Bushmeni kontra buszmeni

Daltoniści socjologiczni interpretują zwycięstwo prezydenta George'a Busha wyłącznie jako wyraz obaw Amerykanów związanych z terroryzmem. Owszem, dla neokonserwatystów walka z tym, co nazywają islamofaszyzmem, jest kolejną krucjatą, konfrontacją dobra ze złem - tak jak walka z imperium zła za czasów Ronalda Reagana. Dlatego postrzegają ją w kategoriach absolutnych - czytamy w najnowszym "Wprost".

08.11.2004 | aktual.: 08.11.2004 08:50

A to jest źródłem komfortu dla większości wyborców. Daje im obietnicę bezpieczeństwa i uwalnia od moralnych niepokojów. Wyborcy amerykańscy postawili jednak nie tylko na kandydata, który nadawał się na przywódcę czasu wojny lepiej niż demokrata John Kerry. Także na kandydata, który w większym stopniu uosabiał ich przekonania, wartości i styl życia. Była to wygrana osoby, a zarazem całej formacji. W toczących się równolegle wyborach uzupełniających do Kongresu republikanie zdobyli przewagę w Izbie Reprezentantów i Senacie.

Daltoniści socjologiczni interpretują zwycięstwo prezydenta George'a Busha wyłącznie jako wyraz obaw Amerykanów związanych z terroryzmem. Owszem, dla neokonserwatystów walka z tym, co nazywają islamofaszyzmem, jest kolejną krucjatą, konfrontacją dobra ze złem - tak jak walka z imperium zła za czasów Ronalda Reagana. Dlatego postrzegają ją w kategoriach absolutnych. A to jest źródłem komfortu dla większości wyborców. Daje im obietnicę bezpieczeństwa i uwalnia od moralnych niepokojów. Wyborcy amerykańscy postawili jednak nie tylko na kandydata, który nadawał się na przywódcę czasu wojny lepiej niż demokrata John Kerry.

Także na kandydata, który w większym stopniu uosabiał ich przekonania, wartości i styl życia. Była to wygrana osoby, a zarazem całej formacji. W toczących się równolegle wyborach uzupełniających do Kongresu republikanie zdobyli przewagę w Izbie Reprezentantów i Senacie.Wyraźne zwycięstwo Busha i Partii Republikańskiej oznacza przesunięcie Ameryki na prawo i kontynuowanie konserwatywnej rewolucji Reagana. W USA trafia ona na podatny kulturowo grunt - inaczej niż w Wielkiej Brytanii, gdzie przeminęła wraz z Margaret Thatcher.

- Wygrana Busha i republikanów to przede wszystkim dowód na to, że konserwatyści opanowali centrum sceny politycznej, a Ameryka przesuwa się na prawo - mówi "Wprost" Paul J. Pelletier, członek administracji Busha seniora, obecnie prezes firmy Direct Campaign Solutions, która zajmuje się konsultingiem politycznym dla Partii Republikańskiej. - Republikanie zawłaszczyli idee, które są szczególnie drogie Amerykanom: koncepcje indywidualnej wolności - od niskich podatków po prawo do noszenia broni - wtóruje Gary Nordlinger, prezes firmy doradztwa politycznego związanej z demokratami. - W porównaniu ze złotym wiekiem demokratów, latami 50. i 60., Ameryka przełomu wieków jest zdecydowanie konserwatywna - przyznaje.

Prawicowy naród

"Narody mają swój charakter" - powiedział Benjamin Disraeli, konserwatywny premier Wielkiej Brytanii, a ignorowanie tego charakteru przez polityków jest na dłuższą metę zgubne dla ich partii. Tymczasem demokraci zignorowali to, co cechuje przeciętnego amerykańskiego wyborcę. John Kerry i jego partia go nie docenili. Amerykański Joe jest białym mężczyzną, mieszka na prowincji, chodzi do kościoła, nie jest przesadnie wykształcony i bywa nieufny wobec zniewieściałych intelektualistów z wielkich miast oraz uniwersyteckich liberałów.

Joe jest być może konstruktem socjologów, ale - jak piszą w książce "The Right Nation" (Prawicowy naród) John Micklethwait i Adrian Wooldridge, Brytyjczycy, dziennikarze tygodnika "The Economist" - odzwierciedla dominujący w USA styl myślenia: niskie podatki - zdecydowanie tak, małżeństwa gejów - bez żartów, prawo noszenia broni - oczywiście, kara śmierci - tak. "Republikanie to obecnie raczej szeroki ruch społeczny niż tylko partia" - twierdzą Micklethwait i Wooldridge. Według nich, Joe w czasach Roosevelta i New Deal był demokratą, a swoją partię postrzegał jako partię "ludu pracującego". Teraz jednak uważa ją za partię klas wyższych i liberalnej elity oderwanej w tym samym stopniu od ludu Ameryki co od podstawowych wartości, w które lud wierzy i na które głosował, stojąc często w długich kolejkach do urn wyborczych.

