Chciał odwiedzić Sydney, trafił do Sidney
Pewien młody Niemiec z Brandenburgii
zapragnął odwiedzić Australię, gdzie czekała na niego ukochana.
Bilet lotniczy zamówił sobie przez Internet i wszystko byłoby
dobrze, gdyby wiedział, jaka jest pisownia największego
australijskiego miasta.
29.12.2006 14:50
Jak doniosła w piątek gazeta "Bild", 21-letni Tobias zamiast "Sydney" wpisał "Sidney", nie przypuszczając, że ta drobna różnica między "y" a "i" będzie dla niego miała wymiar dwóch różnych kontynentów, 13 tys. kilometrów i 30 stopni temperatury powietrza.
Na złożonym przez Internet zamówieniu na lotniczy bilet było wprawdzie napisane wyraźnie "kraj docelowy: USA", ale Tobias szybko sobie wytłumaczył, że najwyraźniej do Australii można dolecieć tylko przez Stany Zjednoczone.
Młody, zakochany człowiek wyruszył w swą wielką podróż. Z Treuenbrietzen w Brandenburgii do Berlina. Z Berlina do Frankfurtu nad Menem. Stamtąd do Portland w amerykańskim stanie Oregon. Tam zdziwił się nieco, kiedy w dalszą drogę, zamiast wielkim odrzutowcem, wysłano go małym śmigłowym samolocikiem.
Mała maszyna przeleciała nad zaśnieżonymi górami Montany. W kabinie było zimno, a Tobias, spodziewający się upalnego australijskiego lata, nie zabrał ze sobą ciepłej odzieży. Każda podróż kiedyś się kończy. Ta skończyła się w niewielkiej górniczej miejscowości Sidney w Montanie.
Tymczasem w australijskim Sydney na Tobiasa na próżno czekała jego Laura. Kiedy w końcu chłopak zadzwonił z informacją, że utknął na drugim końcu świata, dziewczyna ze złości zniszczyła bożonarodzeniową dekorację.
Ostatecznie Tomas spotkał się jednak ze swoją Laurą, i to w Sydney. Jego rodzice zapożyczyli się trochę u sąsiadów i podesłali pieniądze na nowy bilet. Potem wystarczyło już tylko polecieć z Montany do Denver, stamtąd do Los Angeles i do Australii.
W styczniu Tobias wraca do Niemiec. Bilet zamierza ponownie kupić przez Internet...