Ciężki kryzys w Samoobronie
Od Andrzeja Leppera odchodzą koalicjanci, działacze rezygnują z kandydowania w wyborach, partia nie zarejestrowała nawet list we wszystkich okręgach. - Za cztery lata będziemy jedyną partią socjalnej lewicy w Polsce - zapowiadał jeszcze niedawno Lepper. Na razie musi ratować rozpadającą się partię - czytamy w "Gazecie Wyborczej".
19.08.2005 | aktual.: 19.08.2005 07:40
Od ponad pół roku Lepper z zacięciem jeździł po kraju, przekonywał działaczy do swojej taktyki wyborczej, kontaktował się z politykami z lewej i prawej strony, szukał organizacji, które poparłyby Samoobronę. Wiedział, że aby w wyborach osiągnąć sukces, musi zmienić wizerunek partii. Samoobrona miała nie być już partią protestu, a nowoczesną lewicową partią z konkretnym programem.
Problemem byli lokalni działacze. Nigdy nie mieli w Samoobronie wiele do powiedzenia - rządził Lepper. Nie narzekali, kiedy zapowiadał, że kto chce startować w wyborach, musi podpisać z partią umowę i zostawić Lepperowi weksel. I że w każdym okręgu mają zebrać po 100 tys. zł na kampanię.
Powodem otwartego buntu stały się listy wyborcze, które można było rejestrować do wtorku. 50 działaczy ze Śląska zablokowało wtedy katowickie biuro partii. Bo zaakceptowane przez Leppera listy, które z Warszawy przywieziono do rejestracji w Okręgowej Komisji Wyborczej, okazały się inne, niż uzgodnili. Na pierwszych miejscach znaleźli się ludzie, którzy z Samoobroną nie mieli wcześniej nic wspólnego - jak b. posłanka SLD Aldona Michalak (w Gliwicach) czy - w Katowicach - Rajmund Moric, doradca śląskiego Związku Zawodowego Górników w Polsce.
Przed otwartym buntem Samoobronę ratują już chyba tylko umowy z partią i weksle na 500 tys. Jeśli odejdą, będą musieli zapłacić. Kandydaci nie mogli wziąć umów do domu, żeby nie wypłynęły na zewnątrz. - Ale przypominaliśmy każdemu, że ma obowiązek przeczytać dokładnie umowę przed podpisaniem- przekonuje Kowalczyk.