Zignorowanie charakteru narodu nie jest jedynym problemem demokratów. Prądy społeczne i ekonomiczne, a nawet demografia działają na ich niekorzyść. Latynosi, którzy stanowią ponad 13 proc. populacji USA, jak większość mniejszości etnicznych byli przez lata elektoratem demokratów. O ile jednak ich poglądy gospodarcze były bliższe koncepcji tzw. państwa dobrobytu, o tyle społecznie stanowią oni grupę najbardziej konserwatywną. Administracja Busha wykorzystała to, mianując wielu Latynosów na prominentne stanowiska polityczne i sterując reformą praw imigracyjnych w kierunku bardziej dla nich korzystnym. Jest to również społeczność katolicka i prorodzinna. Coraz częściej zatem opowiada się za republikanami.

Kolejny trend, który sprzyja prawicy, to rosnące znaczenie polityczne ugrupowań religijnych. Zawsze były one liczne, teraz jednak nauczyły się głośno artykułować swoje preferencje i walczyć o udział we władzy. W USA jest teraz 200 chrześcijańskich kanałów telewizyjnych i ponad 1500 stacji radiowych. Otwarta religijność prezydenta Busha i zabiegi jego głównego doradcy Karla Rove'a zmobilizowały tę grupę do większej aktywności politycznej i masowego udziału w wyborach.

Cywilizacja biznesu

W kraju, w którym 95% ludności to osoby wierzące, partia torpedująca "ofensywę homoseksualistów", przeciwna aborcji i wspierająca finansowo akcje charytatywne organizacji kościelnych, ma wszelkie szanse powodzenia. Inny fenomen demograficzny, który umacnia pozycję konserwatystów, to przemieszczanie się populacji na południe, do tradycyjnie prorepublikańskich stanów tzw. słonecznego pasa. Floryda i Teksas, w których nie ma podatków stanowych, i roponośna Luizjana przyciągają nowych obywateli. Jak podaje Census Bureau, populacja przenosi się na południe w tempie około metra na godzinę. Nowo osiedleni południowcy przyjmują republikańskie poglądy częściowo przez osmozę, a częściowo dlatego, że są grupą dynamiczną, związaną z biznesem, korzystającą z lokalnych swobód podatkowych, a zatem naturalnie skłaniającą się ku prawicy.

Ameryka bardziej niż jakikolwiek inny kraj jest cywilizacją i kulturą biznesu. Tu powstaje proporcjonalnie więcej przedsiębiorstw niż gdziekolwiek na świecie, a społeczny status biznesmenów zawsze był wysoki. W odróżnieniu od Anglii czy Francji wzbogaceni przedsiębiorcy nie musieli kupować tytułów ani udawać wiejskiej szlachty, by uzyskać aprobatę elit. Amerykanie wierzą, że wystarczy, by rząd im nie przeszkadzał, a dzięki ciężkiej pracy i przedsiębiorczości osiągną sukces. Wierzą w siebie i protestancką etykę pracy. Co trzeci Amerykanin myśli, że pewnego dnia będzie bogaty, jeśli tylko rząd federalny i podatki nie zaczną zjadać jego dochodów. Od czasów Reagana, który mawiał: "Rząd nie jest od rozwiązywania waszych problemów, to rząd jest waszym problemem", rosnąca nieufność do demokratów kojarzonych z rozbudowanym programem opieki społecznej, opłacanym z pieniędzy podatników, stała się ustabilizowanym trendem. Cięcia podatkowe, których dokonał Bush, utwierdziły tylko preferencje biznesu.

Protestancka tradycja stworzyła typowo amerykańską skłonność do oceny materialnych sukcesów przez pryzmat indywidualnych cnót, a nie prądów socjoekonomicznych. "Nikt w tym kraju nie cierpi z powodu biedy, o ile nie jest to jego własna wina... i o ile nie jest to jego własny grzech" - powiedział Henry Ward Beecher, XIX-wieczny pastor. Mentalność Amerykanów na początku XXI wieku jest podobna. Plany Busha, by sprywatyzować federalny program emerytalny, są generalnie aprobowane przez Amerykanów. Sondaż przeprowadzony w 2002 r. przez Cato Institute i Zogby International Poll wskazał, że ponad 68% Amerykanów popiera tę inicjatywę. Spektakularny upadek Enronu właśnie w tym roku pozbawił pracowników firmy programów emerytalnych i życiowych oszczędności. Wniosek, jaki wyciągnęli Amerykanie, jest taki: federalny program emerytalny, uzupełniany przez oferowane przez korporacje plany inwestowania w ich akcje, nie daje gwarancji bezpieczeństwa.

Indywidualne programy emerytalno-inwestycyjne, proponowane przez Busha, nie uzależniają przyszłości obywateli od wypłacalności ich pracodawców. Punkt dla republikanów, których część uznaje, że polityka Busha jest za mało konserwatywna. - Sądzę, że niektóre ze społecznych obietnic Busha, zwłaszcza w zestawieniu z deficytem budżetowym, należy uznać za manewr przedwyborczy - mówi Paul Pelletier. - Republikański Kongres i Senat nie zaakceptują takich wydatków, bo kredo republikanów brzmi: każdy musi umieć rozwiązywać swoje problemy, a rząd ma obniżać podatki i redukować kosztowne programy społeczne.

Marta Fita-Czuchnowska
Współpraca: Agaton Koziński

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)