Chytrzy aptekarze świata
Koncerny farmaceutyczne wydają miliardy dolarów na badania nad nowymi lekami. Bez skrupułów drenują kieszenie podatników i odmawiają leków najbiedniejszym. To ryzykowny biznes - bezwzględny i pełen hipokryzji.
03.11.2005 | aktual.: 09.11.2005 17:16
W tym biznesie nawet sukces może być ryzykowny. Właśnie przekonuje się o tym szwajcarski koncern Roche, który wynalazł i opatentował oseltamiwir - znany lepiej pod handlową nazwą Tamiflu. Według wstępnych badań to najskuteczniejszy lek przeciw ptasiej grypie, nowemu i być może bardzo niebezpiecznemu dla ludzi szczepowi wirusa. W teorii Roche - jako właściciel patentu, a więc jedyny legalny producent Tamiflu - powinien zbić na nim fortunę. Przypadki ptasiej grypy notowano już na całym świecie, od Indonezji po Rumunię, i według pesymistycznych szacunków niektórych epidemiologów mikrob może zabić nawet sto kilkadziesiąt milionów osób (tyle zmarło na inną odmianę ptasiej grypy, sławną hiszpankę w 1918 roku). Roche ma jednak wszelkie szanse, aby na Tamiflu... stracić. A w najlepszym wypadku zarobić niewiele.
Nad losami preparatu debatowali 24 października w Ottawie ministrowie zdrowia z 30 krajów świata. Problem był moralny, polityczny i biznesowy. Moce produkcyjne Roche'a są ograniczone. Fabryki należące do innych firm - w tym chińskich i hinduskich - mogłyby wyprodukować więcej oseltamiwiru, ale zrobiłyby to nielegalnie, bo to Roche jest właścicielem patentu i ma na lek wyłączność. Ministrowie zdrowia z krajów najbiedniejszych próbowali wynegocjować czasowe uchylenie patentów. Zapewniające ochronę własności intelektualnej traktaty zawarte w ramach Światowej Organizacji Handlu pozostawiają im furtkę: kiedy wybuchnie epidemia, rząd może udzielić "przymusowej licencji" na produkcję opatentowanego leku. Problem w tym, że procedura jest długa, skomplikowana i jak dotąd rzadko stosowana w praktyce, bo bogate kraje (w których koncerny farmaceutyczne płacą podatki i zatrudniają dziesiątki tysięcy osób) starały się ją blokować. Roche oświadczył, że nie zamierza zrezygnować z praw do Tamiflu, i ostrzegł, że nielegalne
kopie leku mogą być niskiej jakości i szkodzić zdrowiu.
- Niektóre kraje sugerują, że mogłyby wyprodukować dowolną ilość Tamiflu i że powinniśmy im pomóc z transferem technologii. Naprawdę chodzi im o poluzowanie praw patentowych - zauważył kwaśno kanadyjski minister zdrowia Ujjal Dosanjh. - Spróbujcie sobie wyobrazić etyczne, polityczne i militarne skutki życia w świecie, w którym tylko bogate kraje mają dostęp do ratujących życie leków i szczepionek, a reszta jest skazana - apelował meksykański minister zdrowia Julio Frenk. - To niedopuszczalne.
Frenk postulował, aby przynajmniej 10 procent światowych zasobów Tamiflu przeznaczyć dla najbiedniejszych. Nikt jednak się do tego nie zobowiązał. Spotkanie zakończyło się fiaskiem.
Patent na zdrowie
Najbogatsze kraje strzegą zazdrośnie praw patentowych, ale potrafią je bez skrupułów naginać, kiedy same są w potrzebie. Gdy w Stanach Zjednoczonych w październiku 2001 roku obawiano się (na wyrost) wywołania przez terrorystów epidemii wąglika, Amerykanie błyskawicznie skłonili niemiecki koncern Bayer - producenta antybiotyku Cipro (ciprofloksacyny) - do poluzowania praw patentowych. Według niepotwierdzonych przecieków złożyli Niemcom propozycję nie do odrzucenia: albo się zgodzicie na to, że nasze firmy wyprodukują zapasy ciprofloksacyny, albo i tak to zrobimy, oficjalnie zawieszając wasz patent. Szefowie Bayera błyskawicznie zrozumieli, co jest dla nich lepsze: system patentowy oficjalnie pozostał nienaruszony.
