Budujemy papierową armię
Za rok premier Donald Tusk ogłosi sukces, jakim będzie realizacja złożonej na początku rządów obietnicy o wprowadzeniu w Polsce do 2010 roku armii zawodowej. Niestety, dużo wskazuje na to, że ta armia będzie wyglądać ładnie tylko na papierze.
04.12.2008 | aktual.: 04.12.2008 11:18
Operacja pod kryptonimem „armia zawodowa” rozpoczęła się w 2005 roku. W exposé premiera Kazimierza Marcinkiewicza pojawił się punkt, zgodnie z którym transformacja armii z poboru w armię z wyboru miała trwać do 2012 roku. Siedem lat, jakie dawał sobie ówczesny premier, nie powinno dziwić, bo na przykład Czesi, tworząc zawodowe wojsko sześciokrotnie mniejsze od tego, jakie ma istnieć w Polsce, potrzebowali na to pięciu lat. Donald Tusk postanowił jednak być ambitniejszy od swoich poprzedników i arbitralnie przyspieszył datę zakończenia całej operacji o dwa lata. Z pewnością nie uczynił tego ze względu na jakieś szczegółowe analizy przeprowadzone przez obecnego ministra obrony narodowej Bogdana Klicha.
Szybciej, ale taniej
Tymczasem przyspieszenie profesjonalizacji o dwa lata w połączeniu z obietnicą zachowania obecnej liczebności armii (etatowo jest to około 150 tysięcy żołnierzy) było swoistą mission impossible. W momencie składania tej deklaracji ponad 30% armii stanowili żołnierze z poboru. Zgodnie z przyjętymi założeniami w ciągu trzech lat w stosunku jeden do jednego zastąpić ich mieli żołnierze zawodowi, a także żołnierze Narodowych Sił Rezerwy będących czymś w rodzaju amerykańskiej Gwardii Narodowej. W praktyce oznaczało to, że blisko 30 tysięcy żołnierzy pobierających żołd w wysokości 200 złotych miało zrobić miejsce zawodowcom otrzymującym pensję dziewięciokrotnie wyższą. Roczny wzrost wydatków na wynagrodzenia żołnierzy związanych z tą operacją wynosi jakieś 1,5 miliarda złotych. Rząd nie wspomógł jednak MON, proponując na przykład parlamentowi przyjęcie narodowego programu profesjonalizacji, co pozwoliłoby znaleźć dodatkowe środki na opłacenie reformy. Przeciwnie – jeden z warunków, jakie otrzymał od premiera
minister Klich przed objęciem stanowiska, mówił, że jego zadaniem jest przeprowadzenie procesu uzawodowienia w ramach środków, jakimi MON obecnie dysponuje.
Oznaczało to cięcia innych wydatków resortu, w tym przede wszystkim tych związanych z modernizacją sprzętu. Żołnierze zawodowi mieliby więc przyjść do armii, by doskonalić obsługę takich nowinek technicznych jak 30-letnie radzieckie BRDM-y – według żołnierzy największym walorem tych pojazdów jest to, że można je naprawić kilkoma uderzeniami młotka.
Mniej, czyli tyle samo
Jedynym rozsądnym rozwiązaniem było w tej sytuacji zmniejszenie liczebności wojska. To jednak stało w sprzeczności z zapewnieniami premiera, ministra, a przede wszystkim prezydenta obiecujących, że redukcji nie będzie. Nie minęło jednak dużo czasu, gdy MON po cichu zredukowało liczbę żołnierzy o 30 tysięcy. Po prostu któregoś dnia w materiałach umieszczonych na stronie internetowej resortu liczba żołnierzy przyszłej armii zmniejszyła się ze 150 tysięcy (120 tysięcy żołnierzy zawodowych + 30 tysięcy żołnierzy Narodowych Sił Rezerwy) do 120 tysięcy (90+30). Dla niezorientowanych nic się nie zmieniło, tymczasem de facto armia zawodowa po tej zmianie liczyć będzie 90 tysięcy żołnierzy, ponieważ żołnierze Narodowych Sił Rezerwy mają być powoływani pod broń w zasadzie tylko na ćwiczenia.
Piętą achillesową resortu jest system rekrutacji i pozyskiwania kandydatów do służby. Z pozoru wszystko wygląda ładnie – w tym roku MON wyasygnowało mniej więcej milion złotych na billboardy i reklamy telewizyjne zachęcające Polaków do włożenia munduru. Wprawdzie do estetyki billboardów, które na tle współczesnych reklam wyglądają tak, jakby dla ministerstwa czas zatrzymał się w 1989 roku, można się przyczepić, ale to i tak nic w porównaniu z problemem, jaki MON ma z wojskowymi komendami uzupełnień. W warunkach armii z poboru pełniły one funkcję administracyjną – ich zadaniem było rejestrowanie i wysyłanie w Polskę poborowych. Lata takich praktyk doprowadziły do wykształcenia się w WKU „etosu urzędniczego”, który nakazuje traktować każdego jak petenta zakłócającego błogi spokój urzędu. Teraz pracownicy WKU mają nagle stać się nowoczesnymi headhunterami. Efekty są takie, że kiedy w Trójmieście dziennikarz lokalnej stacji radiowej zgłosił się do WKU jako kandydat na żołnierza zawodowego i chciał się
dowiedzieć, w jakich jednostkach są obecnie wakaty, usłyszał od urzędniczki, że powinien popytać o to kolegów, którzy już służą w wojsku.
Sukces ze znakami zapytania
Czy to oznacza, że uzawodowienie polskiej armii jest zagrożone? Nie. 1 stycznia 2010 roku w polskiej armii nie będzie już poborowych. Niewątpliwie też na papierze liczebność wojska będzie taka, jaką założy sobie MON. Pytanie brzmi jednak, ilu żołnierzy będzie istnieć wyłącznie na papierze i ilu wartościowych kandydatów do służby uda się pozyskać? Do problemów opisanych wyżej dochodzi kwestia zakwaterowania zawodowych szeregowych. W większości garnizonów mogą zapomnieć o służbowym mieszkaniu czy choćby miejscu w internacie, bo tych brakuje nawet dla oficerów. Pozostaje więc życie w koszarach, w wieloosobowych salach ze wspólnymi łazienkami. W koszarach, gdzie trudno przyprowadzić rodzinę, znajomych, narzeczoną. Gdzie nie da się po pracy nawet wypić piwa, bo na terenie jednostki wszelki alkohol jest zakazany. Czy zawodowcy zgodzą się na „poborowe” warunki? Czy WKU znajdą aż tylu zdeterminowanych pasjonatów? Czy nie będzie trzeba znów po cichu obniżyć liczebności armii? Dobrze byłoby rozwiać te wątpliwości
przed 1 stycznia 2010 roku.
Autor jest byłym redaktorem naczelnym „Polski Zbrojnej”, ekspertem w dziedzinie wojskowości