Bo w Rosji jest seks
Współczesna dziewczyna pod względem zawartości mało różni się od popularnej książki, którą od czasu do czasu przegląda – o przemianach rosyjskich kobiet i rosyjskiej literatury rozmawiają pisarze Dmitrij Bykow i Wasilij Aksionow.
04.12.2006 | aktual.: 14.03.2007 08:34
Pisarz Wasilij Aksionow doskonale zna się na dwóch rzeczach: na ewolucji powieści i na nowych typach kobiet, zrodzonych przez epokę.
Dmitrij Bykow: Podobno tylko piloci stawiają na pierwszym miejscu swoje narzędzie pracy – samolot. Pisarze jednak najwyższe miejsce na podium oddają dziewczętom. Powieść zajmuje miejsce drugie.
Wasilij Aksionow: Powieść i dziewczyna ewoluują bardzo podobnie. Powieści i dziewczyny początku lat 60. były zachwycająco naiwne zwłaszcza wtedy, kiedy chciały uchodzić za intelektualistki. A za takie właśnie chciały uchodzić, choć ich intelekt ograniczał się często do horyzontu czeskiego czy polskiego pisma ilustrowanego. Potem i w dziewczynach, i w powieściach pojawiła się lekka domieszka wampa, coś z femme fatale. Ale generalnie nie zmieniło to ogólnego obrazu: intelekt był w latach 60. główną składową seksualności. Podniecenie powstawało w wyniku wymiany cytatów pomiędzy osobnikami płci przeciwnej.
Bardzo mi się spodobało pańskie sformułowanie na temat dziewczyn dekady lat 90.: „Panny pogrążone w tępawej zadumie”.
Muszę w tym miejscu sprecyzować, że owa „tępawa zaduma” odnosi się do dziewcząt z drugiej połowy tej dekady. Na początku, w roku 1991, pojawił się w Rosji zupełnie nowy typ. Te dziewczyny pasjonowały się wszystkim, jak leci, jednocześnie. Pisały wiersze, grały na gitarze, fotografowały, prowadziły firmy, malowały obrazy olejne. Spektrum zainteresowań było szerokie, choć wykonanie na ogół dyletanckie. W tych dziewczynach kipiała żądza życia, ich bohaterami byli byroniści – dumni indywidualiści.
Co się stało z tymi dziewczynami? Tego nie wiem. Znikły z horyzontu. Być może powyjeżdżały za granicę albo powychodziły za mąż i stały się cichymi strażniczkami domowego ogniska. Ale w połowie dekady pojawiły się nowe dziewczyny – owe pogrążone w tępawej zadumie, z pewnym roztargnieniem w oczach. Wiedziały, że nie muszą się nigdzie spieszyć. Niesłychana nadaktywność pierwszej połowy lat 90. płynnie przeszła u nich w stan wyczekiwania.
Bardzo ciekawe jest przyjrzenie się, jak ewoluo-wał język miłości. Miniona dekada była epoką prostych komunikatów wypowiadanych bez ogródek, bez owijania w bawełnę. Zasada „kawa na ławę” obowiązywała również w literaturze. Czasami taki komunikat brzmiał donośnie, ale na ogół płasko. Literatura radziecka, dialogi radzieckich kochanków to były produkty epoki przemilczania. A więc zawierały całą masę podtekstów, nic nie było mówione wprost, każde słowo miało setki odniesień i możliwych interpretacji, ukrytych sensów. Człowiek, który nie znał kontekstu, nie był w stanie nic z tego zrozumieć. Rozmowy z ukochanym w latach 60. były nasycone treścią do granic możliwości, przy czym słów było w nich niewiele. Każda fraza niosła w sobie ocean znaczeń. Tymczasem w latach 90. stopniowo dialog w ogóle stał się niepotrzebny. Literatura zresztą także. Jaki typ dziewczyny przyniosły nam pierwsze lata nowego tysiąclecia?
Typem dominującym dzisiaj są dziewczyny gigantyczne, wysokie, długonogie, które wszystkie siły i środki tracą na podtrzymanie swojego wyglądu. Dziewczyna jest tak skupiona na własnej seksualności, że nie zostaje jej czasu na seks jako taki. Ona też prawie się nie odzywa, ale z innego powodu – po prostu nie ma nic do powiedzenia. Jak niemal wszystko w Rosji stara się szybko stać towarem. To samo dzieje się z powieścią. Powieść też chce jak najszybciej stać się towarem. Z tym że w wyniku tych dążeń ulatnia się gdzieś sens i treść. To samo dotyczy wszystkich przedmiotów, które są zainteresowane wyłącznie własną atrakcyjnością komercyjną – nie pozostaje w nich nic z głębi, wieloznaczności. Przedmiot sprowadzony zostaje wyłącznie do funkcji. Współczesna dziewczyna pod względem zawartości mało różni się od książki, którą od czasu do czasu przegląda w wolnej chwili. Mówię oczywiście nie o wszystkich i może nawet nie o większości, ale o typie, który będzie pewnym wyrazem tej dekady, który pozostanie w świadomości i
będzie się z obecnymi czasami kojarzył.