Dlaczego patenty są takie ważne? Bo gwarantują producentowi leku, że przez wieloletni okres ochronny - sięgający 25 lat - będzie miał monopol na produkcję i sprzedaż leku, a więc zabezpieczają go przed konkurencją. W teorii taki system chroni interesy wynalazców, a więc stymuluje badania naukowe. Wprawdzie przez długie lata nowy preparat jest drogi - a więc trudno dostępny - ale dzięki temu producent odbija sobie sięgające miliardów dolarów nakłady na badania naukowe i testy kliniczne, bez których nikt nie dopuści leku do użytku. Gdyby patentów nie było - twierdzą ich zwolennicy - prywatnym firmom nie opłacałoby się prowadzić badań naukowych i wprowadzać na rynek nowych lekarstw, a w ten sposób wszyscy ponieślibyśmy stratę.
Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana od teorii. Koncerny farmaceutyczne zarabiają krocie. Średnia stopa zysku firm farmaceutycznych notowanych na liście 500 amerykańskich przedsiębiorstw w latach 90. wynosiła 25 procent i była prawie dwa razy wyższa niż dla innych branż przemysłu. Na świecie wydaje się na leki 500 miliardów dolarów rocznie, w tym ponad 200 miliardów w Stanach Zjednoczonych. Od 1997 roku przychody koncernów się podwoiły, a w 2008 roku mają sięgnąć 700 miliardów dolarów.
Te astronomiczne wpływy dają korporacjom potężną polityczną siłę. W ostatnich amerykańskich kampaniach wyborczych firmy farmaceutyczne były największymi sponsorami kandydatów (trzy czwarte pieniędzy przeznaczyły na konserwatywnych Republikanów). Chociaż koncerny działają na całym świecie, ich siedziby mieszczą się przede wszystkim w Europie i w Stanach Zjednoczonych. Nic dziwnego, że w negocjacjach prowadzonych w ramach Światowej Organizacji Handlu Amerykanie i Europejczycy bronią nienaruszalności praw patentowych jak własnego życia.
Cóż jednak może być złego w zarabianiu dużych pieniędzy? To, w jaki sposób się je zarabia. "W ciągu ostatnich 20 lat przemysł farmaceutyczny odszedł bardzo daleko od swojego oryginalnego celu, czyli odkrywania i produkowania użytecznych leków" - pisze profesor Marcia Angell z Harvard Medical School, autorka książki "Prawda o koncernach farmaceutycznych. Jak nas zwodzą i co możemy z tym zrobić". Angell uważa, że koncerny są dziś przede wszystkim marketingową machiną sprzedającą leki przynoszące wątpliwe korzyści, które używają swojego bogactwa do pozyskania wszystkich stojących na jej drodze - od Kongresu Stanów Zjednoczonych po naukowców i lekarzy. Angell pisze: "Gdyby leki były zwykłym towarem, byłoby to bez znaczenia. Ale lekarstwa są czymś wyjątkowym, bo od nich zależy ludzkie zdrowie i życie".
Kogo opłaca się leczyć
Pierwszy mechanizm, który krytykuje Angell i liczne organizacje pozarządowe - takie jak brytyjski Oxfam - jest prosty i wynika bezpośrednio z zasad działania wolnego rynku. Każda firma, więc i farmaceutyczna, chce mieć jak największe zyski. Wielu najbardziej potrzebujących pacjentów w krajach Trzeciego Świata nie ma czym zapłacić za ratujące życie lekarstwa. Skoro nie są atrakcyjnymi klientami, żaden biznesmen nie będzie inwestował w badania nad chorobami, które ich trapią. W rezultacie choroby zabijające setki tysięcy czy miliony osób rocznie leczy się metodami sprzed króla Ćwieczka albo nie leczy się wcale, bo nie ma czym.
Tak jest na przykład z malarią, na którą co roku umierają ponad dwa miliony osób, w większości małe dzieci w Afryce, na południe od Sahary. Do dziś główne leki na malarię to wynaleziona w latach 30. chlorokina oraz skuteczniejsza meflokina, opracowana przez Amerykanów w latach 60. na potrzeby żołnierzy walczących w Wietnamie. Wystarczyło sto milionów dolarów charytatywnej dotacji od Billa Gatesa, założyciela Microsoftu, żeby znacznie posunąć do przodu badania nad malarią. Ani żaden rząd, ani żadna firma nie zainwestowały w nie wcześniej takich pieniędzy.
