienie ukraińskiego oporu. - Na Krymie ukraińscy żołnierze rzeczywiście nie walczyli. Były pojedyncze przypadki stawiania oporu, może nie zbrojnego, ale jednak, natomiast jako całość ukraińskie wojsko na Krymie poddało się Rosji natychmiast. Na wschodzie kraju tak się nie stało, Ukraińcy walczyli i są gotowi do dalszej walki - ocenia ekspert. Choć przyznaje on, że Moskwa ma wystarczające siły zbrojne, by zająć kolejne tereny na Ukrainie i nawet stworzyć korytarz lądowy na Krym, gdyby chciała. Ale problemem stałoby się wówczas dłuższe utrzymanie tych ziem pod kontrolą.
Ostatnim powodem tego, że Rosja zrobiła krok w tył na Ukrainie, są sankcje i niskie ceny ropy - odpowiedź Zachodu na Ukrainę, na którą efekt trzeba było poczekać. Zaczęły one coraz bardziej dotykać Rosję i zwiększać koszty walki.
Co dalej z Donbasem?
Jaką więc przyszłość czeka samozwańcze Doniecką i Ługańską Republikę Ludową? Piotr Kościński nie ma dużych nadziei, że wrócą one w najbliższej przyszłości pod kontrolę władz w Kijowie. Choć przyznaje, że mogłoby to być nawet na rękę Kremlowi. Opowiadający się bowiem po stronie Rosji i zmęczeni wojną mieszkańcy Donbasu mieliby wpływ na politykę Ukrainy, choćby w czasie wyborów. - Proste wyliczenia wskazują np. że gdyby Krym nie należał do Ukrainy w czasie poprzednich wyborów prezydenckich, to nie Wiktor Janukowycz stałby się przywódcą a Julia Tymoszenko - mówi Kościński.
Jednak Moskwa musi się teraz liczyć także z tymi, których poprała czy nawet wykreowała - samozwańczymi przywódcami samozwańczych republik. - Gdyby doszło do demokratycznych wyborów i powstania jakichś nowych sił politycznych w Donbasie, to ci ludzie znikąd, którzy teraz zarządzają tym obszarem, po prostu by zniknęli. Dla nich utrzymanie obecnego statusu jest korzystne - ocenia ekspert PISM.
Z tego powodu mieszkańcy Doniecka i Ługańska raczej nie mają co liczyć na to, że pójdą 25 października do wyborów, jak reszta Ukraińców. I nie zmieni tego nawet to, że separatyści wycofali się z planu konkurencyjnego głosowania.
Według Kościńskiego samozwańcze republiki doniecką i ługańską najprawdopodobniej czeka przyszłość Naddniestrza, separatystycznego regionu w Mołdawii, który nie uznaje władzy w Kiszyniowie i którego największym i de facto jedynym przyjacielem na arenie międzynarodowej jest Rosja.
- Jest bardzo realistyczne, że będziemy mieli do czynienia z takim zamrożonym konfliktem, sytuacją jak w Naddniestrzu, kiedy jest spokój, ale nie ma szans na rozmowy polityczne prowadzące do całkowitego uregulowania konfliktu. Gdy tylko bowiem wydaje się, że do takich rozmów może dojść, pojawiają się jakieś incydenty zbrojne i wracamy do tematu zawieszenie broni. Na Ukrainie może być tak samo: spokój, ale jeśli z jakichś względów będzie to dla Moskwy koniecznie, powróci niepokój - ocenia Kościński.