Ale pan przecież potrafi docenić dobry firmowy towar. To zawsze było dla pana ważnym kryterium.
Generalnie bardzo lubię dandysów. Ale istotą modnego noszenia się wcale nie jest troska o szykowność czy osiągnięcie standardu lansowanego przez kolorowe pisemka. Istotą jest dążenie do maksymalnego wyrażenia siebie w sposobie ubierania się. I nie chodzi o nadążenie za modą, wręcz przeciwnie – często dandysi idą pod prąd modzie. Dandys to brat byronisty, jego wieczny towarzysz. Swego czasu zaproponowano mi napisanie powieści, która miała ukazać się w serii wydawniczej „Płomienni rewolucjoniści”. Mogłem sam wybrać bohatera. Chciałem napisać o Prometeuszu, ale ten bohater niestety nie pasował do koncepcji serii. Wybrałem Krasina (Leonid Krasin – komisarz ludowy handlu zagranicznego, członek ścisłego kierownictwa państwa radzieckiego – przyp. FORUM), o którym napisałem „Lubow k elektriczestwu” (Miłość do elektryczności). W postaci Krasina zainteresowało mnie to, że w ponurych latach budowy zrębów Związku Radzieckiego pozwalał sobie na pewną ekstrawagancję: był dandysem, tak się ubierał, tak się nosił, tak
działał. Lenin nie odpowiadał mi właśnie ze względu na swoje zabieganie, brak dbałości o strój – zawsze nosił kiepskie garnitury, które wisiały na nim, a nie leżały.
Dbałość o wygląd – nie o luksusowe rzeczy, nie o pokazanie, na jak drogie stroje nas stać, ale właśnie o adekwatność i umiar – to wydaje mi się rzeczywiście ważnym kryterium. Gdyby Lenin po pierwszych dyplomatycznych sukcesach bolszewików zamówił sobie w Europie przyzwoity garnitur, byłby zupełnie innym człowiekiem…
Wedle tego kryterium Putin jest całkiem przyzwoitym człowiekiem.
W każdym razie garnitury ma niezłe. Generalnie nie przeciwstawiam takich pojęć jak wygląd i wewnętrzna treść czy zawartość, zwykle są to rzeczy wzajem ze sobą związane. Dużo pan mówi i pisze o byroniście, dumnym indywidualiście, samotniku. Tymczasem taki typ zniknął z naszej rzeczywistości. Dlaczego pozwolił na to, by go wyeliminowano?
Nie, wcale nie zniknął. O tym typie napisałem swoją najnowszą powieść – ostatnią część trylogii dziecięcej. To znaczy sama trylogia już dawno przestała być dziecięca. Część pierwszą „Mój dieduszka – pamiatnik” (Mój dziadek-pomnik) napisałem w 1972 roku. Główny bohater Giena miał wtedy 12 lat. Pięć lat później dopisałem ciąg dalszy „Sunduczok, w kotorom czto-to stuczit” (Skrzyneczka, w której coś stuka). Potem wyjechałem za granicę i byłem na sto procent przekonany, że nigdy nie powrócę. Ta świadomość była męcząca, dlatego starałem się trzymać w ryzach i nie poddawałem się nostalgii. Ograniczałem się do pogardy. W takim nastroju nie chciałem kontynuować kroniki życia Gieny, ponadto to było nierealne – przecież wyjechałem i kraj mogłem obserwować tylko z oddali. Dopiero teraz na prośbę wielu rówieśników Gieny, dla których napisałem dwie pierwsze książki, dokończyłem powieść „Riedkije ziemli” (Ziemie rzadkie). W niej znajdzie pan odpowiedź na pytanie, jak wygląda dziewczyna naszej dekady i gdzie się podział
byronista. Giena trafia do więzienia.
Jak Chodorkowski?
Tak, rzeczywiście, pewne podobieństwo nawet jest. W każdym razie bohater o takich poglądach, manierach i obdarzony taką wewnętrzną mocą jak Giena, w dzisiejszych czasach najprawdopodobniej znajdzie się właśnie w więzieniu. Ale nie na długo.
A skąd taki dziwny tytuł – „Ziemie rzadkie”?
Oś powieści stanowi wątek poszukiwania nowych metali ziem rzadkich – wypełnienia pustych miejsc w tablicy Mendelejewa. W rzeczywistości proces ten przebiega, ale powoli, natomiast w powieści dzieje się to dość szybko i pełne jest niespodzianek. Sądzę, że najbliższe lata przyniosą nam nowy typ bohatera, a nawet kilka nowych typów, tego wymagają okoliczności. Na razie to dość rzadki metal, ale z czasem zaczniemy go spotykać coraz częściej i częściej.