Malaria to choroba znana - ale co roku miliony ludzi w tropikach zapadają na filariozy, leiszmaniozy czy chorobę Chagasa, o których na Zachodzie poza specjalistami mało kto słyszał. Wywołują je pasożyty przenoszone przez moskity, kryjące się w ścianach domów z blachy falistej pluskwiaki albo larwy owadów żyjące w brudnej wodzie (w niektórych krajach Afryki tylko 20-30 procent ludności ma dostęp do czystej wody pitnej). Filarioza prowadzi często do słoniowacizny, potwornego zniekształcenia kończyn lub męskich genitaliów, a po latach - do śmierci w męczarniach. Tylko na leiszmaniozę - nazywaną czarną gorączką albo gorączką dum-dum - co roku zapada ponad 500 tysięcy osób w Indiach, Bangladeszu, Brazylii i Sudanie. Umiera z nich 60 tysięcy. Wywołuje ją przenoszony przez moskity pierwotniak Leishmania donovani. U chorego powiększa się wątroba i śledziona, a skóra nabiera charakterystycznego czarnego zabarwienia.
Koncerny farmaceutyczne nie wprowadzą jednak na rynek leku na tę chorobę, bo 90 procent ewentualnych pacjentów zarabia mniej niż dwa dolary dziennie. I tak nie mieliby więc za co ich kupić, a rządów krajów, w których żyją, nie stać na płacenie za kurację. Od połowy lat 90. sytuacja zaczęła się poprawiać - między innymi dzięki wysiłkom organizacji pozarządowych. Jedną z najbardziej znanych jest OneWorld Health, firma farmaceutyczna non profit założona przez doktor Victorię Hale, wybitną uczoną i wieloletnią pracownicę koncernów farmaceutycznych. Pomysł doktor Hale jest prosty - chce prosić koncerny farmaceutyczne, by udostępniły jej te patenty na odkryte przez siebie leki, których nie wykorzystują, bo im się to nie opłaca. Od 1970 roku wynaleziono i opatentowano blisko 1,4 tysiąca substancji aktywnych (czyli tego, co naprawdę działa w leku, a co można "opakowywać" na różne sposoby). Na choroby tropikalne działało z nich tylko kilkanaście, w dodatku najczęściej nie wprowadzono ich na rynek.
- Długo pracowałam w przemyśle farmaceutycznym i wiedziałam, że koncerny wprowadzają na rynek tylko co 20. lek, który odkryją. Pozostałe odkładają do archiwum. Trzeba do nich sięgnąć - przekonuje doktor Hale.
OneWorld Health chce wprowadzić do sprzedaży w Indiach antybiotyk paromomycynę - wynaleziony w 1959 roku i używany między innymi w leczeniu tasiemca (w Polsce stosują go czasami weterynarze). W latach 80. Lekarze bez Granic używali go przeciw leiszmaniozie w Sudanie. W wielu krajach nie jest jednak dopuszczony do użytku przeciw tej chorobie, bo nikt nie przeprowadził odpowiednich badań (w Sudanie nikt się nie przejmował procedurami). Doktor Hale zyskała wsparcie kilku wielkich firm farmaceutycznych - między innymi GlaxoSmithKline i Sanofi-Aventisu - i liczy na to, że w tym roku będzie już można w Indiach leczyć tym lekarstwem chorych na leiszmaniozę.
Patenty dla bogatych
Według Oxfamu i innych organizacji pozarządowych pracujących w najbiedniejszych krajach świata najbardziej jaskrawym przykładem obojętności koncernów wobec śmierci jest to, jak postępują z lekami na AIDS. W krajach Zachodu - w tym także w Polsce - AIDS to choroba przewlekła, a nie bezlitosny zabójca. W ciągu ostatnich kilku lat na rynek trafiło kilkadziesiąt leków powstrzymujących rozwój choroby. Jeżeli chory bierze je regularnie i pod nadzorem lekarza, może przez dziesięciolecia cieszyć się dobrym zdrowiem.
Taka kuracja kosztuje jednak fortunę. Za dzienną dawkę Fuzeonu, jednego z najnowszych i najskuteczniejszych leków, trzeba zapłacić 52 euro (co daje 19 tysięcy euro za rok leczenia). Nie wszyscy chorzy go potrzebują, ale i tak w Polsce - która płaci za drogie, opatentowane leki - średnia cena rocznej kuracji tańszymi preparatami może przekraczać 30 tysięcy złotych na osobę. Polska, jak wszystkie kraje rozwinięte, zapewnia darmowe lekarstwa wszystkim, którzy zakwalifikują się do leczenia. My mamy jednak tylko niewiele ponad 10 tysięcy oficjalnie zarejestrowanych ludzi żyjących z HIV. W wielu bardzo biednych krajach Afryki to społeczna klęska: w Botswanie czy Swazilandzie są miejscowości, w których ponad połowa mieszkańców nosi we krwi wirusa. Na całą Afrykę przypada mniej niż jeden procent obrotów światowego przemysłu farmaceutycznego. Ci ludzie nie kupią żadnych leków powstrzymujących HIV, bo zwyczajnie nie mają za co. Aż do 2001 roku producenci leków nawet nie chcieli rozmawiać o niższych cenach dla Afryki -
bo obawiali się reeksportu tanich leków do Europy i Stanów Zjednoczonych, a także tego, że pacjenci w bogatych krajach (i ich ubezpieczyciele) zażądają niższych cen. Dopiero pod potężną presją opinii publicznej - i pod groźbą złamania patentów - wielkie koncerny farmaceutyczne zgodziły się sprzedawać leki w Afryce taniej. Niektóre udostępniają je dziś za darmo - w specjalnych opakowaniach, żeby trudniej je było po kryjomu wywieźć do Europy.
Może ten system jest okrutny dla biednych, ale interesy wynalazców trzeba chronić - rozkładają ręce obrońcy systemu patentowego. Kłopot w tym, że - jak uważa między innymi profesor Angell - wielkie koncerny farmaceutyczne wydają pieniądze przede wszystkim na marketing i administrację, a tylko małą część wielkich zysków przeznaczają na badania naukowe. Bez skrupułów korzystają z dorobku uczonych pracujących na uniwersytetach i w państwowych instytutach badawczych - takich jak sieć amerykańskich NIH (National Institutes of Health). W lipcu dyrektor NIH doktor Elias A. Zerhouni ogłosił, że ponad 100 zatrudnionych w nich uczonych przyjmowało drogie prezenty i nagrody pieniężne od firm farmaceutycznych, ponad 44 nawiązało z nimi współpracę, naruszając przyjęte zasady etyczne (na przykład pracowało dla koncernów za państwowe pieniądze i korzystając z państwowego sprzętu), a 9 prawdopodobnie stanie przed sądem, bo sprzedawało wyniki badań.
Dokładna skala i rezultaty takiej współpracy nie są jednak znane, bo wielkie firmy pilnie strzegą swoich ksiąg rachunkowych. Nie wiadomo, ile przeznaczają na badania nad poszczególnymi preparatami i ile wydają na wprowadzenie ich na rynek. Pozwala to krytykom oskarżać producentów leków o pasożytowanie na finansowanych przez podatników badaniach, których rezultaty potem patentują. Tym samym każą podatnikom - jak twierdzą krytycy - płacić po raz drugi za leki w aptekach.
Czas kryzysu?
Dobra passa wielkich koncernów farmaceutycznych trwała przez całe lata 80. i 90. Wiele wskazuje na to, że dziś zbliża się jednak do końca. Przemysł zaczęto opierać w coraz większym stopniu na wielkich hitach - pojedynczych preparatach, na których zarabia się miliardy. Kiedy wygasa ich ochrona patentowa, dochody producentów gwałtownie spadają.
W 2001 roku wygasł patent koncernu Eli Lilly na Prozac, słynny lek przeciw depresji. W tym samym roku AstraZeneca straciła w Stanach Zjednoczonych patent na Omeprazol, lek stosowany między innymi na wrzody żołądka i dwunastnicy, na którym zarabiała nawet sześć miliardów dolarów rocznie. Opracowany przez Schering-Plough lek na alegrię Claritin dostarczał firmie jedną trzecią przychodów - dopóki patent nie wygasł w 2002 roku.
Co więcej, przemysł farmaceutyczny zaliczył też kilka spektakularnych wpadek. Skandal z wycofaniem ze sprzedaży leku przeciwbólowego Vioxx - który mógł wywołać atak serca i kosztować życie nawet kilkadziesiąt tysięcy osób - nadszarpnął reputację potężnego koncernu Merck. Istnieją podejrzenia, że wiedział on od długiego czasu o niebezpieczeństwach związanych z zażywaniem Vioxksu i zatajał to przed opinią publiczną. Wartość rynkowa koncernu spadła niemal z dnia na dzień o 35 miliardów dolarów. Nad firmą ciąży dochodzenie prowadzone przez policję i procesy o odszkodowania, które mogą sięgnąć 10 miliardów dolarów (Vioxx dostarczał producentowi nawet 2,5 miliarda dolarów rocznie).
Mimo tych kłopotów aptekarze świata mogą na razie spać spokojnie. Ponieważ społeczeństwa bogatego Zachodu szybko się starzeją, będą potrzebowały coraz więcej lekarstw. W najbogatszych krajach, takich jak Stany Zjednoczone, przez całe lata 90. sumy wydawane na leki wzrastały znacznie szybciej niż przeciętne dochody. To dobra wiadomość dla koncernów - chociaż niekoniecznie dla ich klientów.